Ci, którzy tak bardzo chcieli uhonorować prałata po jego śmierci, ostatecznie przyczynili się do zdemaskowania go jako pedofila - mówi w Magazynie TVN24 reportażysta Piotr Głuchowski, współautor książki o księdzu Henryku Jankowskim.
Ksiądz prałat Henryk Jankowski był legendarnym kapelanem Solidarności i duszpasterzem strajkujących stoczniowców. Wielu porównywało go do Piotra Skargi i Jerzego Popiełuszki. W Gdańsku odwiedzali go księżna Anna z Windsorów, senator Edward Kennedy, premier Margaret Thatcher czy aktorka Jane Fonda. Pomagał setkom, jeśli nie tysiącom osób, dystrybuując obfity strumień darów i pieniędzy, jaki do niego płynął z Zachodu.
W latach 90., gdy do parafii świętej Brygidy przestali przyjeżdżać dziennikarze z całego świata, a zaprzyjaźnieni opozycjoniści robili karierę w Warszawie, ksiądz Jankowski budził więcej kontrowersji niż podziwu.
W grudniu 2018 roku trójmiejska dziennikarka i pisarka Bożena Aksamit napisała reportaż "Sekret Świętej Brygidy. Dlaczego Kościół przez lata pozwalał księdzu Jankowskiemu wykorzystywać dzieci?". Tekst zawiera wstrząsające szczegóły molestowania seksualnego, którego jako 12-letnia dziewczynka doświadczyła bohaterka reportażu - Barbara Borowiecka.
Relacja Borowieckiej i reportaż autorstwa Aksamit stały się punktem wyjścia dla książki "Uzurpator. Podwójne życie prałata Jankowskiego". Bożena Aksamit rozpoczęła pracę nad nią z Piotrem Głuchowskim, jednak zmarła 1 lutego bieżącego roku. "Uzurpatora" dokończył Głuchowski. Współautor książki o księdzu Jankowskim jest od 1990 roku związany z "Gazetą Wyborczą". Na koncie ma między innymi nagrodę Grand Press. Jest autorem i współautorem książek: "Imperator. Ojciec Tadeusz Rydzyk”, "Karbala" czy "Sługi Boże".
Z Piotrem Głuchowskim rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: "Uzurpator" to według słownikowej definicji człowiek, który rości sobie niesłuszne pretensje do czegoś. Jak to się ma do księdza prałata Henryka Jankowskiego?
Piotr Głuchowski: Ktoś kiedyś powiedział słusznie o prałacie, że będąc proboszczem, ubierał się jak prałat, będąc prałatem, ubierał się jak infułat (tytuł odnoszący się do księdza niebędącego biskupem, a który mógł korzystać z przywileju noszenia szat i oznak biskupich - red.), a pod koniec życia - to już od siebie dodam - zaczął ubierać się i zachowywać jak papież. Chodził cały na biało i pozwalał całować się w pierścień. Był samozwańczym kapelanem Solidarności. Sam się nim mianował, a wszyscy przyjęli to za dobrą monetę. Mnóstwo takich funkcji sobie uzurpował. Jednak trzeba przyznać mu to, że jego realna władza i potęga były nie do przecenienia. Był człowiekiem wpływowym i bogatym.
A kim był ksiądz Jankowski dla pana i pani Bożeny Aksamit, gdy zaczęliście pracę nad tą książką?
Tę pracę rozpoczęliśmy w styczniu tego roku. Natomiast jedyny wspólny wywiad z księdzem Jankowskim mieliśmy w 2007 roku. Najkrócej mogę panu powiedzieć, że wydawał się zabawnym, podstarzałym homoseksualistą, człowiekiem niegroźnym. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, czego się wcześniej dopuszczał. Wiedzieliśmy, że było prowadzone postępowanie w sprawie molestowania ministrantów, które zostało umorzone z powodu niewykrycia przestępstwa. A zatem był oficjalnie niewinny i tak też go traktowaliśmy, co było błędem. Wszystko stało się dla nas jasne w 2018 roku, gdy Barbara Borowiecka - jedna z najwcześniejszych jego ofiar - natknęła się w Gdańsku na jego pomnik.
Losy tego pomnika są - po lekturze państwa książki - doskonałą metaforą jego życia.
Postawienie tego pomnika było przede wszystkim bardzo głupie. Obrazuje pewną familiarność, która zawsze towarzyszyła Gdańskowi. Otóż w kościele spotykali się na mszy świętej pamięci prezydent Paweł Adamowicz, ale także ministrant księdza Jankowskiego i jego wielki admirator Grzegorz Pellowski i Giennadij Jerszow - pochodzący z Ukrainy rzeźbiarz, mieszkający w Gdańsku. Pellowski zaproponował prezydentowi, żeby postawić Jankowskiemu pomnik, a Jerszow zadeklarował, że chętnie coś takiego wyrzeźbi. Gdyby ten pomnik nie stanął, pani Borowiecka nie natknęłaby się na niego podczas spaceru i nie powstałby reportaż "Sekret Świętej Brygidy". Następnie pomnik nie zostałby obalony i nie powstałaby ta książka. Można więc stwierdzić, że ci, którzy tak bardzo chcieli uhonorować prałata po jego śmierci, ostatecznie przyczynili się do zdemaskowania go jako pedofila.
Jankowski nie został nigdy skazany, więc pozostawał niewinny, tym samym czuł się bezkarnym. Na czym polegała jego siła?
Bardzo chciał być wielki, sławny i bogaty. Zarówno jego biografia, jak i paralelna biografia ojca Tadeusza Rydzyka - innego wielkiego, sławnego i bogatego duchownego - pokazują, że chęć jest wszystkim. Obaj ci księża mieli problem ze zdaniem matury i problem z polszczyzną - mówiąc delikatnie - to nie typy intelektualistów, a odnieśli ewidentny sukces. Jankowski pochodził z niemieckiej rodziny. Matka z domu Jeschwitz - westfalskiego rodu, odnotowanego w Almanachu Gotajskim; ojciec pochodził z pogranicza niemiecko-polskiego, z obecnej Lubawy, ale potem przyjął Eingeliste (upraszczając: to lista narodowościowa osób uważanych za częściowo spolonizowanych oraz Polaków niemieckiego pochodzenia; osoba na niej umieszczone to Eingedeutsch - red.). Poszedł na wojnę jak wszyscy mężczyźni w wieku poborowym i zginął w walkach z bolszewikami. Ksiądz Jankowski w Polsce Ludowej, z taką przeszłością czy przez takie korzenie, postanowił być bardziej polski niż przeciętni Polacy. Stał się większym patriotą niż przeciętny Polak. Kochał białe orły. Jednego takiego orła legionowego ze sztandaru kazał sobie wszyć w ornat. Kochał biało-czerwone flagi, patriotyczne przemówienia. W Świętej Brygidzie zorganizował patriotyczny kącik, który przekształcił się w kącik opozycyjny, co nastręczyło mu kłopotów z bezpieką.
W jaki sposób stał się bogaty?
Znał doskonale język niemiecki i dzięki temu zaczął zarabiać pierwsze poważne pieniądze jako przewodnik niemieckich wycieczek, najpierw po katedrze oliwskiej, później po bazylice mariackiej. Potem, gdy z racji - jak to określili jego duchowni przełożeni – specyficznego trybu prowadzenia się został odsunięty od obowiązków wikarego w parafii świętej Barbary, został wysłany w zasadzie na ruiny kościoła świętej Brygidy. Miał nimi administrować. Dzięki swoim niemieckim kontaktom i biegłości w tym języku zaczął namawiać kolejnych Niemców, później całe parafie i diecezje - zarówno w Niemczech i Austrii, jak i w Szwajcarii - do przekazywania pieniędzy na odbudowę świętej Brygidy. To jest bardzo ważny moment, bo właśnie wtedy stał się człowiekiem niesłychanie bogatym. Potrafił pozyskać jednorazowo 100 tysięcy marek zachodnioniemieckich, a wtedy za trzy tysiące marek można było zbudować willę. Mógł sobie kupić cały gdański Długi Targ, włącznie z ratuszem i pomnikiem Neptuna. Odbudował kościół w ekspresowym tempie. Co więcej - jestem z zawodu konserwatorem zabytków i przyglądałem się poszczególnym odrestaurowanym elementom - odbudowa i konserwacja została przeprowadzona rzetelnie. Natomiast ile z tych pieniędzy weszło w mury i w zdobienia, a ile ksiądz wydał na swoje stroje, mercedesy, to przecież nikt tego nie policzy. Wiadomo, jak wygląda taki biznes jak parafia. Ksiądz wydaje tyle, ile chce.
To jest przełom lat 70. i 80. Wtedy pojawiają się pierwsze informacje dotyczące współpracy księdza Jankowskiego ze Służbą Bezpieczeństwa.
Pierwsze dokumenty świadczące o współpracy z SB, które się zachowały, pochodzą z 1980 roku. Dotyczą rozmów pomiędzy proboszczem Jankowskim a kapitanem - późniejszym majorem - Ryszardem Berdysem, który był zastępcą szefa wydziału IV gdańskiej bezpieki, czyli wydziału zajmującego się klerem. Te rozmowy dotyczyły strajku. A że jest rok 1980, w Stoczni Gdańskiej zaczyna się strajk. Jest to kolejny ważny moment w życiu Jankowskiego, ponieważ zostaje wysłany do stoczni, żeby odprawić mszę.
Dlaczego właśnie on?
Formalnie wydaje się to proste, gdyż Stocznia Gdańska znajduje się na terenie parafii świętej Brygidy. Naturalnym wydaje się, że proboszcz tej parafii idzie odprawić mszę. Jednak to nie było wcale takie proste. Przede wszystkim miała to być pierwsza msza w bloku państw komunistycznych po II wojnie światowej na terenie zakładu pracy. To było coś niewyobrażalnego w komunizmie. Biskup ordynariusz Kaczmarek nie chciał się zgodzić na odprawienie jej przez dominikanów bądź franciszkanów, ponieważ obawiał się mocno antysocjalistycznego kazania, które mogłoby robotników wzburzyć. Władze i bezpieka też nie chciały się zgodzić. Jankowski wydawał się być bezpieczną osobą, ponieważ był pod kontrolą Berdysa, co gwarantowało, że kazanie będzie spokojne, zachęcające do powrotu do pracy, wygaszające strajk. Zresztą został wysłany z taką misją dzień przed nabożeństwem. W sobotę poszedł do stoczni i namawiał do tego kilkuset robotników, bezskutecznie przekonywał ich do rozejścia się. Wrócił do tego w swojej homilii na mszy strajkowej, mówiąc, że praca jest powołaniem człowieka - krótko mówiąc, że praca jest dobra, rozróba - nie. Bogdan Borusewicz później wspominał, że to kazanie było nie tylko złe, ale zaskakująco złe. Jak po latach się okazało, to kazanie, jeśli nie napisała go bezpieka, to na pewno je zredagowała. I nie chodzi o gdański oddział, ale o szczebel warszawski. Treść tego kazania została teleksem przesłana do Warszawy i w departamencie IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zostało ono klepnięte. Tak też się zaczęła wielka kariera księdza Jankowskiego, ponieważ o mszy w stoczni informowały wszystkie wielkie telewizje na Zachodzie. Te obrazy z Polski były bardzo smakowite dla ówczesnej publiki na Zachodzie.
Świat obiegło zdjęcie fiata, który służył jako konfesjonał.
Tak, ksiądz miał wtedy mercedesa, ale pożyczył fiata, żeby nie kłuć w oczy. Przygotował sobie święte obrazki, jednak obok pobożnego tekstu na rewersie był także jego portret. Już wtedy dbał o swój wizerunek. Opowiedział wszystkim, że się strasznie boi, że spisał testament, że nie zjadł śniadania, bo gdyby go postrzelono w brzuch, to wiadomo... – tak jak akowcy, którzy przed akcją nie jedli śniadania. Oczywiście miał świadomość, że poszedł tam za zgodą i partii, i bezpieki oraz że nic mu nie grozi.
W książce wskazujecie, że ksiądz Jankowski nie pisał sam swoich kazań.
Bardzo słabo pisał po polsku. W książce pojawia się kilka takich, które sam napisał czy wygłosił, ale bardzo różnią się od tych, które uczyniły go sławnym. Teksty, które mówił z głowy, były wygłaszane bardzo słabą polszczyzną, która koniec końców była jego drugim językiem. To nie był specjalnie lotny człowiek, a w dodatku mówił cały czas w obcym dla siebie języku. Wszystko sobie tłumaczył na polski. Te najsłynniejsze kazania, które nagrywano na kasety i można było je kupić na gdańskich bazarach, były przygotowywane przez byłego ministranta, kilku naukowców z Uniwersytetu Gdańskiego i Politechniki Gdańskiej oraz inne osoby, o których nie wiemy. Jak zrelacjonował jeden ze współpracowników, ksiądz tylko mówił o temacie, który go interesował i wymagał, żeby wydruk był dużymi literami z jasno wyznaczonymi akapitami, żeby widział, kiedy zrobić przerwy, westchnąć i tak dalej.
Zastanawia mnie jednak fakt, że w strajku brali udział nie tylko robotnicy, ale również intelektualiści i że oni nie zauważyli nic podejrzanego. A przecież już wtedy w jego aktach były dokumenty nie tylko świadczące o kontaktach z bezpieką, ale także te sugerujące jego skłonności pedofilskie.
Ta wiedza nie była powszechna. Na pewno w latach 80. wszyscy opozycjoniści, którzy przychodzili na Brygidę, czyli Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń, Aleksander Hall, Władysław Frasyniuk, rzadziej Bogdan Borusewicz, Adam Michnik czy bracia Kurscy, oni nie wiedzieli, że Jankowski miał zakaz kontaktów z klerykami. O tym wiedzieli tylko biskup ordynariusz oraz rektor seminarium ksiądz Tadeusz Gocłowski, późniejszy biskup. O tym, że Jankowski interesował się - jak to określił pewien stary esbek -
"najpierw babkami, a później chłopcami", wiedziała tylko część pracowników bezpieki. Wiedział o tym oficer prowadzący Jankowskiego Berdys i wiedział szef wydziału IV. Ale bezpieka była tajną służbą. Na korytarzu jeden nie wiedział, czym zajmuje się drugi. Bardziej zastanawiające jest to, jak ci wszyscy intelektualiści ówczesnej opozycji dawali sobie radę z Jankowskim jako jednak prostym chamem.
A co z opozycjonistami?
Jankowski zapewniał im przede wszystkim to, czego im najbardziej brakowało: miejsce do spotkań, spanie, jedzenie. Płacił też grzywny i kolegia za tych, którzy dostawali drobniejsze wyroki za udział w manifestacjach. Wysyłał do więzienia paczki tym, którzy dostawali wyroki większe. W latach 80. dystrybuował przede wszystkim pomoc z Zachodu, która przychodziła do wszystkich polskich parafii, ale do Świętej Brygidy szczególnie. Do innych miejsc szły te obrzydliwe pomarańczowe sery, a do Brygidy przychodziły skarby. Przyjeżdżały ciężarówki, w których było 40 ton, czyli 40 tysięcy kilogramów darów: słodycze, kawa, papierosy, napoje w puszkach, soki, mleko w proszku. W komunizmie to były niewyobrażalne skarby, które Jankowski rozdawał. Z tego też względu nadal jest wiele osób, które go szanują, które oburzają się na fakt, że pomnik runął czy że powstała taka książka. Wiele ludzi korzystało z jego pomocy. Nie neguję tego ani nie oceniam negatywnie. Na przykład Henryka Krzywonos-Strycharska do dzisiaj nie chce powiedzieć nic złego o prałacie, ponieważ wypłacił jej gotówkę, gdy była bezrobotna i nie miała z czego żyć. Jarek Kurski - mój szef (zastępca redaktora naczelnego "GW" - red.) - opowiada, że ksiądz dał jego matce pieniądze na wczasy, gdy nie było ich stać, żeby gdziekolwiek pojechać.
Obraz księdza Jankowskiego z początku lat 90. jest już zupełnie inny.
To jest charakterystyczne, że młodsze pokolenie już nie postrzegało go w sposób bohaterski. Lata 90. to czasy, gdy ksiądz Jankowski jawi się jako postać dziwna. Niektórzy wiedzieli, że współpracował z bezpieką - na przykład Lech Wałęsa czy Bogdan Borusewicz. Nie zabrano więc go do Warszawy, gdy upadła komuna, a gdańscy opozycjoniści robili desant na stolicę i obejmowali rządy. Jankowski nie został ani kapelanem Wojska Polskiego, ani kapelanem Lecha Wałęsy w Belwederze. Wtedy się zradykalizował, zaczął brzydko wyrażać się o swoich byłych współpracownikach: Żydzi, zdrajcy Polski, zdrajcy Kościoła. Pojawiły się w Świętej Brygidzie te dziwne groby pańskie, gdzie umieszczał obok siebie skróty SS, NKWD, KGB i Unii Wolności, Unii Pracy, SdRP (Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej - red.) - partii późniejszego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Tak też postrzegali go ci, którzy wtedy wchodzili w dorosłość. Dla starszego pokolenia ciągle był legendarnym księdzem z lat 80. Zrodziło się wtedy pewnego rodzaju pierwsze napięcie. Już widać, że ma co najmniej dwie twarze: bohater Solidarności, niezłomny antykomunista i ksenofob, pieniacz, antysemita.
W 2013 roku napisał pan z Jackiem Hołubem biografię ojca Rydzyka "Imperator". Wskazał pan na kilka podobieństw, ale czy te postaci coś jeszcze łączy?
Nie mam przygotowanej kompleksowej odpowiedzi na ten temat. Jednak obaj pochodzą z małych miasteczek: Rydzyk z Olkusza, Jankowski z Starogardu Gdańskiego. Obaj ledwo zdali maturę: Rydzyk korespondencyjnie, był za słaby, żeby zrobić to normalnie, do seminarium wyższego go nie przyjęto i ukończył tak zwane seminarium niższe. Jankowski też nie mógł zdać matury i nie mógł zdać egzaminów w seminarium wyższym w Oliwie, ale został wyświęcony mimo tego. Obaj mieli niesamowity dryg do pieniędzy. Obaj też natychmiast skracają dystans. Z ojcem Rydzykiem rozmawiałem tylko raz i nie była to miła rozmowa. Przeanalizowałem natomiast mnóstwo jego rozmów z innymi ludźmi. Chociaż wymaga tego, by zwracać się do niego "ojcze dyrektorze" bądź "ojcze Tadeuszu", to błyskawicznie zmierza do sedna, załatwia sprawę i jest bardzo bystry. Można powiedzieć, że jest cwany. Nie jest intelektualistą, ale to twardo stąpający po ziemi, sprytny człowiek. To samo można byłoby powiedzieć o księdzu Jankowskim. Różnią ich na pewno dwie rzeczy. Jankowski współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa, a Rydzyk był przez SB osaczany, ale ostatecznie nie ma żadnych dowodów na to, że był tajnym współpracownikiem. Teczka Rydzyka prawdopodobnie spłonęła. Teczka Jankowskiego też spłonęła, ale zachowały się meldunki gdańskiej bezpieki wysyłane do Warszawy. Może ktoś odkopie meldunki, które toruńska bezpieka wysyłała do centrali. Może wtedy dowiemy się czegoś więcej o kontaktach Rydzyka ze Służbą Bezpieczeństwa. Poza tym Jankowski prowadził intensywne życie seksualne. Molestowanie ministrantów odbywało się właściwie jawnie. Ministranci mieszkali, spali z nim. Otoczenie kupowało idiotyczną bajkę, że oni z nim śpią, ponieważ cierpi na cukrzycę i muszą podawać mu w nocy lekarstwa albo odbierać telefony, podawać notes. W przypadku ojca Rydzyka nie ma żadnych śladów, żeby miał jakiekolwiek inklinacje, czy do kobiet, czy do chłopców. Zachowuje się tak jak powinien zachowywać ksiądz, jest aseksualny.
Mieli także inne podejście biznesowe.
Tak, różni ich także to, że imperium, które stworzył Jankowski - ten świętobrygidowy dwór - było zupełnie nietrwałe. Po prostu przepuszczał kasę na wystawne obiady, latał do Krakowa i z powrotem, kupował kolejne mercedesy, dobrze jadł. Pod koniec życia próbował stworzyć instytut prałata Jankowskiego - bo Rydzyk i Wałęsa mieli swoje instytuty, to on też taki chciał mieć. Miał produkować wino Monsignore, wodę mineralną Jankowski, wódkę Prałacką, otworzyć sieć kawiarni w Warszawie przy Stadionie Narodowym. W to wszystko szły pieniądze. Płacił za pisanie książek o sobie. Potem te książki były w większości przypadków rozdawane za darmo. Jednym słowem trwonił pieniądze. A Rydzyk przeciwnie - zbiera. Jego imperium jest trwałe i w tej chwili w Toruniu buduje się coś, co widać z kosmosu. Na naszych oczach powstaje najprawdopodobniej najdziwniejsza atrakcja w Polsce, czyli kompleks: świątyni, muzeum, kampusu akademickiego, aquaparku i do tego park pamięci narodowej w kształcie konturu granic Polski. I to zostanie po śmierci Rydzyka. Jankowski zmarł w biedzie, pod koniec życia nie miał na doładowanie telefonu.
Zasadne są pretensje do kurii gdańskiej, która z początkiem lat 70. - jak opisujecie w książce - utajniła dokumenty zawierające informacje, że klerycy i Jankowski "świadczą sobie miłość"?
Tak, biskup Kaczmarek wiedział, ponieważ zabronił Jankowskiemu kontaktów z klerykami. Biskup Gocłowski też wiedział, ponieważ matka jednego z tych molestowanych chłopców spotkała się z nim. Korespondencja pomiędzy biskupem Gocłowskim a księdzem Jankowskim, którą przeczytaliśmy i w dużych fragmentach zacytowaliśmy w książce, pokazuje, że Jankowski kompletnie nie bał się Gocłowskiego. Biskup wielokrotnie - przynajmniej dziesięciokrotnie - nakazywał mu opuszczenie parafii świętej Brygidy, zaniechanie głoszenia kazań antysemickich czy uderzających w polską rację stanu. Jankowski zawsze odpowiadał "nie", zgodnie z gdańskim powiedzeniem "nie ma bata na prałata". W sprawie molestowania Janowskiemu nic nie byli w stanie zrobić komuna, biskup, prokuratura i sądy. Nikt nie skreślił go z tego powodu, że w 2006 roku wypłynęło, że współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa. Prałatowi wszystko się upiekło. Zmarł nie niepokojony przez nikogo żadnymi procesami.
Bożena Aksamit zmarła, gdy byliście w pierwszym etapie pracy nad książką. Pojawiły się wtedy pierwsze pretensje ze strony rodziny księdza prałata. Nie miał pan wątpliwości co do dalszej pracy nad "Uzurpatorem"?
Nigdy nie miałem wątpliwości, że ta książka musi powstać, ponieważ reportaż "Sekret Świętej Brygidy”, który napisała Bożena, pokazał, że ludzi to interesuje i emocjonuje. A sama historia, jak się nad tym zastanowiliśmy, spełnia wszystkie warunki dobrego "story", czyli bohater, który wędruje z nędzy do pieniędzy i z powrotem, a przy okazji ma drugie życie. Jest mnóstwo takich książek czy produkcji hollywoodzkich. Zresztą Jankowski miał taki plan, że Mel Gibson nakręci o nim film. To nie byłoby wcale takie głupie, bo to była postać, która ogniskuje w sobie całą historię Polski od dekady Gierka aż po czasy, gdy jesteśmy w Unii Europejskiej. Co więcej, Jankowski w tym wszystkim uczestniczy, poniekąd jest twórcą tego wszystkiego. A w dodatku ta historia ma mroczny wątek pedofilski i esbecki. Oczywiście prałat nie tak wyobrażałby sobie taki film.
Nie obawiacie się pozwu rodziny prałata Jankowskiego?
Pozew jest skonstruowany bardzo ciekawie. Otóż prawnik sióstr Jankowskiego nie podnosi fałszywości zarzutów pedofilskich, ale kwestionuje fakt, o którym mówi w reportażu pani Borowiecka. Powiedziała ona, że na ulicy Łąkowej mieszkała dziewczynka, która jako 16-latka zaszła w ciążę z Jankowskim i z tego powodu popełniła samobójstwo. Pozew dotyczy tylko tej kwestii. A że nie sposób znaleźć na to dowodów, bo sprawdzaliśmy na policji, to jest to słowo przeciwko słowu - Borowiecka pamięta tak, a siostry twierdzą inaczej. Zapewne strona powodowa wyobraża sobie ten proces jako łatwy kąsek, że okaże się, że nie ma dowodów na samobójstwo tej dziewczyny, a więc wszystko, co napisano tam o księdzu Jankowskim, jest nieprawdą. W praktyce nie będzie tak łatwo. Nie mogę za dużo powiedzieć, bo obie strony mają swoją strategię procesową. Według mnie będzie to długi i krwawy proces.
Niektórzy zarzucają, że książka powstała jako część nagonki na Kościół po tym, jak powstały filmy "Kler" czy "Tylko nie mów nikomu"
Gdyby Barbara Borowiecka nie natknęła się na pomnik księdza Jankowskiego, nie powstałby reportaż Bożeny, a w konsekwencji nie napisalibyśmy tej książki. A Barbara Borowiecka natknęła się na ten pomnik w 2018 roku, a nie dziesięć lat wcześniej czy później, i to dlatego książka powstała właśnie teraz.
________
Publikacja tekstu Bożeny Aksamit wywołała falę oburzenia.
Po ukazaniu się historii w "Gazecie Wyborczej" trzy siostry księdza zgłosiły się do mecenasa Michała Gilarskiego. Nie zgadzają się z obrazem prałata, jaki przedstawiła "Gazeta Wyborcza". Został złożony pozew. - Oczywistym jest, że jako siostry, które w ich najlepszej wiedzy mają świadomość tego, jaką osobą był prałat Henryk Jankowski, nie zgadzają się z tymi zarzutami stwierdzającymi, że on dopuścił się kiedykolwiek molestowania - tłumaczył na początku stycznia bieżącego roku pełnomocnik rodziny. Jego zdaniem także to, że pojawiają się kolejni świadkowie, "będzie podlegało ocenie sądu".
W nocy z 20 na 21 lutego pomnik ks. Jankowskiego został obalony przez trzech mężczyzn, którzy w ten sposób chcieli zamanifestować solidarność z ofiarami księży pedofilów. Mężczyźni usłyszeli zarzuty znieważenia pomnika i zniszczenia mienia.
7 marca Rada Miasta Gdańska zadecydowała o odebraniu tytułu honorowego obywatela miasta nadanego ks. Henrykowi Jankowskiemu w 2000 roku. 25 kwietnia Rada Miasta Gdańska zdecydowała o usunięciu pomnika oraz zmianie nazwy skweru. Za nazwą "Gyddanyzc" było 19 radnych, przeciw pięciu, a siedmiu się wstrzymało.
Kuria Metropolitalna Gdańska 28 lutego wydała oświadczenie. "[...] Co zaś dotyczy sprawy ks. Henryka J., trudno odnieść się do czasów, gdy Pasterzem Archidiecezji Gdańskiej był Tadeusz Gocłowski, Arcybiskup Metropolita Gdański" - czytamy w komunikacie.
"W związku z artykułem dotyczącym śp. Ks. prałata Henryka Jankowskiego, (zm. w roku 2010), opublikowanym w 'Dużym Formacie' oraz z komentarzami i trwającą dyskusją medialną, informujemy, że do Kurii Metropolitalnej Gdańskiej, na przestrzeni ostatnich 10 lat (2008-2018), nie wpłynęły żadne doniesienia potwierdzające zarzuty podnoszone w mediach. […] Jednocześnie Archidiecezja Gdańska wyraża gotowość podjęcia próby rzeczowego i zgodnego z prawdą zbadania wszystkich możliwych aspektów tej sprawy" - przypomniał.
Dodał także, że 14 lutego 2019 roku na adres kurii wpłynęło oświadczenie pokrzywdzonej.
"Wpłynęło 'Oświadczenie' pani Barbary B., w którym informuje o przykrych doświadczeniach, których 50 lat temu doznała od ks. Henryka Jankowskiego. Po otrzymaniu wspomnianej korespondencji, w dniu 19 lutego br., na wskazany przez autorkę pisma adres została wysłana stosowna odpowiedź" - poinformowano.