Krytyka Trumpa ze wszystkich stron. A jeśli ma rację?


Fala krytyki spadła na Donalda Trumpa i administrację amerykańską po historycznej decyzji o uznaniu przez Waszyngton Jerozolimy za stolicę współczesnego Państwa Izrael. Wiele z tych krytycznych opinii nie jest zaskoczeniem, bowiem wypowiadają je liderzy polityczni w organizacjach czy krajach od dawna będących wrogami Izraela i Stanów Zjednoczonych. Czy ktoś naprawdę spodziewał się usłyszeć coś oryginalnego na temat państwa żydowskiego z ust przedstawicieli od Iranu lub Hamasu? Albo od rozkoszującego się w antyzachodnich i antyizraelskich tyradach prezydenta Turcji Erdogana? Ale krytyka najnowszego, głośnego posunięcia Trumpa płynie także od autentycznych przyjaciół Ameryki i Izraela.

W tych głosach słychać autentyczną obawę, że jednostronne nazwanie Jerozolimy jako izraelskiej stolicy może rozpalić pożar na Bliskim Wschodzie, może podkopać zaufanie do Stanów Zjednoczonych i ostatecznie zniechęcić Palestyńczyków do udziału w jakichkolwiek układach pokojowych z Izraelczykami pod patronatem amerykańskim.

Ogromny sukces dyplomatyczny, jaki właśnie jest udziałem Izraela dzięki decyzji Donalda Trumpa, może okazać się zatrutym owocem: szanse na pokój spadną do zera, Palestyńczycy rozpoczną nowa falę antyizraelskiego powstania, czyli już trzecią intifadę, a niedawne zbliżenie państwa żydowskiego z arabskimi sąsiadami, szczególnie Arabią Saudyjską, odczytywane jako wspólny sojusz przeciwko Teheranowi, wygaśnie, arabska wrogość do Izraela powróci ze zwiększoną siłą, i Izraelczycy, jeszcze do niedawna szczycący się, że udało im się przełamać izolację na Bliskim Wschodzie, znowu zostaną sam na sam z wrogim otoczeniem. Tych głosów płynących z kręgów przyjaznych Ameryce i Izraelowi, na przykład w Europie, nie wolno lekceważyć, i szczególnie Izraelczycy powinni zrobić wszystko, aby udowodnić, że decyzji prezydenta Trumpa nie powinni przekuć w triumfalizm i samozadowolenie.

Klucz do zrozumienia decyzji Trumpa

Przed Izraelem wielka próba. Na razie zdają egzamin nieźle. Ciche porozumienie między administracją amerykańską a rządem Benjamina Netanjahu przewiduje, że Izraelczycy nie będą obnosić się ze swoim sukcesem, nie będą wygłaszać triumfalnych przemówień ani organizować pochodów i demonstracji. Jedyne kluczowe słowa, które wygłosił premier Netanjahu, to porównanie środowego przemówienia Donalda Trumpa do Deklaracji Balfoura z 1917 roku o budowie "żydowskiej siedziby narodowej" na Bliskim Wschodzie oraz Deklaracji o Utworzeniu Państwa Izrael z maja 1948 roku. Rzeczywiście, ogłoszenie przez przywódcę wolnego świata, że Jerozolima dla Stanów Zjednoczonych jest stolicą Izraela, można porównać to tych dwóch historycznych wydarzeń. Deklaracja środowa sprawia, że podkreślona została trwałość państwa żydowskiego. Uroczyste podkreślenie nadzwyczajnego związku współczesnego Izraela ze Świętym Miastem Jerozolima, który datuje się od czasów biblijnych, szczególnie od Królestw Dawida i Salomona, zadaje cios wszystkim tym, także wśród przywódców palestyńskich, którzy co prawda godzą się na tymczasowy układ z Izraelczykami, ale w rzeczywistości powtarzają tymczasowy, "obcy" i "kolonialny" charakter Izraela, oderwanego jakoby od korzeni bliskowschodnich.

Tutaj być może znajduje się klucz do zrozumienia decyzji Trumpa. Uznając Jerozolimę za stolicę Państwa Izrael, prezydent oferuje Izraelczykom istotną gwarancję trwałości ich państwa. W czasach, gdy Bliski Wschód przechodzi kolosalne zmiany, gdy wokół granic Izraela toczą się wojny o wręcz apokaliptycznych rozmiarach, ta jedna istotna gwarancja od Ameryki dla społeczeństwa i państwa izraelskiego daje istotny sygnał do wszystkich graczy bliskowschodnich: Waszyngton uważa Izrael za element trwały bliskowschodniego świata, którego nie da się odciąć od korzeni, a te korzenie najlepiej symbolizuje datująca się od starożytności więź Żydów i Izraelczyków z Jerozolimą. Gwarancja ciągłości i trwałości to jedno, a kolejny element to stwierdzenie oczywistego faktu i radykalne przecięcie dyplomatycznej fikcji: od 1948 roku Izrael uznaje Jerozolimę za swoją stolicę, tam mieszczą się najważniejsze instytucje polityczne państwa i tam znajduje się Ściana Płaczu, dla wszystkich Żydów całego świata materialny i duchowy rdzeń ich tożsamości. Choćby państwa Unii Europejskiej, które nie uznają Jerozolimy za stolicę Izraela i utrzymują ambasady w Tel Awiwie, nie negują w praktyce stołecznego charakteru Jerozolimy.

W przypadku Polski ambasada RP jest również w Tel Awiwie, ale najważniejsze wizyty polskich prezydentów i premierów we współczesnym Izraelu kierują się do Jerozolimy. Tak jest od 1991 roku, gdy historyczne przemówienie w parlamencie izraelskim Knessecie, w Jerozolimie właśnie, wygłosił Lech Wałęsa. Wizyty państwowe w Jerozolimie składali potem Aleksander Kwaśniewski, Lech Kaczyński, Bronisław Komorowski i Andrzej Duda.

Innego pokoju tam nie będzie

Donald Trump w swoim przemówieniu nie tylko, że nie zakwestionował możliwości, aby Jerozolima była w przyszłości także stolicą państwa palestyńskiego, ale wręcz zachęcał obie strony sporu do wypracowania formuły pokoju opartego o istnienie dwóch państw: Izraela i Palestyny. To też nie jest żadna rewolucja: amerykański prezydent powtórzył dokładnie to, co Waszyngton powtarza od 1993 roku, czyli od pierwszych porozumień Izraela z palestyńską OWP. Chodzi mianowicie o stwierdzenie, że pokój nie będzie na Bliskim Wschodzie narzucony, ale musi być punkt po punkcie uzgodniony między stronami konfliktu. Innego pokoju tam nie będzie.

Trump odszedł tylko od kolejnej fikcji dyplomatycznej: zamiast odsuwać kwestię Jerozolimy na "wieczne nigdy" w rokowaniach, od razu uznał, że to sprawa najważniejsza i trzeba uznać realia, które brzmią: Izrael zawsze będzie utrzymywał Jerozolimę jako swoją stolicę, a mając zabezpieczone uznanie amerykańskie, może być bardziej skłonny do ustępstw na rzecz przyznania Palestyńczykom prawa do ogłoszenia "stolicy" we wschodnich dzielnicach miastach, na przykład przy zachowaniu faktycznej siedziby władz palestyńskich w niedalekiej od Jerozolimy Ramallah. 
Przemówienie i decyzja obecnego prezydenta nie zmienia zupełnie nic w obecnym statusie Starego Miasta Jerozolimy i świętych miejsc trzech religii: judaizmu, islamu i chrześcijaństwa. Na samych Wzgórzu Świątynnym wszystko pozostaje, tak jak jest, to znaczy na Wzgórzu, gdzie znajdują się Meczety Skały i Al-Aksa, formalnie suwerenność sprawuje Izrael, ale miejscem tym na co dzień zarządza administracja muzułmańska, a patronem świętych miejsc islamu jest sam monarcha Jordanii. Na Wzgórze to nie mogą wejść religijni Żydzi i religijni chrześcijanie, a już na pewno nie mogą się tam modlić. To szczególne miejsce wyznawcy innych niż islam religii mogą odwiedzać w bardzo ograniczonej formie jedynie jako zwykli turyści. Ściana Płaczu, centralne miejsce w żydowskiej tradycji religijnej i świeckiej, jest zarządzane przez Izrael i równocześnie przez religijne instytucje żydowskie. Miejsca święte dla chrześcijan są zarządzane przez kościoły chrześcijańskie, często ze sobą skłócone od wieków - ale to inna historia.

Skandaliczne i haniebne decyzje UNESCO

Uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela ze strony prezydenta Stanów Zjednoczonych i przeniesienie tam ambasady amerykańskiej było realizacją decyzji Kongresu USA z połowy lat dziewięćdziesiątych. Kolejni prezydenci odsuwali w czasie realizację ustawy, ale przecież wiadomo było, że w końcu któryś z prezydentów wprowadzi ją w życie. Dlatego zdumiewa zdziwienie, że Trump to zrobił, ponieważ ta decyzja wisiała od lat w powietrzu. Odsuwanie jej w czasie wcale, co sensownie podkreślił Trump, nie przybliżało pokoju na Bliskim Wschodzie ani nie przybliżało rozwiązania dwupaństwowego. Decyzję Waszyngtonu przyspieszyły skandaliczne i haniebne rezolucje UNESCO, które przegłosowane przez większość nieprzychylnych i wrogich Izraelowi państw, odmawiały Żydom i współczesnemu państwu żydowskiemu historycznych i kulturowych związków z jerozolimskim Wzgórzem Świątynnym. Rezolucje doprowadziły do opuszczenia UNESCO przez Stany Zjednoczone i tylko wzmocniły przekonanie administracji Trumpa, że w sporze o Jerozolimę padają argumenty sprzeczne z elementarna prawdą historyczną, zapisaną choćby w Starym i Nowym Testamencie.

Każdy, kto choćby kilka razy w roku idzie do kościoła w Polsce i słucha czytań biblijnych, zrozumie natychmiast absurdalny i prowokacyjny charakter rezolucji

"Big deal"

Donald Trump podjął decyzję ryzykowną i kontrowersyjną. Został właściwie powszechnie za nią skrytykowany. Być może rację mają krytycy. Ale być może rację mają ci, którzy dostrzegli szansę w klarownym i otwartym zdefiniowaniu i opisaniu jednej z najbardziej skomplikowanych spraw na świecie. Takie otwarte nazwanie rzeczy po imieniu może, choćby za jakiś czas, przynieść określone korzyści. Może się okazać, że w zamian za naprawdę przełomową decyzję na korzyść Izraela, o którą izraelskie rządy zabiegały całe dziesięciolecia, administracja amerykańska zażąda dużych ustępstw ze strony Izraela na rzecz Palestyńczyków.

Może to właśnie jest ten "big deal", o którym mówi ekipa Trumpa w odniesieniu do izraelsko-palestyńskiego węzła gordyjskiego.

[object Object]
Protest w IzraeluPAP/EPA
wideo 2/2

Autor: Jacek Stawiski / Źródło: TVN24 BiS

Magazyny:
Raporty: