Setki czołgów ruszyły naprzód i zgniotły opór. Wiek od przełomowej bitwy

Brytyjskie czołgi na ćwiczeniachImperial War Museum/Wikipedia

O świcie ponad tysiąc dział otworzyło huraganowy ogień w kierunku pozycji Niemców w rejonie francuskiego miasta Cambrai. Równocześnie rozniósł się huk silników i zgrzyt gąsienic - pierwszy raz w historii do szarży ruszyły setki czołgów. Początkowo odniosły wielki sukces, jednak potem sytuacja zaczęła się gwałtownie pogarszać.

Brytyjczycy i Francuzi planowali tę ofensywę od wielu miesięcy. W skrytości za linią frontu zgromadzono znaczne siły, w tym łącznie 476 czołgów. Była to ciągle nowa broń, choć miała już swoją premierę rok wcześniej podczas bitwy nad Sommą. Wówczas czołgi wykorzystano jednak w małej liczbie i z bardzo ograniczonym powodzeniem. Dopiero pod Cambrai nowa broń pokazała swoją siłę.

Czołgi w pierwszej linii

20 listopada 1917 roku, za wałem z wybuchających pocisków artyleryjskich, do pierwszego natarcia ruszyło ponad 300 czołgów. Były to w większości brytyjskie maszyny Mark IV, zdolne pełznąć z prędkością kilku kilometrów na godzinę. Obsługiwane przez ośmioosobowe załogi były uzbrojone w zależności od wersji dwa działka i trzy karabiny maszynowe albo pięć samych karabinów maszynowych.

Czołgi torowały drogę podążającymi za nimi falami piechurom. Niewrażliwe na ogień karabinów maszynowych pojazdy miażdżyły zasieki na ziemi niczyjej, skupiały na sobie ogień i uniemożliwiały obrońcom skuteczną walkę. Podążający za czołgami piechurzy mogli stosunkowo bezpiecznie przebiec przez strefę śmierci i wpaść do niemieckich okopów, szybko zajmując je dzięki przewadze liczebnej. Sprawna koordynacja działania artylerii, czołgów i piechoty, oraz częściowe zaskoczenie Niemców, sprawiło, że Brytyjczycy odnieśli pierwszego dnia walk wielki sukces. Przełamali ufortyfikowaną linię obrony i wdarli się osiem kilometrów w teren niemiecki. Jak na standardy bitew na froncie zachodnim w latach 1915-1917 był to oszałamiające. Zwłaszcza, że zginęło lub zostało rannych tylko kilka tysięcy żołnierzy. Podczas bitw nad Sommą czy pod Ypres przesunięcie linii frontu o kilometr mogło kosztować nawet kilkadziesiąt tysięcy zabitych i rannych. Po pierwszym dniu walk radość z sukcesu była tak duża, że w Wielkiej Brytanii w kościołach bito w dzwony. Kraj bardzo potrzebował pozytywnych wieści z frontu, po krwawych i bezsensownych rzeziach w latach poprzednich.

Uszkodzony i porzucony brytyjski czołg | Bundesarchiv

Sukces skończył się na pierwszym dniu

Na nieszczęście Brytyjczyków, ich czołgi były bardzo awaryjne i pod koniec pierwszego dnia walk większość się zepsuła, a część została zniszczona przez coraz skuteczniej broniących się Niemców. W nocy obrońcy zorganizowali się i sprowadzili posiłki. Kiedy Brytyjczycy próbowali nacierać rankiem drugiego dnia bitwy, spotkali się z twardym oporem. Kolejne próby ataku załamywały się pod ostrzałem Niemców. Straty zaczęły rosnąć, a siły przeznaczone do ofensywy wyczerpywać się.

Choć walki w rejonie Cambrai trwały jeszcze do początku grudnia, to już drugiego dnia bitwy brytyjskie dowództwo kazało zaprzestać zmasowanych ataków i okopać się. Łącznie w ciągu dwóch tygodni walk obie strony straciły po około 45 tysięcy żołnierzy - zabitych, rannych i pojmanych w niewolę.

Tym samym pierwsze wielkie uderzenie pancerne ograniczyło się właściwie do kilkunastu godzin walk. Czołgi wykazały swoją wartość, ale też boleśnie uwidoczniły się ich wady. Ze względu na dużą awaryjność i bardzo małą prędkość, nie nadawały się do ofensyw na większym dystansie, a jedynie do przełamania ufortyfikowanej linii obrony.

W takim charakterze czołgów używano właściwie do końca I wojny światowej. Dopiero w 1918 roku pojawiły się nowsze maszyny, w rodzaju francuskiego Renault FT, które mogły się nadać do czegoś więcej. Wówczas jednak wojna była już wygrana przez aliantów.

Autor: mk/adso / Źródło: tvn24.pl

Źródło zdjęcia głównego: Imperial War Museum/Wikipedia