"Wojna domowa" w Tajlandii, 7 zabitych

Aktualizacja:

Siedem osób nie żyje, ponad sto jest rannych - tak przedstawia się tragiczny bilans piątkowych starć wojska z antyrządowymi demonstrantami. Wśród rannych jest trójka dziennikarzy. Demonstranci oskarżyli premiera o zapoczątkowanie "wojny domowej".

- Celem piątkowej operacji było wywarcie presji na manifestantów, aby powrócili do negocjacji z rządem - powiedział w rozmowie z agencją AFP tajlandzki minister obrony generał Prawit Wongsuwon.

- Mamy nadzieję, że sytuacja powróci do normalności w ciągu kilku następnych dni - oświadczył z kolei rzecznik rządu Panitan Wattanayagorn.

Oskarżony o "wojnę domową"

Liderzy demonstrantów oskarżyli premiera Abhisita Vejjajivę o zapoczątkowanie "wojny domowej". Zażądali też wycofania wojsk z okupowanej przez nich dzielnicy handlowo-bankowej Bangkoku.

- Nie wiem, jak przeżyjemy piątkowy wieczór, jeśli Abhisit (Abhisit Vejjajiva, premier - przyp. red.) nie zgodzi się na zawieszenie broni. Mamy nadzieję, że nie chce wojny - powiedział jeden z przywódców manifestantów Nattawut Saikuar.

Ranni dziennikarze

W trwających w piątek starciach zginęło co najmniej siedem osób. Ponad sto zostało rannych, w tym trzech dziennikarzy.

Dwaj postrzeleni dziennikarze odnieśli niegroźne rany, trzeci - kanadyjski fotoreporter Nelson Rand pracujący dla angielskiej wersji francuskiego kanału France 24 - ma trzy rany postrzałowe, co wymagało interwencji chirurgicznej. Jak zapewnili lekarze, jego stan jest stabilny.

Dziennikarz stał pomiędzy protestującymi a wojskiem, kiedy został postrzelony. Na zdjęciach pokazanych przez media najpierw widać, jak leży na ziemi, a później, kulejący, jest eskortowany w bezpieczne miejsce przez jednego z demonstrantów.

Policjant strzelał do żołnierzy

Wkrótce po doniesieniach o rannym Kanadyjczyku, Reuters poinformował o tajlandzkim policjancie, który otworzył ogień do żołnierzy w centrum Bangkoku. Funkcjonariusz stał przed posterunkiem policji w okolicy parku Lumphini. Strzelał z broni krótkiej w kierunku wojska, które otoczyło teren i stojących na barykadach zwolenników opozycji - poinformował agencję naoczny świadek.

Nie wiadomo, co się z nim stało, ani czy postrzelił któregoś z żołnierzy.

Kule w demonstrantów

Wcześniej tajlandzka armia użyła gazu łzawiącego wobec kilkudziesięciu manifestantów, którzy usiłowali powstrzymać żołnierzy zmierzających w kierunku okupowanego od tygodni przez opozycjonistów centrum handlowego w Bangkoku. Protestujący podpalili autobus, żeby powstrzymać napierające na nich wojsko.

Armia otworzyła też ogień do demonstrantów, ale podkreśliła wtedy, że są to gumowe pociski. Jednocześnie rzecznik armii podkreślił, że w każdej chwili wojsko może użyć ostrej amunicji, gdy zobaczy kogoś z bronią palną. Miejscowa telewizja poinformowała, że wojsko strzelało w okolicy parku Lumphini. Według Reutera, wcześniej słyszano strzały niedaleko głównego obozowiska demonstrantów.

Podczas udzielania wywiadu w głowę został postrzelony Khattiya Sawasdipol, który dowodził "czerwonymi koszulami".

Dwa miesiące protestów

"Czerwone koszule", czyli zwolennicy Zjednoczonego Frontu na rzecz Demokracji przeciwko Dyktaturze, demonstrują w Bangkoku od 14 marca. Domagają się natychmiastowego rozwiązania parlamentu. Są to głównie zwolennicy obalonego w 2006 roku premiera Thaksina Shinawatry, który obiecał wprowadzić reformy na rzecz najuboższych. Twierdzą oni, że obecny rząd uzyskał władzę dzięki "machinacjom" parlamentarnym. Tak określają oni porozumienie zawarte w celu stworzenia większości parlamentarnej.

3 maja premier Abhisit Vejjajiva zaproponował nowe wybory, które miałyby się odbyć 14 listopada. Obie strony nie mogły jednak dojść do porozumienia. Komentatorzy zwracają uwagę, że premier Vejjajiva jest pod ogromną presją, by zakończyć trwające niemal dwa miesiące protesty, w których zginęło już 30 osób, a ponad 900 zostało rannych. Niepokoje na ulicach destabilizują też gospodarkę Tajlandii i grożą załamaniem na giełdzie.

Źródło: PAP