Ta misja umacnia "partię wojny" na Kremlu. Putin gra o całą Ukrainę


Niezależnie od wyniku rozmów w Kijowie i Moskwie, prezydent Rosji już może mówić o sukcesie. Wznowieniem wojny w Donbasie zmusił przywódców Zachodu do powrotu do stołu rozmów. I to na Kremlu.

CO MOŻE BYĆ W PLANIE MERKEL-HOLLANDE?

Rosja od połowy stycznia konsekwentnie eskalowała konflikt – zarówno zbrojny w Donbasie, jak i polityczny w relacjach z Zachodem. Kreml postanowił doprowadzić do kolejnego przesilenia ws. Ukrainy, bo ukształtowany we wrześniu w Mińsku układ przestał mu odpowiadać.

Rozpętanie krwawej wojny w Donbasie nie wywołało ostrzejszej reakcji Zachodu, a Ukraina znów okazała się militarnie słabsza (choć już nie tak, jak w sierpniu 2014). Zachodni przywódcy nie chcieli pójść na ustępstwa i do szczytu w Astanie w połowie stycznia nie doszło. Dziś za to jadą do samej Moskwy. Choć podobno Putina miano izolować.

Z punktu widzenia Rosji, same sukcesy. A będą jeszcze większe, jeśli potwierdzą się przecieki niemieckich mediów, że duet Merkel-Hollande zamierza zaoferować jakieś ustępstwa.

Gorzej, że taki rozwój sytuacji utwierdza Putina w przekonaniu, że przyjęta strategia jest skuteczna. Na Kremlu dominuje dziś "partia wojny". To ku jej radom skłonił się prezydent, decydując zaryzykować wznowienie wojny. Mogło się skończyć fatalnie: nowymi ostrymi sankcjami, dalszą izolacją, szybkimi dostawami broni zachodniej dla Kijowa. Tymczasem reakcja Zachodu jest taka, jak widać. Jaki wniosek może z tego wyciągnąć Putin? Że opłaca się kontynuować ten rodzaj wojny i ten rodzaj polityki.

Tak czy owak, zyskuje Putin

Od początku konfliktu Rosji z Ukrainą Zachód jedynie zgaduje, jaki będzie następny ruch Putina. To Rosja ma w tej grze ciągle inicjatywę. Nawet teraz, gdy po wrześniowym rozejmie nastał pat w Donbasie i na scenie międzynarodowej, to Kreml pierwszy zrobił krok. A Kijów i Zachód znów tylko reagują.

Taki charakter ma misja Merkel i Hollande'a. Jak się okazuje, ich plan uregulowania konfliktu to jedynie reakcja na przedłożone propozycje Putina. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to inicjatywa pod każdym względem wymuszona. Zresztą sam Hollande powiedział: - Czas goni i żeby nikt potem nie mówił, że Niemcy i Francja nie próbowały zrobić wszystkiego, by zachować pokój.

Wygląda na to, że przywódcy Zachodu (NATO i UE poparły tę misję) uznali, że nie mają wiele do stracenia. Można się domyślać, że jeśli nawet faktycznie ich plan wychodzi z mińskich porozumień, to i tak zawiera jakieś ustępstwa wobec Rosji. Być może dotyczą one kwestii Donbasu, a być może też przyszłości całej Ukrainy (kwestia NATO?). Taka misja de facto może się więc załamać już na pierwszej przeszkodzie – w Kijowie. Bo Poroszenko nie pójdzie na większe ustępstwa. A wtedy będziemy mieli do czynienia z powtórką z listopadowej misji Franka-Waltera Steinmeiera. Przyleciał do Kijowa, usłyszał, że Ukraina nie pójdzie na ustępstwa, więc poleciał do Moskwy już tylko po to, by to przekazać.

Załóżmy jednak, że Poroszenko zgodził się z pomysłami gości i ewentualnie dodał coś od siebie. Zmodyfikowany plan, który Merkel i Hollande zawiozą na Kreml, wcale nie musi satysfakcjonować Putina. Prezydent Rosji gra o dużą stawkę i może sobie pozwolić na kontynuowanie eskalacji konfliktu, czekając, aż Zachód przedstawi nową, lepszą ofertę.

Niezależnie więc od tego, czy przyjmie ofertę czy nie, Putin już wygrał na misji przywódców Francji i Niemiec. Bo pokazał, że stosowanie brutalnej siły w Donbasie się opłaca.

Ofensywa zimowa

Jednym z celów rozpętania zimowej wojny w Donbasie było przełamanie impasu w dyplomatycznej grze Rosji z Zachodem i Ukrainą (DLACZEGO PUTIN ZACZĄŁ WOJNĘ – czytaj analizę z 22 stycznia).

Rosja zwiększyła siłę ognia przeciwko ukraińskim pozycjom do niespotykanej dotychczas skali. Przerzuca do „republik ludowych” broń największego kalibru. Wojsko rosyjskie bezpośrednio dowodzi działaniami oddziałów rebelianckich – na miejscu (taktycznie) i zdalnie z Rosji (strategicznie). NATO potwierdziło, że Rosja wykorzystuje w wojnie przeciwko Ukrainie własne systemy dowodzenia i kontroli, systemy walki elektronicznej oraz drony.

W ciągu kilku tygodni formacje, które można już bardziej nazywać rosyjskimi niż rebelianckimi (w wielu oddziałach miejscowi stanowią mniejszość stanu osobowego, a dowodzą wszystkim rosyjscy oficerowie) uzyskały pewne zdobycze terytorialne, głównie w rejonie Doniecka. Tutaj też Ukraińcy stracili symbol bohaterstwa żołnierzy, czyli lotnisko. Siły "noworosyjskie" posunęły się też na północnym odcinku frontu oraz zajęły Krasnyj Partizan. Konflikt podsyciły też mordercze ostrzały cywilów, od zniszczenia autobusu w Wołnowasze, przez zniszczenie przystanku w Doniecku po zbombardowanie Mariupola.

Putin konsekwentnie dążył do eskalacji walk. 31 stycznia, kiedy rebelianci i Rosjanie przypuścili potężny koncentryczny atak na Debalcewe, w Mińsku przedstawiciele „republik ludowych” zerwali spotkanie grupy kontaktowej ds. kryzysu na Ukrainie (OBWE, Rosja, Ukraina) poświęcone wdrażaniu porozumienia pokojowego z września ubiegłego roku.

Strachy na Zachód

Wraz z rozpoczęciem ofensywy w Donbasie Rosja z premedytacją zaczęła jeszcze bardziej zaostrzać relacje z Zachodem. Stąd awantura w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, stąd twierdzenia Putina o „legionie NATO” walczącym rzekomo w Donbasie. Ale na tym nie koniec.

30 stycznia minister obrony Siergiej Szojgu ogłosił, że Rosja wzmocni zgrupowania wojska na strategicznych kierunkach – zostaną wprowadzone odpowiednie zmiany do planu działalności Min. Obrony na 2015 rok. Elementem nowej fazy polityki Rosji jest ogłoszenie strategicznych planów rozbudowy ugrupowań wojskowych na Krymie, w eksklawie kaliningradzkiej i w Arktyce. Do tego doszła nowa fala powietrznych prowokacji – choćby „patrol” dwóch Tu-95MS nad Kanałem La Manche z bronią atomową na pokładzie. 30 stycznia naczelnik Sztabu Generalnego gen. Walerij Gierasimow zapewnił zaś, że silny arsenał jądrowy zapewni Rosji przewagę militarną nad Zachodem. Mimo kryzysu finansowego w Rosji, plan modernizacji sił zbrojnych do 2020 r. ma być realizowany, a armia ma dostawać ponad 50 ICBM (międzykontynentalne rakiety balistyczne) rocznie.

Unieważnić Mińsk

Obecnie gra toczy się o porozumienia mińskie. Oficjalne stanowisko Ukrainy (ale też USA i UE) jest jasne od dawna: postanowienia wrześniowe z Mińska powinny być przestrzegane i wprowadzane w życie. Poroszenko podkreślił to odrzucając propozycję Putina (list z 15 stycznia) faktycznego zrewidowania ustaleń z 19 września – poprzez zmianę linii styczności obu stron konfliktu, od której odsunięto by broń dużego kalibru.

Rosji jednak umowa z września już dawno przestała odpowiadać, bo też już dawno spełniła swoją rolę: dała konieczny czas na utrwalenie zdobyczy w Donbasie, reorganizację i wzmocnienie sił zbrojnych „republik ludowych”. Dziś Putin chce nowego porozumienia, które utrwali zdobycze poczynione od września (wersja minimum), a może nawet przyniesie większe ustępstwa Kijowa.

Oczywiście Kreml nie może wprost powiedzieć, że mińskie porozumienia są dla niego warte dziś tyle, co papier, na którym je spisano. To, co myśli Moskwa, wyrazili więc reprezentanci „republik ludowych” przed spotkaniem w Mińsku 31 stycznia.

Punkt pierwszy to kwestia linii demarkacyjnej. Rosja odrzuca jej przebieg obowiązujący w dniu 19 września 2014. Delegaci „DRL-ŁRL” stwierdzili, że ich liderzy nie podpisali załącznika do umowy mińskiej, a tylko główny dokument. A to załącznik definiował szczegółowo przebieg linii demarkacyjnej. Kijów zajmuje tymczasem stanowisko, że załącznik jest integralną częścią umowy. Jeśli nie linia z 19 września, to jaka? W liście z 15 stycznia Putin proponował już Poroszence przyjęcie linii takiej, jak przebiega obecnie. To by oznaczało zaakceptowanie przez Kijów terytorialnych zdobyczy rebeliantów do września.

Druga kwestia to przedstawiciel Kijowa w grupie kontaktowej. Rosja chce, żeby Ukraina wyznaczyła oficjalnego negocjatora z odpowiednimi pełnomocnictwami od prezydenta lub rządu. Rebelianci uważają Kuczmę za „prywatną osobę”, a chcą dla niego (lub kogoś innego) oficjalnego statusu przedstawiciela. Bo to byłby krok ku uznaniu przez Ukrainę drugiej strony za partnera w negocjacjach, element legitymizacji separatystów.

Oczywiście nie tylko to Rosji nie podoba się w porozumieniach mińskich. Na przykład rebelianci chcą ogłoszenia przez Ukrainę jednostronnego wstrzymania ognia, bez zobligowania „republik ludowych” do tego samego. Mińskie porozumienia przewidują też monitoring OBWE nad 300-km granicy Rosji z terenami kontrolowanymi przez rebeliantów. Ławrow już powiedział, że będzie to możliwe dopiero po politycznym uregulowaniu konfliktu i wypełnieniu innej części umowy, dotyczącej nadania specjalnego statusu „republikom ludowym”.

Wielkie uderzenie?

Co prawda 2 lutego, gdy okazało się, że kolejna ofensywa na Debalcewe nie przyniosła zwycięstwa, Putin okazał się „poważnie zaniepokojony trwającym rozlewem krwi na wschodzie Ukrainy” i wezwał strony konfliktu do wstrzymania działań bojowych, ale też w tej samej depeszy agencji TASS anonimowy przedstawiciel Kremla oznajmił, że zgadza się z twardym stanowiskiem zajętym w Mińsku przez przedstawicieli Donbasu.

Tego samego dnia (2 lutego) przywódca „Donieckiej Republiki Ludowej” Zacharczenko ogłosił powszechną mobilizację i zwiększenie sił do 100 tys. ludzi. Rzecz jasna, to liczba z sufitu. Chodziło o uzasadnienie dużej liczby wojska – w większości Rosjan - wokół Debalcewa. Bo skoro Zacharczenko mówił, że zamknął w kotle 10 tys. Ukraińców, to sam musiał mieć co najmniej 20 tys. ludzi. A na tyle to się oblicza liczebność wszystkich zbrojnych formacji obu „republik”. W rzeczywistości ogłoszenie „mobilizacji” to dezinformacja mająca przykryć przygotowania do wkroczenia na wielką skalę regularnych rosyjskich oddziałów. Podobnie było już latem 2014 r., gdy tuż przed wejściem do walki armii rosyjskiej (wtedy był m.in. kocioł iłowajski) rebelianci mówili o reorganizacji swoich sił i tworzeniu „regularnej armii”.

Niezależny rosyjski analityk wojskowy Aleksandr Goltz pisze o przerzucaniu nad granicę Ukrainy oddziałów z innych regionów Rosji, a nawet z Azji Centralnej. Tadżyckie media, cytowane przez Echo Moskwy, donosiły, że „około 3 tys. rosyjskich żołnierzy z 201. Bazy w Tadżykistanie będzie wysłanych na granicę z Ukrainą”. Zastąpią ich na gorącej granicy z Afganistanem miejscowi Tadżycy (co jest możliwe dzięki dekretowi Putina sprzed miesiąca, umożliwiającemu obywatelom innych państw służbę w rosyjskim wojsku).

Kilkanaście dni temu sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ołeksandr Turczynow mówił w parlamencie, że RBNiO rozpatruje dwa warianty rozwoju wydarzeń: wszczęcie przez Rosję „kontynentalnej wojny na pełną skalę” oraz kontynuację ciągnącej się „wojny na wyczerpanie”. Kreml realizuje obecnie ten drugi scenariusz.

Po kawałku

Wariant pierwszy też byłby możliwy do realizacji, ale... Rosja ma potencjał militarny, żeby rozbić Ukrainę, ale nie ma sił, by ją okupować. Teraz prowadzi wojnę w Donbasie siłami niewielkich pododdziałów (gł. specnaz GRU i wojska powietrzno-desantowe oraz artyleria) i wysyłanych tysiącami najemników – wojskowych „na urlopie”. Żeby zacząć otwartą wojnę z Ukrainą Putin musiałby ogłosić mobilizację. Nawet jeśli Ukraina ma bardzo słabą armię, to samo opanowanie tak wielkich obszarów, zamieszkałych przez wrogo nastawioną ludność, jest poza zasięgiem Moskwy. Rosjanie mogą zbombardować Kijów, ale jego okupacja to nierealna perspektywa.

Putin będzie więc co jakiś czas eskalował działania wojenne, realizował taktyczne cele, zdobywał lokalnie teren i miasta, potem będzie siadał do stołu rozmów, druga strona będzie faktycznie zmuszona godzić się z kolejnymi postępami Rosjan, a po jakimś czasie względnego spokoju (rozejmu) Putin znów będzie wznawiał strategię podbojów terytorialnych.

Celem Putina jest więc stały zbrojny konflikt o zmiennej intensywności: faz gorących (jak teraz) i zimnych (jak rozejm wrzesień-grudzień 2014).

Chodzi o całą Ukrainę

Celem strategicznym Rosji wciąż pozostaje szeroko zakrojona destabilizacja Ukrainy, sprowokowanie gospodarczego, politycznego i socjalnego kryzysu. Putin chce stworzyć warunki dla upadku obecnej władzy i zwiększenia wpływów rosyjskich, wprowadzenia do władz promoskiewskich polityków.

Osiągnięcie celu nadrzędnego, czyli uzyskanie wpływu na całą Ukrainę, rozwiąże wszystkie inne problemy, od swobodnego połączenia transportowego z Krymem, przez odbudowę (i nowy podział majątku) Donbasu, po normalizację stosunków z Zachodem (a więc zniesienie sankcji).

Moskwa chce zmienić władzę w Kijowie, w pierwszej kolejności wyrzucić z koalicji „partię wojny”, Jaceniuka i Turczynowa. Z Poroszenką można się dogadać – uważają na Kremlu. Druga rzecz to reforma konstytucyjna która zapisze pozablokowy status Ukrainy i ustanowi ustrój dający siłom rosyjskim prawo weta. Chodzi o pozostawienie Donbasu w obrębie Ukrainy, ale z konstytucyjnie zagwarantowaną autonomią, która umożliwi nawiązywanie gospodarczych związków z Rosją i pozwoli utrzymywać własne siły zbrojne. A jeszcze lepiej, gdyby gwarantem takiej „autonomii” były „siły pokojowe” (rozwiązanie zastosowane w Osetii Południowej).

Każda kolejna porażka militarna podnosi polityczną temperaturę w Kijowie. Schemat jest prosty: faktyczny lub rzekomy wojenny sukces Rosjan to kolejna fala paniki w mediach społecznościowych. Przykładów było już wiele. Choćby parę dni temu: walki o Debalcewe, pewien deputowany widzi jadących ulicami ukraińskich żołnierzy, natychmiast pisze na Facebooku o „odwrocie” i „porzuceniu” Debalcewa przez armię. Tymczasem jest to tylko przegrupowanie jednego oddziału w obrębie miasta. Raz rzucona w ten sposób „informacja” powielana jest natychmiast przez media i mija dużo czasu, zanim zostanie oficjalnie zdementowana.

Ale to ustępstwa wobec Rosji wywołają prawdziwą falę niepokojów. Przy pewnej pomocy prowokatorów. Jeśli politycznie zyskają bardziej radykalne siły to też dobrze – kalkuluje Moskwa. Łatwiej będzie straszyć nacjonalistami. Obecne nastroje społeczne są takie, że prorosyjski polityk nie ma szans brać udział w rządach. Ale powinno się pamiętać o scenariuszu gruzińskim. Tam też najpierw Rosja zaatakowała (2008) i rozpoczęła długofalową destabilizację kraju. W efekcie po kilku latach władzę przejął prorosyjski oligarcha Bidzina Iwaniszwili, a Gruzja zaczęła schodzić z drogi integracji z Zachodem.

Na Ukrainie taki scenariusz też jest możliwy. Obecne antyrosyjskie nastroje nie muszą być wieczne. Oczywiście jakaś część społeczeństwa nigdy nie zapomni o tysiącach zabitych (już mniej chodzi nawet o straty terytorialne), ale większość może w pewnym momencie dojść do wniosku, że dość już konfliktu z Rosją, bo z niego wynikają tylko straty. Jeśli dojdzie do tego wstrząs wywołany koniecznymi reformami oraz rozczarowanie Zachodem i poczucie bycia zdradzonym, to szybko może dojść do zmiany nastrojów elektoratu, a za tym też rządzących.

Autor: Grzegorz Kuczyński / Źródło: tvn24.pl

Tagi:
Raporty: