"Dziecko płakało prawie przez godzinę. Niestety miało spaloną twarz i ciało"


Turystyczny raj, który zamienił się w piekło. Greckie Mati to jedno wielkie pogorzelisko, a ludzie, którzy przeżyli, z trudem opowiadają o tym, co się stało. Reporter "Czarno na Białym" Piotr Czaban rozmawiał między innymi z właścicielką posesji, na której żywcem spaliło się, trzymając za ręce, 26 osób. 

Miasteczko Mati położone na wschód od stolicy Grecji jeszcze przed 23 lipca było rajem dla miejscowych i turystów. Paweł Gmoch, syn trenera Jacka Gmocha, od lat mieszka w Grecji. W Mati, gdzie pożar siał największe spustoszenie, jego rodzina straciła dom letniskowy.

- Cały dom jest wypalony. To jest wydmuszka w tym momencie - mówi w rozmowie z reporterem Piotrem Czabanem.

W czasie pożaru nikogo z rodziny Pawła Gmocha nie było w domu. W przeciwieństwie do tysięcy mieszkańców Mati i turystów.

Miesiąc po pożarze wciąż nie jest znana ostateczna liczba ofiar śmiertelnych. - Szacunek wszystkich jest nierealny, bo jeszcze nie znaleziono ciał ludzi, którzy nie spalili się, ale utonęli w morzu - zaznacza Gmoch.

Jak relacjonuje, nawet wejście do morza na 20-30 metrów, gdzie jest jeszcze grunt, nie gwarantowało ratunku. Dodał, że gdy ogień dochodził, ludzie odpływali. - Jak już odpłynęli, to ogień, który przyszedł z góry dzięki bardzo silnemu wiatrowi, wypychał ludzi na pełne morze - mówi.

Dodaje, że jedną z rodzin, która przeżyła, znaleziono dwie mile morskie od brzegu.

"Otworzyliśmy bramy przed ludźmi"

Gęsta zabudowa, drzewa, mury, wąskie zatłoczone ulice dla wielu osób, które w popłochu uciekały przed ogniem, okazały się śmiertelną pułapką.

W tym dla sąsiadów Marii Bets. - Codziennie mówiliśmy sobie dzień dobry. Teraz nie ma tu nikogo - mówi mieszkanka Mati.

Na jednej z posesji w kurorcie spłonęło 26 osób, które trzymały się za ręce. Ludzie próbowali się ratować. W kłębach dymu szukali drogi do morza.

- To był atak na nasze dusze, serca. Jesteśmy pogrążeni w bólu. Jednak mimo tego, że jesteśmy pogrążeni w bólu, to jesteśmy bombardowani najgorszymi z możliwych kłamstw rozpowszechnianych przez nasz rząd - mówi właścicielka posesji, na której doszło do tej tragedii.

Kobieta nie może pogodzić się z opinią greckiego rządu, który za rozmiar katastrofy obwinił częściowo mieszkańców Mati. Ludzie mieli budować swoje domy nie do końca legalnie. Bez dróg ewakuacyjnych i żadnych planów. Wcześniejsze rządy, choć wiedziały o tym procederze, nie reagowały. Teraz rząd zapowiedział przymusową rozbiórkę kilkuset samowolnie zbudowanych domów.

- W tym czasie, gdy 26 osób zginęło, uratowaliśmy 32 - podkreśla właścicielka posesji. - Byliśmy jedynymi, którzy otworzyli swoje bramy przed ludźmi, żeby byli bezpieczni (...). Nie mogliśmy się wydostać. Byliśmy uwięzieni jak myszy. Płonęliśmy - relacjonuje.

Zginęło dwoje Polaków

Wśród ofiar pożarów jest dwoje Polaków. Matka z synem uciekali przed pożarem z hotelu Ramada w Mati. Łódź, którą wypłynęli w morze wraz z innymi ewakuowanymi, miała się wywrócić. Matka z synem utonęli. Ojciec, który odstąpił rodzinie miejsce w łodzi, przeżył, bo ogień do hotelu nie dotarł.

"Spłonęłyby kolejne miasta"

- Jedna rzecz jest pewna. Jakiegoś planu ewakuacyjnego czy tego typu rzeczy raczej nie było. A jeżeli był, to chyba nikomu o nim nie było wiadomo - mówi Paweł Gmoch.

- Nie zadziałał program przeciwpożarowy. Nikt nie widział ani jednego wozu strażackiego. Niczego nie było. W pewnej chwili usłyszeliśmy jeden samolot i nic więcej. Gdyby wiatr nie zmienił kierunku, to spłonęłyby kolejne miasta - relacjonuje mieszkanka Mati Fanouritsa Athis.

"Matka miała spuchnięte od dymu oczy"

Panagiotis Ramfos relacjonuje to, co działo się na morzu. - Była kobieta z niemowlęciem. Dziecko płakało prawie przez godzinę. Niestety miało spaloną twarz i ciało. Dziecko miało sześć miesięcy. Był z nami ratownik, który próbował je reanimować. Robił sztuczne oddychanie. Matka próbowała karmić niemowlę piersią, z nadzieją, żeby doszło do siebie. Miała spuchnięte od dymu oczy. Była w ciężkim stanie - wspomina.

Pięciu mężczyzn, w tym dwóch Polaków, próbowało przenieść matkę z dzieckiem do karetki oddalonej o 400 metrów. Ulica była zastawiona płonącymi autami. Mimo to udało się.

- Niestety po ośmiu dniach matka zmarła w szpitalu. To dzieciątko było martwe - mówi Ramfos.

"Potrzebujemy bezpieczeństwa"

Miesiąc po pożarze Mati jest miastem niemal wymarłym. Wciąż unosi się gryzący gardło zapach palonego drewna i sztucznych tworzyw. Tylko w tej miejscowości spłonęło dwa tysiące domów. W całej Attyce ponad cztery tysiące.

Grecki rząd obiecuje wsparcie finansowe. Ma być uzależnione od skali zniszczeń, która dotknęła posesje mieszkańców Mati. Urzędnicy dokonali już wstępnej oceny.

Ci, którzy w ogniu stracili wszystko, mogą liczyć na pomoc wojska, które przygotowuje posiłki.

- Nie potrzebujemy pieniędzy. Potrzebujemy bezpieczeństwa. Pracujemy ciężko i damy radę - podkreśla Maria Bets.

Autor: js/adso / Źródło: tvn24

Źródło zdjęcia głównego: tvn24

Raporty: