Wdarły się nad Syrię na małej wysokości. Jeden pocisk kosztuje niemal tyle, ile polski czołg

[object Object]
Amerykanie często wykorzystują rakiety tomahawkUS Navy
wideo 2/5

Odpalenie 59 rakiet manewrujących Tomahawk na Syrię nie było tanią operacją. Każdy taki pocisk jest miniaturowym samolotem-samobójcą i kosztuje niecały milion dolarów. Krótka, ale intensywna salwa musiała więc kosztować Amerykanów około 55 milionów dolarów. Może się to wydawać dużo, ale w porównaniu do alternatyw to dla Amerykanów bardzo ekonomiczny sposób prowadzenia wojny. W TVN24 BiS trwa program specjalny.

Salwę rakiet Tomahawk odpaliły w nocy dwa niszczyciele US Navy krążące po Morzu Śródziemnym, USS Porter i USS Ross. Wszystkie wdarły się nad Syrię na małej wysokości rzędu stu metrów, po czym podążyły do bazy lotniczej Szajrat. Wszystkie 59 pocisków uderzyło w jej obrębie. To stamtąd miał wystartować samolot, który zrzucił bomby z gazem bojowym na cywilów w Chan Szajchun.

Nasza relacja z ataku Amerykanów na Syrię

Podstawowe dane rakiety Tomahawk Block IVArtur Tarkowski | tvn24.pl

Drogo, ale ekonomicznie

Każda z rakiet odpalonych na bazę lotniczą kosztowała niecały milion dolarów. Ceny BGM-109 Tomahawk mocno się różnią w zależności od wersji, przy czym te tańsze to koszt rzędu 800 tysięcy dolarów a najnowsza i najdroższa wersja Block IV to już nieco ponad milion. Nie wiadomo, jakich użyto do ataku na Syrię. Można jednak przyjąć średnią cenę rzędu 900 tysięcy dolarów za sztukę. Choć w perspektywie do gigantycznego budżetu Pentagonu sięgającego 600 miliardów dolarów wydaje się być niczym, to dla porównania Polska zapłaciła podobną kwotę za każdy ze swoich najnowocześniejszych czołgów Leopard 2A5 kupionych w Niemczech. Amerykanie w tym jednym krótkim ataku wystrzelili odpowiednik prawie połowy floty najcenniejszych polskich czołgów. Dla Amerykanów taki wydatek nie jest jednak czymś, nad czym mogliby się długo zastanawiać. To i tak znacznie bardziej ekonomiczne rozwiązanie niż np. wysłanie do Syrii większej liczby żołnierzy. Zwłaszcza, że nie mogliby oni tak po prostu zaatakować jednej z największych i najważniejszych baz reżimu. Przeprowadzenie takiej operacji byłoby nieporównywalnie droższe i wymagałoby zaangażowania olbrzymich sił, aby osiągnąć podobny efekt bez strat w ludziach. Bezzałogowe tomahawki są bardzo "wygodną" bronią. Nie trzeba się martwić o zapewnienie im bezpieczeństwa. Jeśli jakiś zostanie zestrzelony, co jest możliwe, to nic się nie stanie. Gdyby do ataku użyto normalnych samolotów, to cała operacja również byłaby znacznie droższa. Precyzyjne bomby są owszem znacznie tańsze, ale same samoloty są drogie w eksploatacji a ich piloci w takiej sytuacji bezcenni. Gdyby doszło do awarii czy zestrzelenia, koszt operacji ratunkowej, zarówno finansowy jak i polityczny, byłby znacznie większy niż te 55 milionów dolarów za tomahawki.

Rakieta BGM-109 Tomahawk w locie | Raytheon

Skryte i precyzyjne uderzenie

Każda rakieta odpalona z dwóch niszczycieli to mały samodzielny samolot-samobójca. W fabryce są pakowane do dużej metalowej skrzyni, która jest zarazem ich wyrzutnią. Całość wsuwa się w specjalne silosy w okrętach, podłącza do systemów pokładowych i rakieta jest już gotowa do odpalenia. Dzięki temu cała operacja dostarczenia z fabryki i załadowania na pokład jest stosunkowo prosta i nie ma wielu okazji, żeby uszkodzić rakietę.

Po naciśnięciu guzika nakazującego start, rakieta jest wyrzucana w powietrze i rozpędzana przez pierwsze kilkadziesiąt sekund lotu przez odrzucany później silnik rakietowy. Kiedy tomahawk leci już kilkaset kilometrów na godzinę, uruchamia się zwykły silnik turbinowy, miniatura tego, co jest montowane na samolotach wojskowych. Wysuwają się też małe skrzydła i stery. Tomahawk następnie obniża swój lot do kilkuset metrów nad ziemią i z prędkością 800-900 km/h kieruje się do celu.

Najsilniejszą stroną rakiet jest ich zaawansowany system naprowadzania. Potrafią lecieć po złożonej trasie oraz wykorzystywać teren, aby utrudnić wykrycie przez radary i zestrzelenie. W cel trafiają z precyzją rzędu metra. Ich głowica waży niemal pół tony i może zawierać po prostu silny materiał wybuchowy służący do atakowania np. bunkrów albo kasety z mniejszymi ładunkami rozrzucane na większej przestrzeni, które służą np. do atakowania samolotów, radarów czy innego lekko opancerzonego sprzętu.

Rakiety są też gotowe do zamontowania głowic jądrowych, choć Amerykanie zapewniają, że już nie ma tomahawków masowego rażenia.

Fakty dokonane przy pomocy tomahawków

Kiedy rakiety BGM-109 projektowano na przełomie lat 70. i 80., to za ich główne zadanie uznawano precyzyjne ataki jądrowe na radzieckie bazy. Trudne do wykrycia i odparcia. Teraz tomahawki są uniwersalnym narzędziem sił zbrojnych i dyplomacji USA. Od początku lat 90. używane są w praktycznie każdej interwencji militarnej. Służą do pierwszego ataku, mającego na celu zniszczenie systemu obrony przeciwlotniczej i dowodzenia przeciwnika. Razem z samolotami zbudowanymi w technologii stealth wyważają w ten sposób "drzwi" dla atakującej w drugiej kolejności fali konwencjonalnych samolotów.

Drugim sposobem wykorzystania tomahawków są właśnie takie operacje jak ta najnowsza w Syrii. Ograniczony atak, który ma na celu w równym stopniu dokonać zniszczeń natury militarnej, jak i wysłać przesłanie polityczne. Trwający mniej niż godzinę atak przy pomocy bezzałogowych rakiet ma zupełnie inną wymowę niż np. trwająca kilka godzin intensywna operacja nalotów czy uderzenie sił specjalnych.

Napadnięte państwo nie ma nawet jak się bronić. Może potem protestować i wyrażać oburzenie, ale jest już po fakcie. Amerykanie zniszczyli co chcieli, wysłali swoje przesłanie i są bezpieczni. Tak samo jak teraz. Krótki i intensywny atak najwyraźniej był wszystkim, co Waszyngton chciał osiągnąć.

Amerykański atak na syryjską bazę Szajrat w 2017 rokutvn24.pl

Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl

Źródło zdjęcia głównego: US Navy

Tagi:
Raporty: