W to, że do tego dojdzie, nie chciał wierzyć prawie nikt – politycy, dziennikarze, inwestorzy, a nawet bardzo rzadko mylący się bukmacherzy. A jednak – 23 czerwca Brytyjczycy zagłosowali w referendum za opuszczeniem UE. Decyzja ta przeorała brytyjską scenę polityczną, wstrząsnęła rynkami finansowymi i postawiła pod znakiem zapytania przyszłość całej zjednoczonej Europy. Zmartwiła też setki tysięcy Polaków mieszkających na Wyspach.
Czerwcowe referendum było realizacją obietnicy złożonej przez premiera Davida Camerona w trakcie kampanii przed wyborami parlamentarnymi w 2015 r. Miała to być odpowiedź na narastającą falę eurosceptycyzmu w brytyjskim społeczeństwie i w samej Partii Konserwatywnej.
Głosowanie poprzedziła intensywna kampania prowadzono zarówno przez zwolenników opuszczenia Europy, jak i zwolenników pozostania członkiem UE. Ci pierwsi – na czele których stali były burmistrz Boris Johnson i przywódca eurosceptycznej partii UKIP Nigel Farage – wznosili chwytliwe hasła odzyskania suwerenności, uwolnienia się od brukselskich biurokratów i zatamowania płynącego na Wyspy potoku imigrantów – zarówno tych z Bliskiego Wschodu, jak i Europy Środkowo-Wschodniej. Ci drudzy, zwolennicy UE, wśród których byli m.in. przedstawiciele Partii Pracy, Szkoci, ale także wielu ludzi kultury i biznesu, wskazywali na potencjalne gigantyczne straty, które może ponieść brytyjska gospodarka po wyjściu z Unii, oraz na przewidywany spadek znaczenia i bezpieczeństwa osamotnionej Wielkiej Brytanii. Wspierali ich przywódcy innych państw europejskich i prezydent Barack Obama, którzy ostrzegali przed katastrofalnymi skutkami Brexitu dla całej globalnej gospodarki.
Przedreferendalne sondaże pokazywały głęboki podział brytyjskiego społeczeństwa, a szala zwycięstwa przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Przed samym głosowaniem wydawało się jednak, że to ostatecznie euroentuzjaści będą górą. Za takim wynikiem przemawiał chociażby optymizm na rynkach finansowych. To przekonanie pogłębiły pierwsze sondażowe wyniki wskazujące na zdecydowane zwycięstwo obozu antybrexitowców. Gdy uspokojona nimi Europa kładła się spać, nie sądziła, że obudzi się w zupełnie innej rzeczywistości.
Szokujący poranek
Z opublikowanych w piątek rano 24 czerwca wyników wynikało, że 51,9 proc. wyborców zagłosowało za opuszczeniem UE, a 48,1 proc. za pozostaniem we Wspólnocie. Za Brexitem opowiedziało się ponad 17,4 mln osób – głównie starszych i mieszkających poza aglomeracją londyńską, a za pozostaniem w Unii Europejskiej – 16,1 mln Brytyjczyków.
Nie sądzę, by było właściwe, abym był kapitanem, który pokieruje naszym krajem do następnego punktu docelowego
David Cameron
Niedługo po ogłoszeniu oficjalnych wyników David Cameron zapowiedział, że poda się do dymisji. – Nie sądzę, by było właściwe, abym był kapitanem, który pokieruje naszym krajem do następnego punktu docelowego – powiedział Cameron dziennikarzom przed swoją siedzibą na Downing Street w Londynie. Dodał, że negocjacje w sprawie Brexitu powinny się rozpocząć pod rządami nowego premiera.
Tymczasem przez świat przechodziła fala uderzeniowa wywołana decyzją Brytyjczyków. Najszybciej zareagowały oczywiście rynki finansowe. Mocno oberwał funt, który zaczął tracić wobec innych walut – w szczególności dolara amerykańskiego (w ciągu kilku miesięcy te spadki się jeszcze powiększyły, osiągając poziomy historyczne). W głęboką czerwień zanurzyły się też europejskie giełdy. Jak wyliczył Bloomberg, w krótkim czasie wyparowało z nich ponad 2 bln dolarów. Rykoszetem oberwał oczywiście polski złoty, który traci zawsze, gdy na globalnym rynku rośnie niepewność. A ta po referendum na Wyspach wręcz wystrzeliła.
Świat komentuje
Sytuację próbowali oczywiście uspokoić politycy. Komentując decyzję Brytyjczyków, szef Rady Europejskiej Donald Tusk ocenił, że jest to historyczna chwila dla UE. – Dziś w imieniu wszystkich 27 przywódców mogę oświadczyć, że jesteśmy zdecydowani, by utrzymać jedność Unii 27 państw – podkreślił. – UE tworzy ramy naszej wspólnej przyszłości – dodał. Liderzy instytucji unijnych oczekują, że rząd w Londynie wprowadzi w życie decyzję obywateli Wielkiej Brytanii o wyjściu z UE tak szybko jak to możliwe. "Wszelkie opóźnienia niepotrzebnie przedłużą niepewność" – napisali we wspólnym oświadczeniu przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker, Tusk, szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz oraz premier sprawującej prezydencję UE Holandii Mark Rutte.
To historyczna chwila dla Unii Europejskiej
Donald Tusk
Prezydent RP Andrzej Duda powiedział, że wynik brytyjskiego referendum to sygnał dla przywódców UE, że musimy zachować jedność i spójność; że trzeba czynić wszystko, by uniknąć efektu domina. Zadeklarował też, że Polska będzie chciała utrzymać jak najbardziej ścisłe związki z Wielką Brytanią w zakresie współpracy gospodarczej, wojskowej i politycznej i że będzie rozmawiać z rządem brytyjskim o sytuacji Polaków, którzy mieszkają, pracują lub studiują na Wyspach.
Barack Obama – który namawiał Brytyjczyków do pozostania w Unii – w oświadczeniu zapewnił, że uznaje wynik brytyjskiego referendum i że stosunki USA z Wielką Brytanią nie doznają uszczerbku. Z rezerwą sprawę skomentował Kreml. Prezydent Rosji Władimir Putin powiedział, że Brexit będzie miał globalne skutki zarówno pozytywne, jak i negatywne; dodał też, że Rosja w żaden sposób nie ingerowała, nie ingeruje i nie zamierza się ingerować w wybór Wielkiej Brytanii.
Tylko ubiegający się wówczas o nominację republikanów w listopadowych wyborach prezydenckich w USA Donald Trump nie krył radości. Ocenił, że głosując w referendum za opuszczeniem UE, Brytyjczycy "odzyskali kontrolę nad swoim krajem".
Zmiana na Downing Street
Na brytyjskiej scenie politycznej jednak zawrzało. Zwłaszcza że wyniki pokazały wyraźny podział kraju. Były przewodniczący Szkockiej Partii Narodowej (SNP) Alex Salmond zapowiedział, że SNP prawdopodobnie będzie domagać się rozpisania nowego referendum ws. niepodległości Szkocji. Z kolei lider największej północnoirlandzkiej partii narodowej Sinn Fein, Declan Kearney ostrzegał, że jeśli okaże się, że Wielka Brytania opuści UE, to brytyjski rząd "utraci wszelki mandat", by reprezentować interesy mieszkańców jego kraju.
Brytyjczycy odzyskali kontrolę nad swoim krajem
Donald Trump
Zmierzeniem się z tymi wewnętrznymi problemami, a jednocześnie przygotowaniem całego procesu wyjścia z UE miał zająć się już nowy rząd. Początkowo mówiło się, że na jego czele może stanąć jeden z największych orędowników Brexitu – Boris Johnson. Ten jednak nie podjął się tego wyzwania i ostatecznie został szefem dyplomacji w powołanym w lipcu rządzie nowej, konserwatywnej premier Theresy May.
Brexit twardy czy miękki?
Głównym zadaniem, jakie przed nią stanęło, było przeprowadzenie całej operacji odrywania się od Europy. Ponieważ nikt nigdy z Unii nie wychodził, gotowych wzorców brakuje. Jasne jest jedynie, że podstawą prawną całego procesu ma być artykuł 50. Traktatu Lizbońskiego, opisujący procedury wychodzenia z UE.
Kiedy go uruchomić i czy lepiej postawić na tzw. twardy Brexit (czyli przeprowadzony niemal z dnia na dzień) czy na stopniowe wychodzenie z UE – to stało się przedmiotem dyskusji. Pojawiły się nawet opinie, że do Brexitu wcale dojść nie musi, bo czerwcowe referendum miało jedynie charakter opiniodawczy i rząd może nie wziąć pod uwagę jego wyników.
Te nadzieje antybrexitowców rozwiała sama Theresa May, która zapewniła, że do rozwodu z Europą dojdzie, bo taka była wola narodu. Po serii spotkań i szczytów z unijnymi przywódcami poinformowała także, że Artykuł 50. zostanie uruchomiony do końca marca 2017 r., a cały proces ma przebiegać stopniowo. Negocjacje z partnerami z Unii powinny potrwać nie więcej niż 18 miesięcy, tak by wystąpienie Wielkiej Brytanii z UE mogło zostać formalnie zatwierdzone do końca marca 2019 r.
Całą procedurę ma rozpocząć brytyjski rząd, choć na początku listopada Wysoki Trybunał (High Court) orzekł, że nie może tego zrobić bez zgody obu izb parlamentu. Gabinet premier May odwołał się od tej decyzji i ostateczny wyrok poznamy w styczniu. Jednak nawet jeśli rząd przegra, jest bardzo mało prawdopodobne, by parlament zablokował Brexit.
Bez wybierania rodzynków
Rozmowy Wielka Brytania–UE mają dotyczyć przede wszystkim kwestii handlowych. Londynowi zależy bowiem na utrzymaniu dostępu do wspólnego rynku europejskiego. Brak nowego porozumienia handlowego z UE może bowiem kosztować Brytyjczyków fortunę. "The Times" dotarł do rządowego dokumentu, z którego wynika, że może to być koszt od 38 mld do nawet 66 mld funtów rocznie przez kolejne 15 lat.
Wynik brytyjskiego referendum to sygnał dla przywódców UE, że musimy zachować jedność i spójność; że trzeba czynić wszystko, by uniknąć efektu domina
Andrzej Duda
Problem w tym, że stanowisko Brukseli w tej sprawie jest dosyć sztywne. Główny negocjator KE ds. Brexitu Michel Barnier już zapowiedział, że dostęp do jednolitego europejskiego rynku nierozerwalnie łączy się z respektowaniem czterech swobód unijnych, w tym z wolnym przepływem osób. – Wybieranie rodzynek z ciasta nie będzie możliwe – powiedział obrazowo Barnier.
Konsekwencje
Tymczasem brytyjska gospodarka już odczuwa konsekwencje czerwcowego głosowania. Pod koniec listopada obniżono oficjalne prognozy wzrostu PKB na najbliższe dwa lata. Według będącego ciałem doradczym rządu Biura Odpowiedzialności Budżetowej (OBR) wzrost gospodarczy w 2017 r. wyniesie 1,4 proc., a – nie jak szacowano w marcu – 2,2 proc. Natomiast prognoza dla roku 2018 została skorygowana w dół z 2,1 proc. do 1,7 proc.
Planowane wyjście z UE skłoniło też wiele korporacji do rozpoczęcia poszukiwań alternatywnej lokalizacji dla swoich europejskich siedzib. Szczególnie dotkliwie może to odczuć londyńskie City – do tej pory najważniejsze w Europie centrum finansowe. Bez wolnego dostępu do rynku UE straci ono na znaczeniu. Największe banki już rozglądają się za miastami w UE, do których mogłyby przenieść swoje centrale. Na liście chętnych do przejęcia od Londynu miana finansowej stolicy Europy są choćby Lizbona, Frankfurt, Berlin, Amsterdam, ale też Warszawa.
Blady strach padł również na renomowane brytyjskie uniwersytety. Ich władze już zastanawiają się, jak załatać finansową lukę i utrzymać prestiż, gdy pojawia się ryzyko, że liczba unijnych studentów znacznie się zmniejszy.
Brexit a sprawa polska
Brexit może okazać się problemem także dla ok. 850 tys. Polaków, którzy mieszkają i pracują na Wyspach. Hasła mówiące o ograniczeniu dla nich (i innych imigrantów z krajów UE) dostępu do rynku pracy i systemu świadczeń społecznych widniały na sztandarach zwolenników Brexitu w kampanii referendalnej. Na razie nie zmaterializowały się one w postacie żadnych konkretnych przepisów, a słowna przepychanka pomiędzy zwolennikami bardziej restrykcyjnych przepisów a tymi, którzy wskazują na pozytywny wpływ imigrantów na brytyjską gospodarkę, trwa. Kwestia ostatecznie uregulowana ma być w ramach dwuletnich negocjacji pomiędzy Londynem a Brukselą.
Na razie jedynym rezultatem wyniku czerwcowego referendum dla naszych rodaków na Wyspach jest wzrost nastrojów ksenofobicznych i antyimigranckich w części brytyjskiego społeczeństwa. Na przestrzeni kilku miesięcy doszło do wielu ataków na Polaków, z których kilka skończyło się tragicznie.
Efekt domina?
Wielu analityków wskazywało, że Brexit może wywołać swoisty efekt domina i rozpocząć populistyczną falę, która przetoczy się przez Europę i USA. Te prognozy sprawdziły się jak do tej pory jedynie częściowo.
Najgłośniejszy był oczywiście przykład USA, gdzie wybory prezydenckie sensacyjnie wygrał populista Trump. Wielu komentatorów zwycięstwo to porównywało właśnie do Brexitu – obydwa były bowiem wynikiem buntu słabszych ekonomicznie mas wobec establishmentu i poprawności politycznej.
W obliczu zwrotu w stronę populizmu stanęli też Włosi. W referendum na początku grudnia odrzucili oni forsowaną przez premiera Mateo Renziego reformę konstytucyjną. W rezultacie Renzi podał się do dymisji i nie jest wykluczone, że potrzebne będą przyśpieszone wybory. W tych z kolei duże szanse na zwycięstwo ma populistyczny Ruch Pięciu Gwiazd, którego liderem jest komik Beppe Grillo. Ruch Pięciu Gwiazd opowiada się np. za wyjściem Włoch z eurostrefy.
Z drugiej strony reguły nie potwierdzili Austriacy. W powtórzonej drugiej turze wyborów prezydenckich zwyciężył umiarkowany Van der Bellen, pokonując niespodziewania Hofera z prawicowo-populistycznej Austriackiej Partii Wolności.
Czy to zwycięstwo to jedynie wyjątek potwierdzający regułę, pokaże przyszły rok, w którym wybory odbędą się w Holandii, Francji i Niemczech. W każdym z tych krajów prawicowi populiści mają w według sondaży szanse na bardzo dobry wynik.
Błażej Górski, tvn24bis.pl