Serbska ruletka z Putinem. Wielka defilada i gazowy szantaż


Kim dla Serbów jest Władimir Putin? Wiele mówi decyzja władz w Belgradzie, które przesunęły o cztery dni obchody narodowego święta i 16 października przywitały prezydenta Rosji największą od 40 lat paradą wojskową. Same rozmowy już tak przyjemne zapewne nie były, bo nowy rząd w Belgradzie nie kryje, że po raz pierwszy od dekad Serbii jest bliżej do Brukseli niż do Moskwy. Co więc mógł przywieźć do Belgradu Putin?

Był czas, gdy Belgradowi było nie po drodze z Moskwą. W okresie zimnej wojny komuniści jugosłowiańscy z marszałkiem Josipem Brozem Tito u steru partii, zdecydowali się w 1948 r. na ustalenie własnego, niezależnego od Kremla kursu. Ryzykując życie, a być może nawet – zdaniem części historyków – sowiecką inwazję na Jugosławię, nie zgodzili się na przyjęcie politycznego dogmatu o nieomylności Stalina i w efekcie stworzyli komunistyczny kraj, w którym przez dekady trafiało się na zsyłkę do obozów i więzień za szerzenie propagandy sowieckiej.

Czasy, w których Tito grał pierwsze skrzypce w tzw. Ruchu Państw Niezaangażowanych, lawirując pomiędzy Moskwą i Zachodem w okresie zimnej wojny, kojarzą się obywatelom krajów byłej Jugosławii znacznie lepiej niż w Polsce, czy na Węgrzech. Tito był gwarantem pokoju w federalistycznym państwie, sprezentował obywatelom paszporty, które pozwalały im jeździć po dżinsy na Zachód, sprowadzał największe hollywoodzkie produkcje do kin w Belgradzie, Zagrzebiu i Sarajewie, ba, nawet wystarał się o igrzyska olimpijskie.

20 lat Serbii w izolacji

Te czasy minęły jednak wraz z przełomem lat 80. i 90. oraz ostatnią dekadą XX wieku. Po katastrofie wojennej z lat 1992-95 Slobodan Miloszevic i jego ekipa w Belgradzie musieli przestać myśleć o „Wielkiej Serbii” – projekcie ideowym, który u swych podstaw miał przejęte jeszcze z XIX wieku przekonanie o etnicznej przynależności wszystkich Słowian na zachodnich Bałkanach do serbskiego kręgu kulturowego. Serbowie nie mogli już „jednoczyć” bratnich narodów pod swoim berłem, ale na fali goryczy po rozpadzie federalistycznej Jugosławii rozpętali jeszcze konflikt w Kosowie.

W kolebce swojej państwowości od dekad zasiedlanej przez Albańczyków, rozpoczęli w 1998 r. wojnę trwającą ponad rok. Zabili kilkanaście tysięcy Albańczyków i rzeź przerwały dopiero bombardowania NATO, m.in. Belgradu. Wtedy też, w 2000 r., od władzy został odsunięty Slobodan Miloszević, którego przekazano do Trybunału w Hadze.

Brak pełnej współpracy z Trybunałem był drugim powodem, dla którego Zachód odwrócił się od Serbii i Serbów. W końcu dopiero po kilkunastu latach od zakończenia wojny w byłej Jugosławii, w Serbii schwytano, a stamtąd przewieziono do Hagi sądzonych dziś m.in. za ludobójstwo ponad ośmiu tysięcy muzułmanów w Srebrenicy, Radovana Karadżicia i gen. Ratko Mladicia – głównych architektów kampanii czystek etnicznych w wojnie lat 1992-95.

Tym sposobem Serbia do 2003 roku tworząca z Czarnogórą Jugosławię, nim nazwa ta odeszła w zapomnienie ustępując miejsca Serbii i Czarnogórze, stanęła na początku XXI wieku w rozkroku.

Jej jedynym sojusznikiem była wtedy Rosja, która zawetowała w Radzie Bezpieczeństwa ONZ naloty w czasie konfliktu kosowskiego i wysyłała do Belgradu swoich wojskowych. Rosja – wtedy zbyt słaba, by przeciwstawić się Stanom Zjednoczonym w polityce zagranicznej – dziś już jednak taka nie jest. Na swoją pozycję pracowała kilkanaście lat, a Władimir Putin wraz ze swymi doradcami na Kremlu w ciągu ponad 10 lat w ogromnym stopniu Serbię od siebie uzależnił.

Między Wschodem a Zachodem

Obecny rząd Aleksandra Vuczicia, który podejął w czwartek w Belgradzie Putina, wygrał wiosenne wybory pod hasłami integracji europejskiej. Serbskie społeczeństwo chce bowiem, by kraj się rozwijał i widzi wyraźnie, że w ostatnich kilkunastu latach Zachód, którego nie trzeba kochać, daje mu jednak zarabiać pieniądze, jakich Rosjanie na Bałkanach nigdy nie wydawali i nie wydadzą.

Mimo to jednak, nie wszystko w Belgradzie można sprowadzić do statystyk i kwestii ekonomicznych.

Serbowie cierpią na swoistą kulturową lub też ideową schizofrenię. Chcieliby zmodernizować kraj na wzór zachodni, ale pamiętają, że to z Zachodu nadlatywały bombardujące ich samoloty. To również Zachód uznał niepodległość Chorwacji, Słowenii, Macedonii i podzielił Bośnię i Hercegowinę, pozbawiając Belgrad statusu stolicy całego regionu. Wspierana w dążeniach niepodległościowych przez UE ludność Czarnogóry w 2006 r. wbiła ostatni gwóźdź do trumny, decydując o utworzeniu własnego państwa ze stolicą w Podgoricy.

Serbowie doskonale też wiedzą, że ponad 60 krajów świata, w tym większość krajów UE i USA, które uznały niepodległość Kosowa, będą w kolejnych latach wymagały tego samego właśnie od nich. Tymczasem Rosja tego nie wymaga. Rosja jest jedynym sojusznikiem Serbii w jej walce o utrzymanie choćby status quo wokół Kosowa, które leży już poza granicami ich państwa i w którym sami Serbowie są zaledwie 5-procentową mniejszością narodową.

Serbia została w tyle

Poprzednie ekipy rządzące zachowywały się więc tak, jakby chciały „zjeść ciastko i zachować ciasto”. Powoli liberalizowały rynek, w pewnym stopniu realizowały proponowane przez UE zmiany w egzekwowaniu prawa, równocześnie jednak odmawiały współpracy z Kosowem, zamykały szczelnie granicę z tym terytorium i oglądały się na reakcję Władimira Putina, który nie dalej jak w marcu – anektując Krym – jeszcze raz podkreślił, że Kosowo zostało nielegalnie odseparowane od Serbii w wyniku akcji zbrojnej NATO.

Z perspektywy widać, że prowadzenie takiej polityki zagranicznej doprowadziło do sytuacji, w której Serbowie z zazdrością patrzą na Słoweńców i Chorwatów będących w UE, a nawet na Macedonię, która mimo wielkich problemów z mniejszością albańską, rozwinęła się jednak gospodarczo i stała „pupilem” Zachodu w regionie.

Serbowie – okrojeni w ciągu 20 lat do granic, które nie docierają nawet do Adriatyku – zostali daleko w tyle i dopiero teraz się przebudzili.

Parada dla Putina

Rząd Aleksandra Vuczicia wie, że stosunki z Rosją muszą ulec zmianie. Nowy premier musi jednak znaleźć sposób, by nie denerwować Władimira Putina, bo ten poprzez zależne od Kremla spółki naftowe kontroluje większość przemysłu energetycznego Serbii.

Dlatego Vuczić zorganizował największą od 40 lat paradę wojskową. Ponad trzy tysiące żołnierzy, samoloty i setki czołgów, i pojazdów opancerzonych, a także okręty, które popłynęły Dunajem, w czwartek 16 października defilowały przed prezydentem Rosji, by go udobruchać. Serbowie zorganizowali paradę z okazji narodowego święta – Dnia Zwycięstwa nad faszyzmem obchodzonego 20 października. Przesunięcie parady o cztery dni, by wyjść naprzeciw Putinowi zmierzającemu do Mediolanu na szczyt Europa-Azja, pokazuje więc, jak bardzo Serbowie muszą się z nim liczyć.

Co więcej, w trakcie parady przemaszerowały oddziały pod tymi flagami partyzantki komunistycznej z czasu II wojny światowej, które odwoływały się do sojuszu z ZSRR. Tych symboli nie było w trakcie narodowych świąt nawet za czasów titowskiej Jugosławii. Równocześnie, zabrakło symboliki "czetnickiej", czyli tej właściwej partyzantce wiernej przedwojennemu królowi Aleksandrowi i rządowi konstytucyjnemu międzywojennej Jugosławii. "Czetnicy" byli w ostatnich latach rehabilitowani, ale na czas wizyty Putina znów odsunęło się ich w niepamięć.

Tą paradą Vuczić chciał więc przekonać Putina o wciąż bliskiej współpracy militarnej obu krajów i wciąż tych samych wartościach, jakie "bratnie", prawosławne, słowiańskie narody wyznawały przez dekady. Zapewne nie uciekł jednak od pytań, jakie prezydent Rosji mu na pewno zadał.

Niewygodne pytania

Analityk Ośrodka Studiów Wschodnim Marta Szpala zajmująca się Bałkanami zwraca uwagę na to, że "wizyta Putina w Serbii jest w tym momencie bardziej w interesie Rosji niż samej Serbii, a dla władz w Belgradzie jest wręcz niewygodna". - Dla Putina wizyta ma charakter propagandowy i jest potwierdzeniem wpływów Rosji w Serbii, a szerzej na całych Bałkanach - mówi w rozmowie z tvn24.pl.

Zapewne w czasie rozmowy w cztery oczy Putin chciał więc postawić premiera Vuczicia "pod ścianą" i zapytać, dlaczego Serbia poparła jedność terytorialną Ukrainy, nie przyjmując do wiadomości aneksji Krymu przez Rosję. Zapytał go też, po co Serbii plan Współpracy Partnerskiej z NATO, którą Belgrad chce uruchomić w 2015 r., skoro jeszcze w listopadzie tuż przy granicy Sojuszu, kilkanaście kilometrów od węgierskich i chorwackich posterunków, będą wspólnie z Serbami ćwiczyli rosyjscy spadochroniarze. W końcu Putin zadał też pewnie najważniejsze pytanie: dlaczego Vuczić powiedział w ub. tygodniu, że wobec zablokowania przez UE budowy gazociągu South Stream w Bułgarii i Austrii, „budowa odcinka serbskiego jest w tym momencie bezcelowa”.

Serb nie boi się Rosji?

Aleksandar Vuczić nie przebiera bowiem w słowach i wydaje się być pierwszym od lat szefem rządu w Belgradzie, który ma jakąś wizję polityki zagranicznej. Trudno bowiem powiedzieć Moskwie kilka miesięcy po przysłaniu przez nią setek ratowników i sprzętu do walki z najgorszą w historii Serbii powodzią i przekazaniu dziesiątków milionów dolarów na odbudowę kraju, że jest się za to wdzięcznym, ale kwestia interesów gospodarczych Rosji w regionie nie podlega negocjacjom.

Jednak Vuczić to zrobił. Co więcej – zapytany wprost przez jednego z dziennikarzy na początku października o to, co powie Putinowi o polityce zagranicznej Serbii - odparł: "To, co wszystkim; że Serbia jest na europejskiej drodze". Jeśli rzeczywiście odważy się wypowiedzieć te słowa pod adresem swego gościa, będzie mu trudno osiągnąć to, co sobie zaplanował.

Srbijagas - moskiewski "kret" w Serbii

Rosja ma realny wpływ na politykę wewnętrzną Serbii i kontrolując znaczną część przemysłu energetycznego może nawet destabilizować sytuację w tym bałkańskim kraju.

Wszystko przez przedsiębiorstwo Srbijagas, którego większościowym udziałowcem jest Gazprom. Srbijagas została wyznaczona na spółkę, która zajmie się budową i eksploatacją serbskiego odcinka gazociągu South Stream. Poprzedni rząd w Belgradzie umowę skonstruował pod dyktando Moskwy, a politycznego targu dobił znajdując w radzie nadzorczej i na innych stanowiskach fotele dla osób kojarzonych z ówczesną ekipą rządzącą - Serbskiej Partii Socjalistycznej Ivicy Daczicia.

W obecnym rządzie Daczić też zasiada, bo Serbska Partia Postępu (SNS) Vuczicia musiała poszukać koalicjanta nie mając w parlamencie większości. Daczić jest więc szefem dyplomacji, ale co ważniejsze - jego współpracownik Aleksandar Antić kieruje ministerstwem górnictwa i energetyki. To tam zapadają decyzje dotyczące konsorcjum Srbijagas.

Vuczić chciałby, by Rosja dała zielone światło zmianom w zarządzie Srbijagas i by spółka zmieniła swoją politykę wobec państwa. W tej chwili pozostaje bowiem właściwie poza kontrolą, ma olbrzymie długi sięgające czterech miliardów euro, a - jak podejrzewają od długiego już czasu serbskie media - Gazprom właśnie to zadłużenie hamujące inwestycje w sektorze energetycznym Serbii wykorzystuje jako kartę przetargową na przyszłość; do czasu, gdy powstanie South Stream.

Z długami Srbijagas, nie tylko wobec serbskich banków, ale też skarbu państwa, budżet Belgradu jest o wiele szczuplejszy. Dzisiaj Serbia jest więc - i po raz pierwszy chyba czuje to wyraźnie - zakładnikiem spółki powołanej pod dyktando Kremla.

- Serbia domaga się też wyższej dywidendy od spółki paliwowej NIS, która jest własnością Gazpromu i serbskiego skarbu państwa, chce także podwyżki podatku od kopalin. Dobrze widziana byłaby także obniżka cen gazu, ale na to się raczej nie zanosi. Rosjanie zapowiedzieli co prawda podpisanie siedmiu porozumień w czasie wizyty w Belgradzie, ale podobnie jak podczas poprzednich wizyt gdy Putin i Dmitrij Miedwiediew obiecywali Serbii inwestycje w wysokości miliarda dolarów, te deklaracje zapewne pozostaną tylko na papierze - uważa Marta Szpala z Ośrodka Studiów Wschodnich komentująca wizytę Putina w Belgradzie.

Jakie koszty zwrotu na Zachód poniesie Serbia?

Aleksandar Vuczić chciałby to zmienić, ale do jakich kroków jest się w stanie posunąć, nie wiadomo. Póki co, mimo katastrofalnej powodzi, przez którą ucierpiały prawie dwa z siedmiu milionów Serbów, jego gabinet cieszy się wysokim poparciem, bo Vucziciowi odpowiedzialność za powódź udało się przerzucić na jego poprzedników. Premier ma więc mandat społeczny, by działać według założeń, dzięki którym wygrał wybory.

- Nie jest jednak oczywiste, jakie koszty gospodarcze poniesie Serbia w przypadku sprzeciwienia się Rosji. Może to być podwyżka cen gazu, ale także ograniczenie produkcji w rosyjskich rafineriach w Serbii czy nawet zmniejszenie dostaw gazu - mówi Szpala w rozmowie z tvn24.pl.

Rosja zdaje sobie jednak sprawę z tego, że tendencji proeuropejskich na Bałkanach nie może w pełni odwrócić i jej taktyką jest ciągłe, wieloletnie spowalnianie procesu integracji krajów regionu z Unią Europejską i NATO.

- Reformy, które Serbia musi wprowadzić w związku z integracją z UE, dotykają szeregu kwestii: rządów prawa, wymiaru sprawiedliwości, zwalczania korupcji, budowy sprawnej administracji. Te kwestie trzeba i należy reformować i tutaj Rosja nie ingeruje zbyt mocno - zauważa Szpala, zaznacza jednak: - Problemem jest to, że polityka energetyczna i wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa to obszary, w których pogodzenie żądań Moskwy i Brukseli jest niemożliwe. Tymczasem tematy te stały się bardzo medialne, zwracają uwagę obu stolic i będą bardzo problematyczne w przyszłości dla samej Serbii.

Autor: Adam Sobolewski//gak / Źródło: tvn24.pl