Kiedy David Cameron w 2013 r. ogłaszał przeprowadzenie referendum w sprawie obecności Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, wydawało się, że łatwo wygrają je zwolennicy Wspólnoty i na co najmniej kilkanaście lat rozstrzygnie to europejski spór. Dzisiaj to wygrana zwolenników Unii będzie niespodzianką, a sam premier Cameron może już za tydzień stracić stanowisko. Jak do tego doszło?
Brytyjskie referendum o pozostaniu bądź wyjściu z Unii Europejskiej jest finałem kilkudziesięcioletniej politycznej "wojny domowej" na Wyspach Brytyjskich. Ten konflikt zaczął się na początku lat 70., kiedy Wielka Brytania wstąpiła do EWG, obecnie UE, i właściwie bez przerwy była prowadzona przez zwolenników i przeciwników integracji z resztą Europy.
Koniec brytyjskiego imperium
Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej stało się członkiem Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, poprzedniczki Unii Europejskiej, w 1973 r. To było przypieczętowanie końca Imperium Brytyjskiego, które przestało istnieć w połowie XX wieku. Wielka Brytania jeszcze w końcowym momencie II wojny światowej razem z USA i ZSRR kreśliła powojenny globalny i europejski porządek. Jednak faktycznie Londyn wyszedł z wojny zrujnowany finansowo i uzależniony od pomocy Ameryki. Koniec imperialnej historii oznaczał dla Brytyjczyków potrzebę nowego określenia się w stosunku do integrującej się Europy Zachodniej.
Choć Brytyjczycy formalnie pozostawali mocarstwem, posiadając między innymi miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, dysponując własną bronią nuklearną oraz sławą jednego z państw, które pokonały III Rzeszę, to jednak w rzeczywistości stało się jasne, że Londyn stał się równy innym stolicom europejskim. Dlatego już w latach 60. Brytyjczycy wyrazili wolę przystąpienia do EWG. Ich wniosek zawetował Paryż, ponieważ prezydent Charles de Gaulle żywił legendarną wręcz niechęć do Anglosasów i nie chciał rozerwać rodzącego się ścisłego sojuszu francusko-niemieckiego. Jednak po jego śmierci weto zostało wycofane i Wielka Brytania w końcu została państwem członkowskim EWG, nazywanej na Wyspach "Wspólnym Rynkiem". Razem z Wielką Brytanią do EWG przystąpiły także sąsiednia Irlandia oraz Dania – zresztą jako pierwsza z państw skandynawskich.
Przystąpienie do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej od razu zapoczątkowało spory o obecność w niej Wielkiej Brytanii. Już dwa lata później, w 1975 r., na Wyspach odbyło się referendum, w którym obywatele mieli wypowiedzieć się na temat członkostwa w tej organizacji. W tamtym głosowaniu podziały przebiegały inaczej, niż wydawać by się mogło dzisiaj. Za pozostaniem w EWG była Partia Konserwatywna, w tym Margaret Thatcher, przeciw – Partia Pracy. Konserwatyści byli za, ponieważ we Wspólnocie widzieli szansę na rozwój kraju, uwolnienie się z krępującej go izolacji. Liderzy Partii Pracy postrzegali zaś w EWG jako "kapitalistycznego" i "antyrobotniczego" potwora, który przyczyni się do ograniczenia praw pracowniczych na Wyspach.
"Chcę zwrotu moich pieniędzy"
Głosowanie w 1975 r. zdecydowanie wygrali zwolennicy członkostwa we Wspólnocie Europejskiej. Jednak to jedynie na krótko rozstrzygnęło spór o Europę. Kiedy do władzy doszła Partia Konserwatywna, a premierem została Thatcher, z kolei wśród konserwatystów narodziły się wątpliwości co do tego, czy uczestnictwo w EWG jest czymś pozytywnym. Dlatego już na początku lat 80. Żelazna Dama domagała się zwrotu części składki brytyjskiej do budżetu wspólnotowego, szermując głośnym hasłem "Chcę zwrotu moich pieniędzy!". Co prawda kilka lat później Margaret Thatcher poparła powołanie wspólnego rynku europejskiego, ale już w 1988 r. w słynnym przemówieniu ostrzegła partnerów z Europy, że Wielka Brytania nigdy nie poprze budowy federalnego państwa europejskiego. Londyn opowiadał się za szeroką współpracą gospodarczą, był jednak przeciwny politycznej integracji.
Upadek Muru Berlińskiego i nowy europejski ład
Rok po tym głośnym wystąpieniu Europa zmieniła się nie do poznania. Upadek komunizmu, zmiany w Polsce, potem w innych krajach regionu, wreszcie upadek Muru Berlińskiego i zjednoczenie Niemiec zostały w Londynie przyjęte z mieszanymi uczuciami. Radości z upadku komunizmu i ZSRR towarzyszyły strach i niechęć w obliczu powstania nowych, zjednoczonych Niemiec.
Na początku lat 90. pojawił się francusko-niemiecki projekt nowego europejskiego pieniądza. W Londynie został przyjęty z niechęcią i Brytyjczycy wynegocjowali sobie prawo do pozostawienia waluty narodowej – funta. Ironią historii jest to, że Margaret Thatcher została obalona przez posłów własnej partii między innymi dlatego, że jej niechęć do zjednoczenia Niemiec i pogłębienia integracji europejskiej po końcu zimnej wojny doprowadziły do izolacji Wysp Brytyjskich. Pozbawienie Thatcher stanowiska premiera wykopało głęboki rów w Partii Konserwatywnej, a jej zwolennicy w większości stali się zwolennikami ograniczenia udziału w Unii Europejskiej, a nawet wystąpienia z niej.
Już w połowie lat 90. przeciwnicy UE chcieli dla Wielkiej Brytanii tzw. wariantu norweskiego, czyli szerokiej współpracy z europejskim wspólnym rynkiem, ale bez zobowiązań politycznych. Wyjaśnienia wymaga tutaj pojęcie "eurosceptyk", które narodziło się w Wielkiej Brytanii. W latach 90. "eurosceptyk" nie był jednoznacznie niechętny integracji europejskiej. Była to osoba o poglądach "sceptycznych" wobec zbyt daleko idącej współpracy politycznej w Europie. Pojęcie to jednak ewoluowało i dzisiaj "eurosceptyk" oznacza już w zasadzie przeciwnika Unii Europejskiej jako takiej.
Powrót do serca Europy
Rok 1997 przyniósł kolejną wielką zmianę, tym razem na Wyspach Brytyjskich. Nowym premierem został dynamiczny Tony Blair z Partii Pracy, który obiecywał, że Londyn wróci do "serca Europy" i nawet wysyłał sygnały gotowości wprowadzenia euro zamiast funta. Popularność Blaira rosła także na kontynencie, gdzie nowy premier rozgrywał własną partię euroszachów, próbując rozerwać ścisłe partnerstwo Paryża z Berlinem i nawiązać nowy sojusz brytyjsko-niemiecki. W ciekawym przemówieniu o przyszłości Unii Europejskiej Tony Blair przedstawił własną wizję Europy: to miało być "supermocarstwo", ale nigdy "superpaństwo". Wspomniana definicja była rozwinięciem wystąpienia Margaret Thatcher, jednak w duchu bardziej optymistycznym i proeuropejskim.
Wielka Brytania zawsze popierała rozszerzenie Unii Europejskiej o nowe kraje, w tym Polskę, licząc na "rozrzedzenie" UE. Kiedy rozszerzenie nastąpiło, rząd Blaira otworzył brytyjski rynek pracy, umożliwiając setkom tysięcy Polaków i innym obywatelom Europy Środkowej nieskrępowane podejmowanie pracy i osiedlanie się na Wyspach. Spośród innych państw UE na podobny krok zdecydowały się jeszcze tylko Irlandia i Szwecja. Wyspy Brytyjskie przyjęły dużą falę imigracji z nowych państw UE i przez pierwsze lata większość Brytyjczyków to popierała.
Wtedy świat znowu się zmienił, a z nim cała Europa. Zamachy z 11 września 2001 r., wojny w Afganistanie i Iraku, a przede wszystkim zmęczenie społeczeństwa konfliktami zbrojnymi doprowadziły do upadku premiera Tony'ego Blaira. Zastąpił go Gordon Brown, który był bardzo ostrożny w odniesieniu do Unii Europejskiej. Iracki konflikt spowodował nowe podziały między Wielką Brytanią a Niemcami i Francją, a Londyn znów oddalił się od Paryża i Berlina. Wielki kryzys finansowy, który uderzył w świat zachodni, dotknął boleśnie Wielką Brytanię oraz resztę Unii, a szczególnie te państwa, które przyjęły euro. Na Wyspach popularność zaczęły zdobywać otwarcie antyeuropejskie ugrupowania, a kiedy do Wielkiej Brytanii do pracy zaczęli przyjeżdżać obywatele Rumunii i Bułgarii, wrogość wobec imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej się nasiliła. Niektóre gazety otwarcie wypowiedziały wojnę Polakom i innym imigrantom.
Świat znów się zmienił
Politycy brytyjscy, szczególnie reprezentanci Partii Konserwatywnej, zaczęli domagać się zmian zasad członkostwa w UE, a gdy w Holandii i Francji obywatele odrzucili w referendach konstytucję europejską, także na Wyspach niechęć do Unii zaczęła przeważać nad sympatią. Pełzająca polityczna "wojna domowa" o podłożu europejskim coraz bardziej paraliżowana Wielką Brytanię, dlatego David Cameron, który został premierem w 2010 r., ogłosił, że chce raz na zawsze zakończyć ten wyniszczający spór i oddać głos Brytyjczykom.
Kiedy w 2013 r. zapowiadał referendum, wydawało się, że mimo istnienia silnej frakcji antyunijnej wśród konserwatystów i rosnącej niechęci wobec UE wśród obywateli, szczególnie Anglików, głosowanie zostanie łatwo wygrane, a kłótnia o UE na lata wygaśnie. Nie przewidział jednak, że Europa zmieni się po raz kolejny. UE zaczęła się zmagać z kryzysem imigracyjnym, w samej Wielkiej Brytanii nadal przebywają setki tysięcy pracowników z Polski czy innych krajów naszego regionu, a sąsiednie Francja czy Belgia zmagają się z atakami ekstremistów islamistycznych.
Na dodatek kryzys finansowy w Unii Europejskiej nie został w pełni przezwyciężony. Dlatego wielu Brytyjczyków o poglądach "centrowych" już nie wierzy, że ich kraj może się rozwijać wraz z resztą Europy. Powszechnie zaczęto się obawiać, że Wielka Brytania, choć nie należy do strefy euro, będzie musiała płacić dziesiątki miliardów funtów na wyciąganie z bankructwa Grecji czy Irlandii. Nawet proeuropejscy dotychczas zwolennicy Partii Pracy zaczęli mieć wątpliwości w odniesieniu do działań Brukseli, a wielu liderów laburzystów otwarcie wsparło obóz przeciwników Unii Europejskiej.
Szybkim krokiem zmierzamy zatem do finału "brytyjskiej wojny domowej". Dla Camerona przegrana zwolenników UE w referendum oznaczać będzie, że jego pozycja w partii znacznie osłabnie. Przeciwnicy najprawdopodobniej zażądają jego dymisji, a większość posłów Partii Konserwatywnej opowie się za zwycięskimi zwolennikami Brexitu.
Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej może też mieć katastrofalny skutek dla setek tysięcy Polaków na Wyspach, ich rodzin w kraju rodzinnym, a także dla samej Polski, ponieważ UE, jaką znamy, może nie przetrwać takiego rozłamu.