Człowiek, który otarł się o nieśmiertelność. Zabrakło stu kilometrów

Misja Apollo 11 w obiektywie NASA
Misja Apollo 11 w obiektywie NASA
NASA
Misja Apollo 11 przeszła do historii. Collins został zapamiętany najsłabiejNASA

Michael Collins zawsze powtarzał, że nie czuł się pokrzywdzony czy gorszy. Jego zadanie było równie ważne jak to Neila Armstronga i Buzza Aldrina. Nie ma go jednak na zdjęciach i nagraniach z pierwszego spaceru ludzi po Księżycu. Krążył wówczas sto kilometrów nad głowami kolegów, dbając o to, aby mieli jak bezpiecznie wrócić na Ziemię. Te sto kilometrów dzieliło go od unieśmiertelnienia w podręcznikach historii.

Trzyosobowa załoga Apollo 11 wróciła na Ziemię 46 lat temu. Po trwającym osiem dni locie, 24 lipca 1969 roku astronauci wylądowali na wodach Atlantyku. Szybko stali się bohaterami nie tylko w USA, ale i na całym świecie. Fetom i celebracjom nie było końca. 14 sierpnia triumfalnie przejechali wypełnionymi tłumami głównymi ulicami Nowego Jorku, Chicago i Los Angeles. Z góry sypało się konfetti, a oni machali z otwartego samochodu.

Parada na ulicach Nowego Jorku. Collins siedzi w środkuBill Taub | NASA

"Najbardziej odosobniony człowiek w historii"

Wszyscy trzej byli traktowani równo, ale Collins już na zawsze pozostał tym innym. Tym, którego nie ma na zdjęciach i filmach, które widział cały świat. Choć praktycznie każdy szybko sobie przypomni, kim był Armstrong czy Aldrin, czyli ci „pierwsi na Księżycu”, o tyle nazwisko Collinsa wymaga już dłuższych tłumaczeń. Funkcja „pilota modułu dowodzenia” nie brzmi tak porywająco. Nazywano go „najbardziej odosobnionym człowiekiem w historii”, bo nikt wcześniej nie przebywał sam tak daleko od Ziemi.

Collins zawsze mówił, że podczas nieco ponad dnia, który spędził krążąc samemu wokół Księżyca, samotność nie była dominującym uczuciem. Znacznie lepiej pamięta takie jak „ekscytacja”, „satysfakcja” czy „oczekiwanie”. Nie miał też czasu na nudę i długie dumanie, bo musiał wykonywać szereg zadań. To on dbał o utrzymanie łączności z Ziemią, przeprowadzał drobne badania naukowe i nadzorował działanie statku kosmicznego, bez którego nikt z trzech astronautów misji Apollo 11 nie wróciłby do domu i triumfalnego powitania.

Oficjalna fotografia Collinsa jako członka załogi Apollo 11NASA

- Nie zaprzeczę jednak, że towarzyszyło mi uczucie odosobnienia. Było obecne. Kontakt radiowy z Ziemią urywał się gwałtownie, gdy wlatywałem za ciemną stronę Księżyca i wtedy byłem sam, naprawdę sam, odizolowany od wszelkiego znanego życia. Byłem tylko ja - powiedział historykowi NASA, który spisywał jego wspomnienia z okazji 40. rocznicy lotu Apollo 11. W tamtych chwilach towarzyszył mu jedynie szum różnych systemów działających we wnętrzu statku. Był kompletnie sam w niewielkiej metalowej puszce odległej o niemal 400 tysięcy kilometrów od Ziemi.

Po latach przyznał, że towarzyszył mu też strach. Bał się, że coś pójdzie nie tak i Armstrong oraz Aldrin nie będą w stanie wrócić z powierzchni Księżyca, która była odległa o zaledwie sto kilometrów. Wtedy musiałby ruszyć w drogę powrotną na Ziemię sam, a jego dwóch kolegów czekałaby śmierć daleko od domu. Myśl o tym, że do końca życia byłby „tym jedynym ocalałym”, napawała go strachem.

Pierwsze doświadczenie z kosmosem

Collins w znacznym stopniu sam sprowadził na siebie ten los. Astronautą został w 1963 roku, jako członek trzeciej grupy pilotów wojskowych zwerbowanych przez NASA. Wcześniej testował najnowocześniejsze samoloty powstające w USA. Spędził w powietrzu ponad pięć tysięcy godzin.

Natura pilota wojskowego i eksperymentalnego nigdy go nie opuściła. Od początku był mało zainteresowany takimi sprawami jak geologia, która go wręcz nudziła. Nie tylko jego. Wielu astronautów w ogóle nie rozumiało po co im ona. Dopiero z czasem stało się jasne, że odegra ona jedną z kluczowych ról w programie Apollo. Astronauci musieli bowiem prowadzić badania powierzchni Księżyca i wiedzieć, jak wybierać najlepsze próbki do przywiezienia na Ziemię.

Collins był jednak najbardziej zainteresowany tym, co "przystoi" pilotowi, czyli kierowaniem statkami i spacerami kosmicznymi. Specjalizował się w tym drugim. Nie było mu jednak dane zostać pierwszym Amerykaninem, który wyjdzie poza statek kosmiczny. Ten honor przypadł Edwardowi White, który zaczął szkolenie ponad rok wcześniej, jako członek drugiej grupy astronautów. Collins poszedł w jego ślady rok później, kiedy jako członek misji Gemini 10 spędził na orbicie niemal trzy dni z Johnem Youngiem. Dwa razy wychodził na zewnątrz statku i spędził w przestrzeni 1,5 godziny.

Miał szansę na spacer po Księżycu

W tym samym czasie NASA koncentrowała się już na programie Apollo i Collins został do niego przyporządkowany po zakończeniu swojego pierwszego lotu. Początkowo dostał rolę pilota lądownika księżycowego w zapasowej załodze misji Apollo 2. Czyli teoretycznie mógłby stanąć na Księżycu, gdyby pilotowi z pierwszej załogi coś się stało i nie mógł polecieć. Misja Apollo 2 nigdy nie doszła jednak do skutku. Skasowano ją zanim na dobre rozpoczęły się szkolenia, gdyż powielała koncepcję planowanej misji Apollo 1. Ta też zresztą upadła, gdy doszło do tragicznego pożaru podczas przygotowań, w którym zginęła trzyosobowa załoga. Wymusiło to restrukturyzację całego programu i odsunięcie w czasie samego lądowania na Księżycu.

W nowym rozdaniu Collins dostał rolę pilota modułu dowodzenia w misji Apollo 8. Uznano, że to stanowisko powinna zajmować osoba, która już ma doświadczenie w locie kosmicznym. Z trzyosobowej załogi wyznaczonej do misji Apollo 8 tylko on je miał. Jednak zanim doszło do lotu, okazało się że Collins ma problem ze zdrowiem i musiał przejść drobną operację kręgosłupa. Stracił więc swoje miejsce w Apollo 8 (misja ostatecznie okrążyła tylko Księżyc) i został przesunięty do Apollo 11. Tam również dostał miejsce pilota modułu dowodzenia, bo już przeszedł większość odpowiedniego szkolenia i marnotrawstwem byłoby przygotowywać go do zupełnie innego zadania. Tym samym, w znacznej mierze w wyniku wypadku, zadecydował się jego los.

Collins trenował przed lotem w znacznej mierze sam. Jako jedyny z załogi nie musiał przygotowywać się do spacerów księżycowych i skomplikowanego lądowania na Księżycu. On miał cały czas zajmować się tak zwanym modułem dowodzenia. Była to centralna część statku Apollo, w której większość czasu spędzali astronauci i w której wracali na Ziemię. Doczepiony do niej z jednej strony był moduł serwisowy, czyli duża bezzałogowa część zawierająca większość zapasów i duży silnik konieczny do rozpędzenia całego statku, tak aby ruszył z orbity Księżyca w kierunku Ziemi. Z drugiej strony był przyczepiony lądownik księżycowy, który służył za windę dla dwóch astronautów udających się na powierzchnię Srebrnego Globu i był porzucany przed ruszeniem w drogę powrotną. W module dowodzenia była umieszczona większość systemów elektronicznych statku Apollo. Utrzymanie ich w dobrym stanie było kluczowe dla powodzenia misji. Musiały więc mieć opiekuna podczas wyprawy dwóch astronautów na powierzchnię Księżyca w lądowniku. Taki scenariusz założono już wiele lat wcześniej, gdy na początku lat 60. decydowano o kształcie statku Apollo. Lądownik księżycowy od początku budowano z myślą o dwójce pasażerów.

Collins siedzi we włazie modułu dowodzenia Apollo 11 podczas szkoleniaNASA
Moduł dowodzenia chwilę po oddzieleniu się od niego lądownika. Tak wyglądał "dom" Collinsa, gdzie spędził samotnie dwa dniNASA

"Uważam swoją trzecią osobę za tak samo niezbędną, jak dwie pozostałe"

Większość historycznego lotu trójka astronautów spędziła jednak razem w module dowodzenia, który nosił nazwę Columbia. To nawiązanie do nazwy wielkiego działa, przy pomocy którego w powieści Juliusza Verne'a „Z Ziemi na Księżyc” pierwsi ludzie udają się na Srebrny Glob. Jednocześnie mianem Columbia określano popularną niegdyś żeńską personifikację USA, której rolę przejął teraz lepiej znany „Wujek Sam”. Pierwotnie nazwa miała być znacznie mniej górnolotna i brzmieć „Snowcone”, czyli lód w charakterystycznym rożku, który kształtem przypomina trójkątny moduł dowodzenia. Podobnie było z lądownikiem. Pierwotnie nazwano go ironicznie „Haystack”, czyli stóg siana, ze względu na pewne podobieństwa w wyglądzie. Ostatecznie nazywał się jednak „Eagle” w nawiązaniu do orła w godle USA. Podróż z orbity Ziemi na orbitę Księżyca trwała trzy dni. W tym czasie astronauci przeprowadzali małe eksperymenty i badania naukowe, oraz przygotowywali się do najważniejszego zadania, czyli samego lądowania na Srebrnym Globie. Wracając dwa dni później robili to samo, choć tym razem szykowali się do drugiego krytycznego momentu misji, czyli wejścia w atmosferę Ziemi. Plan zajęć specjalnie ułożono im tak, żeby nie mieli czasu się nudzić i za dużo myśleć.

Pytany o wspomnienie z lotu, które najbardziej utkwiło mu w pamięci, Collins miał inną odpowiedź niż Armstrong i Aldrin. Oni dwaj w sposób oczywisty nie zapomną momentu, gdy jako pierwsi ludzie schodzili na powierzchnię Księżyca. Collins ma jednak przed oczami widok Ziemi z odległości niemal 400 tysięcy kilometrów. - Jestem przekonany, że gdyby politycy tego świata mogli zobaczyć naszą planetę z takiej perspektywy, to ich poglądy zmieniłyby się diametralnie. Granice, które są dla nas takie ważne, stałyby się niewidoczne. Nieustanne spory utonęłyby w ciszy. Malutka kulka obracałaby się dalej, ignorując swoje podziały, prezentując jednolite oblicze, które woła o wspólne zrozumienie i jednakowe traktowanie - powiedział później Collins.

Lądownik Eagle wraca z Księżyca. W tle wschód Ziemi. Zdjęcie wykonane przez CollinsaNASA

Po powrocie na Ziemię i staniu się „tym trzecim” członkiem załogi Apollo 11, astronauta wielokrotnie zapewniał, że niczego nie żałuje: - Wiem, że byłbym kłamcą albo głupcem, gdybym powiedział, że miałem najlepsze miejsce. Mogę jednak szczerze i spokojnie stwierdzić, że jestem całkowicie zadowolony z tego, które zajmowałem. Ta wyprawa została zaplanowana dla trzech ludzi i uważam swoją trzecią osobę za tak samo niezbędną, jak dwie pozostałe.

Autor: Maciej Kucharczyk / Źródło: tvn24.pl

Źródło zdjęcia głównego: NASA