Ustawiła się jak modelka, lewym półprofilem na tle wschodzącego właśnie słońca. Jakby wiedziała, że widząc to, chwycę za aparat fotograficzny. Ma jedenaście i pół metra długości i nazywa się DAR-125.
- Glada jest dzisiaj albo martwica posztormowa, nie wiem jeszcze, ale to się za główką okaże. Tak czy inaczej rzygania raczej nie będzie, ale pewności nie ma, każdy jest inny – Mirek spogląda na mnie uważnie, jakby oceniał wytrzymałość mojego żołądka. Ma około sześćdziesiątki, siwe włosy zaczesane do góry, pomarszczoną szlachetnie twarz o surowym wyrazie, chce się rzec – wizerunek morskiego wilka, może nieco popsuty przez okulary w delikatnych, cienkich oprawkach. Ale nie ma co dawać się zwieść łatwym i dość oczywistym skojarzeniom.
Rybak nie zwraca uwagi na urodę swojej łajby, raczej zajmuje go dźwięk pracy naprawianego niedawno silnika.
- Wysoko nie polecimy, wysoko latają większe jednostki, nisko za flądrą pójdziemy, cztery koszyki sieci zbierzemy, to potrwa godzinę lub dwie. Flądrówkę wystawiliśmy, ale przyłów też pewnie będzie, więc i jakiś bolek się trafi. Żeby tak kilka stówek w rybie było, to będzie dobrze. To znaczy niedobrze, bo ogólnie lipa jest, ale dobrze, jak na dzisiejsze warunki. Rozumiesz?
Dzisiejsze "dobrze" to nic w porównaniu z tym, co było jeszcze kilka lat temu. Rozumiem.
- No to wskakuj, o tędy, tu nogę postawić, no dobra. Siadaj do sterówki, można fotografować, zaglądać, gdzie chcesz. Płyniemy.
Darłówko, 17 października 2020 roku, dochodzi ósma, lecimy nisko do rozstawionych flądrówek, mijamy główkę portu, okazuje się, że jest martwica, delikatna fala, buja lekko, żołądek daje radę, żadnych dolegliwości. Słońce wesoło ślizga się po szybach apartamentowca, który stoi u wejściu do portu.
- Doba w sezonie kosztuje nawet tysiąc złotych za dwupokojowe mieszkanko – Darek, drugi z rybaków na pokładzie, mówi o tym tak, jakby relacjonował jakąś inną, alternatywną rzeczywistość. Tymczasem goście hotelowi robią nam zdjęcia z balkonów i nabrzeża. Pewnie za chwilę pojawimy się na Facebookach i Instagramach: wschód słońca, rybacy płyną na połów, morza szum, ptaków śpiew, jakie to wszystko romantyczne.
Gdy się pytam, ile ryby ze sobą przywieziemy, Mirek się tylko uśmiecha. Kwituje stwierdzeniem, które zresztą słychać na wybrzeżu zewsząd:
- Ryby nie ma.
Te trzy słowa brzmią jak wyrok. Gdyby napisać jego uzasadnienie, trzeba by było odwołać się do ekologii i ekonomii.
Sprawa jest więc bardzo skomplikowana.
Dwie kałuże
Bałtyk zamienia się w jezioro – to stwierdzenie publicystyczne, naukowcy wolą tego aż tak nie upraszczać. Ale jest coś na rzeczy.
Spoglądając na mapę świata, można odnieść wrażenie, że nasze morze to niewielka kałuża. Druga, nieco większa, znajdująca się tuż obok – to Morze Północne, zasilane wodą z Oceanu Atlantyckiego. Większą kałużę od mniejszej oddzielają Cieśniny Duńskie.
Woda z większej kałuży do mniejszej wlewa się, gdy zawieje odpowiedni wiatr. Mówimy o długotrwałym sztormie, na tyle silnym, żeby wtłoczył masy wody przez cieśniny. Zwykle ten wiatr wiał co dwa, trzy lata. Aż zmieniła się tak zwana cyrkulacja powietrza i od sześciu lat już tak nie wieje. Mówi się: kolejny rok bez wlewu do Bałtyku. Dlaczego? Odpowiedź jest jedna: zmiany klimatu.
Wiatr ma tu zasadnicze znaczenie. Woda z Morza Północnego jest cenna dla Bałtyku. Po pierwsze dlatego, że jest natleniona. A tlenu w naszej "kałuży" brakuje od lat. Ciągle powiększają się tak zwane pustynie beztlenowe. To rozległe tereny, gdzie nie ma tak zwanego bentosu, drobnych organizmów morskich, którymi żywią się na przykład młode dorsze. Za dwadzieścia lat "pustynie", jeśli ich rozmiary będą się w tym tempie rozrastać, zajmą większą część dna morskiego.
- Morze Bałtyckie można porównać do oddychającego człowieka – opowiada Bartłomiej Arciszewski, ichtiolog ze Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego w Helu. - Akwen, poprzez wlew z Morza Północnego, mógł zaciągnąć głęboki "wdech". Ostatnio, gdy nie ma wlewów, Bałtyk oddycha z coraz większym trudem.
Jednak nie chodzi tylko o tlen, ale również i o zasolenie. Woda pochodząca z wlewu jest bardziej słona, w efekcie po wlewie podnosiło się zasolenie w naszym morzu. Jakie to ma znaczenie, najlepiej widać na przykładzie dorsza. Wygląda to tak: samica składa ikrę, a ta nie powinna opadać na dno, tylko przez jakiś czas utrzymywać się na odpowiednim pułapie w toni wodnej. Tylko tam ma odpowiednie warunki rozwoju. A utrzymuje się dzięki odpowiedniemu zasoleniu. Gdy woda nie jest dostatecznie słona, ikra opada na dno i obumiera. Dorsz przestaje się rozmnażać.
Oprócz braku tlenu i niedostatecznego zasolenia jest jeszcze trzeci problem, również w oczywisty sposób związany ze zmianami klimatycznymi. Chodzi o temperaturę powierzchni wody, która od 1980 roku systematycznie wzrasta. W ciągu ostatniej dekady temperatura Bałtyku wzrastała trzykrotnie szybciej w porównaniu do średniego tempa wzrostu innych mórz i oceanów. Ostatnio odnotowuje się niespotykane dotąd wyniki: 27 stopni Celsjusza. Dla wielu organizmów, na przykład wspomnianego dorsza, jest to sytuacja skrajnie niekorzystna.
Obrazowo można to ująć w ten sposób, że Bałtyk przy powierzchni wody się grzeje, a na dnie się dusi. Zresztą jedno z drugim ma ścisły związek.
- Jest jeszcze jeden problem związany z ocieplaniem się wody w Bałtyku – podkreśla dr Krzysztof Radtke, "środowiskowiec" z Morskiego Instytutu Rybackiego. - Latem powierzchniowa warstwa, sięgająca do 20 metrów, mocno się nagrzewa. Ponieważ nie obserwujemy chłodnych zim, oddawanie tego ciepła trwa dłużej niż kiedyś. Ciepła woda w Bałtyku w warstwie powierzchniowej ociepla z kolei głębsze partie morza, czego wcześniej nie obserwowano. A wyższa temperatura wody powoduje przyspieszone zużycie zasobów tlenu.
I tak się koło zamyka.
- Morze Bałtyckie to jest dobre "poletko doświadczalne", by obserwować zmiany, które zachodzą na całym świecie – mówi dr Krzysztof Radtke. - To akwen półzamknięty, z ograniczoną wymianą wody, wiele procesów tu jest bardzo łatwo zauważalnych. Dobrze widać tu rezultaty zmian klimatycznych i ich konsekwencje dla organizmów bytujących w morzu.
Bolek
Bałtycki dorsz, niegdyś znak firmowy polskiego rybołówstwa. Dorosły osobnik powinien mieć 50-60 cm długości. Takie sztuki trafiają się dzisiaj bardzo rzadko.
- Dorsza w zasadzie już nie ma. Trafia się czasem bolek – jednym głosem mówią rybacy. "Bolek" – tym mianem rybacy określają dzisiejszego dorsza, w zasadzie jego skarłowaciałą odmianę. Ma około trzydziestu centymetrów długości, ale nie dlatego, że jest młody. Już nie urośnie w tych warunkach, jakie ma do dyspozycji w Bałtyku. I jest go coraz mniej. W wielu łowiskach nie widziano go od wielu miesięcy.
W styczniu tego roku Komisja Europejska wprowadziła całkowity zakaz połowu dorsza w Bałtyku. Stan populacji uznano za katastrofalny. Niedługo minie rok od wprowadzenia radykalnych działań ochronnych.
- Na chwilę obecną nie widać poprawy. Sytuacja dalej jest zła – informuje dr Krzysztof Radtke, zastrzegając jednakże, że okres ochronny trwa zbyt krótko, żeby spodziewać się spektakularnego sukcesu.
Jednak nikt dzisiaj nie może zagwarantować, że wstrzymanie połowów okaże się działaniem wystarczającym dla odbudowania populacji tej ryby. Nie brakuje głosów, że zakaz połowów nie będzie miał większego znaczenia, bo i tak decydujące są tu kwestie klimatyczne i środowiskowe.
- Trzeba liczyć na to, że czynniki związane z ochroną dadzą o sobie znać, a może też w końcu będzie jakiś solidny wlew natlenionej i odpowiednio zasolonej wody... Że nastąpi kilka czynników, które "wesprą" dorsza – mówi dr Krzysztof Radtke.
Ale nie chodzi tylko o dorsza.
- Niech pan nie daje się zwieść, że problemy polskich rybaków przybrzeżnych dotyczą tylko dorsza – przestrzegał mnie wiosną ubiegłego roku Jacek Wittbrodt z Władysławowa, który sam rybaczy na małej jednostce, a zarazem jest prezesem Zrzeszenia Rybaków Morskich. – W strefie przybrzeżnej nie ma ryby w ogóle.
Nie ma życia.
Tę opinię, dość radykalnie sformułowaną, zdaje się potwierdzać dr Krzysztof Radtke: - Tak, wyniki połowowe wskazują na to, że zasoby przybrzeżne są niskie, i to dotyczy różnych gatunków. Dorsz jest najbardziej narażony na zmiany, które teraz gwałtownie następują, ale jeśli w dalszym ciągu sytuacja w Bałtyku będzie rozwijać się w złym kierunku, to wszystkie gatunki ryb zostaną tymi zmianami dotknięte.
Mirek i Darek
To była dosłownie chwila, do bojek płynęliśmy dziesięć minut. Na miejscu Darek wykonał kilka energicznych ruchów i już – wyciągarka pracuje, siatka z rybami przesuwa się, lądując w "koszu", który w rzeczywistości jest brezentowym workiem. Zanim jednak sieć w nim się znajdzie, przejeżdża przez coś w rodzaju szerokiej rynny. To miejsce, w którym wyciągane są ryby. Wyciąga je głównie Darek, Mirek zaś biega między sterówką a wyciągarką, raz pomoże Darkowi, raz podpłynie dalej, wzdłuż sieci, która ma w sumie niecałe dwa kilometry długości.
Ryby trzeba wyciągać szybko i sprawnie. Chwytają je, oplatają palcami, wyciągają z oczka, rzucają do skrzynki. Inaczej chwytają dorsze, inaczej flądry (w zasadzie stornie, bo tak brzmi nazwa gatunkowa, ale nikt tu jej nie używa). Osobna skrzynka na flądry, osobna na dorsze.
Na kilkanaście lub kilkadziesiąt fląder przypada jeden dorsz. Nie wszystkie ryby trafią na stół konsumenta: raz po raz maleństwa lądują z powrotem w wodzie. Kolejne skrzynki z flądrami Mirek odstawia na podest koło sterówki. Skrzynka z dorszami cały czas stoi pod rynną i nie może się zapełnić.
Choć obowiązuje zakaz połowu dorsza, to te, które rybacy teraz wyciągają z sieci, nie są żadną lewizną. Bo trzeba odróżnić połów od przyłowu. Sieci są flądrowe, rozstawione przy dnie, tam, gdzie bytuje flądra. A że przy okazji złapie się w nie dorsz? Trudno, tak musi być, nie da się tego wyeliminować. Taki "przypadkowy" połów – to właśnie przyłów. Jest legalny, każdej jednostce jest przypisany określony limit przyłowu (nie "połowu") dorsza.
Nietrudno zauważyć i nie zorientować się po tym, co mówią Mirek i Darek, że rybakom zależy, żeby przyłów dorsza był jak największy. Nie chcą robić lewizny, choć nie jest to trudne. Sieci wystawili na flądry. Rozmiar oczka to przepisowe 55 mm. Czyli tyle, ile w sieci dorszowej. Mogliby więc tą samą siecią łowić nielegalnie dorsze, jednak… Szkopuł tkwi w szczegółach. Dorsz chodzi wyżej niż flądra. Wystarczyłoby więc podnieść siatkę, użyć takiej, która ma pływaki. Nie leżałaby przy dnie, tylko "stała" w wodzie (na rozstawione sieci dorszowe mówi się "płoty"). I byłby dorsz. Ale to byłaby lewizna. W razie kontroli – a trzeba się liczyć z tym, że na nabrzeżu pojawi się inspektor kontrolujący połowy, będzie duży problem. Można zapłacić karę, stracić cały limit. Ryzyko jest duże.
Nie zmienia to faktu, że obaj rybacy liczą na to, że skrzynek z dorszem – dodajmy: przyłowionym, będzie jak najwięcej. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Flądra w skupie kosztuje 1,80 zł za kilogram, dorsz 10 zł. Pięciokrotna przebitka, a robota ta sama.
Wyciąganie sieci z wody i wysupływanie ryb z oczek trwa półtorej godziny. Jest czas na pogawędkę, choć panowie pracują raczej w milczeniu.
Mirek zaczął rybaczenie w 1990 roku. Wykształcił się na spawacza. Potem był kelnerem, pomocą kuchenną, brukarzem. Do rybaczenia namówił go teść, popłynął z nim na morze, spodobało się, zresztą wtedy się na tym zarabiało, nie to, co teraz. Dzisiaj ma na nabrzeżu sklep z rybami, już od 19 lat, i smażalnię – to nowa inwestycja, funkcjonuje drugi rok. Bez tego nie dałby rady żyć z morza. Jego żona jest współwłaścicielką (tu się mówi: armatorką) łodzi, na której teraz jesteśmy. Czyli: łódka, smażalnia, sklep i jakoś to idzie. No i dopłaty. Bez nich nie dałby rady. Żaden rybak bez nich nie dałby rady.
Darek ma 44 lata. Nie ma własnej łódki. Rybaczy od dwudziestu lat, wcześniej robił inne rzeczy. Ale mu się spodobało i tak siedzi w rybołówstwie. Mógłby iść na budowę, może nawet i potrafiłby coś tam zrobić, ale... Co poradzi, że tak lubi tę robotę? Skoro lubi, to być może czas, żeby pomyśleć o własnej łódce. Nie, nie ma o tym mowy. Przecież to jest jedna wielka niewiadoma, co dalej będzie się działo. Nie wie, czy za rok, dwa będzie mógł łowić, bo nie wie, czy będzie ryba, czy będą limity i jakie, czy w ogóle pozwolą łowić. To nie jest czas na planowanie przyszłości z rybołówstwem. Raczej trzeba się przyczaić, próbować przeczekać, obserwować rozwój wypadków.
W sumie praca nie wygląda na ciężką. Stoją sobie, wybierają rybki, słonko świeci, bardzo zimno nie jest, delikatnie kołysze się łódka. Żyć nie umierać.
Uśmiechają się i spoglądają po sobie.
- Szkoda, że wczoraj z nami nie byłeś – mówią. - Zobaczyłbyś, jak to jest, gdy wieje, gdy buja łódką. A w grudniu, styczniu czy lutym, jak do tego zacina deszcz ze śniegiem, zimno, palce ci puchną od mrozu, wilgoć, buja jak cholera, to sobie możesz wyobrazić, jak to wygląda.
Kolejne skrzynki z flądrami odstawia Mirek, a Darek wyciąga dużą flądrę, która waży około kilograma. Każe złapać przy grzbiecie, sprawdzić grubość. Ze dwa centymetry mięsa. Tak kiedyś wyglądała każda flądra. I taką flądrę chce mieć na talerzu klient w restauracji. Dzisiaj to tylko pojedyncze sztuki. Reszta nawet o połowę mniejsza.
Sześćset w rybie
Kiedy cztery kosze sieci (jednostką miary sieci jest "kosz", inaczej mówiąc: zebraliśmy cztery kosze sieci) znajdują się już na pokładzie, można podsumować połów i przyłów. Mamy pięć skrzynek flądry i jedną dorsza.
- Sześćset złotych w rybie – liczy Mirek. - Połowa to koszty, wynagrodzenie dla Darka, paliwo, amortyzacja sprzętu i tak dalej, czyli koszty armatora. Zostaje trzysta złotych. Do podziału na dwoje armatorów. Na czysto Mirek będzie miał z połowu 150 zł. Darek dostanie procent od ryby i dniówkę, wyjdzie stówka z hakiem.
Ktoś, kto policzy, że za trzy godziny pracy rybak ma 100–150 zł, stwierdzi, że źle nie jest, że da się żyć. Jest jedno "ale". Rybak nie wychodzi w morze codziennie. Zdarza się, że wypływa kilka dni z rzędu. Ale czasem to jest raz w tygodniu, czasem raz na dwa tygodnie. Wszystko zależy od pogody. Czasem sztorm trwa wiele dni.
Stówka raz na kilka dni? Wiadomo, że Darek z tego by nie wyżył. Dlatego, gdy nie pływa, filetuje ryby u Mirka. Daje radę na razie, pracując sześć, siedem dni w tygodniu, wyciąga powyżej średniej krajowej.
Byłoby lepiej, gdyby ceny za rybę były inne. Ale jest jak jest. Tym bardziej istotne, gdzie rybak sprzedaje swoją rybę. Najgorzej wychodzi, gdy daje ją do skupu. Lepiej, gdy ma odbiorcę, który zapłaci więcej, na przykład sklep, restaurację czy turystów. Najlepiej zaś, gdy sam jest właścicielem takiego sklepu czy smażalni. Jak Mirek, który za złowioną flądrę zapłaci nie 1,80 zł, jak w skupie, tylko 3 zł. To skomplikowane: najpierw ją łowi, potem ją sprzedaje, potem kupuje, a potem znowu sprzedaje. Papierologia. Ale jakoś wyjdzie na swoje, przy czym robotę ma cała rodzina.
Czyli jednak wcale nie jest tak źle. To dlaczego tyle głosów dokoła, że oto nadchodzi koniec rybołówstwa przybrzeżnego?
Bo nie jest dobrze. Sześćset złotych w rybie to bardzo niewiele.
Paszowiec i kroplówka
Teraz następuje głębokie westchnienie – takie, które słyszą dzieci zadające trudne pytania rodzicom. Westchnienia te słyszałem kilka razy, gdy po raz pierwszy pytałem, o co w tym chodzi. Tłumaczył mi to ekonomista z Morskiego Instytutu Rybackiego i sami rybacy, a każdy ze swojego punktu widzenia.
Zacznijmy od początku.
Jednostki (łodzie, kutry, statki) na Bałtyku dzielą się na trzy kategorie: małe, średnie i duże. Małe, do dwunastu metrów długości, pływają przy w strefie 20 mil morskich od brzegu – to właśnie "rybołówstwo przybrzeżne", które tak malowniczo prezentuje się w turystycznych miejscowościach nad morzem. To osiemdziesiąt procent polskiej floty rybackiej. Oprócz nich mamy jednostki większe, kutry (zwykle 20–30 metrów długości) i największe – tak zwane paszowce. To już niekiedy fabryki, pływające przetwórnie.
Łódka do dwunastu metrów wraca z połowem liczącym kilkaset do tysiąca kilogramów ryby (taki wynik to dzisiaj rzadkość, ale można przyjąć, że jest to realne). Wpływający do portu kuter, po jednym dniu połowu, może wyładować kilkaset albo i tysiąc ton ryby. Paszowce – to już ilości przemysłowe. Dwadzieścia procent floty – czyli jednostki średnie i duże, "robią" osiemdziesiąt procent polskiego wyniku połowowego. Małe jednostki (osiemdziesiąt procent floty) to dwadzieścia procent tego wyniku. Dlaczego tak się dzieje? Duży pływa dalej – po całym Bałtyku i nie używa sieci stawnych (rozstawianych), tylko ciągnie sieci za sobą. W ten sposób łowi głównie śledzie i szproty, a tych w naszym morzu, jak wskazują wyniki połowowe, jest jeszcze sporo. Ma duże ładownie i stara się je podczas kilkudniowego rejsu zapełnić po brzegi.
Śledź i szprot to ryby zwykle niedostępna dla rybaka przybrzeżnego. Śledzie, co prawda podpływają do brzegu jesienią i wiosną, ale na krótko i różnie to bywa. Jednego roku śledź podejdzie, innego już nie. Przy brzegu łowi (w zasadzie: łowiło) się głównie dorsza, flądrę, łososia. Limity na łososia są drakońskie (na przykład pięć sztuk na jednostkę na cały rok), dorsz odpada, zostaje flądra. Marna, chuda, po 1,80 zł za kilogram w skupie.
Z paszowcami jest jeszcze jeden problem, powie to każdy rybak przybrzeżny: to one odpowiedzialne są za przełowienie Bałtyku. Ciągną za sobą sieci, a w tych sieciach jest wszystko. To nie są połowy tak zwane selektywne, w których wystawia się sieci na jeden określony gatunek (tak jak Mirek i Darek wystawili sieci na flądrę). To jest wymiatanie ryby z morza, wszelkiej ryby – po to, by przerobić ją na paszę, czyli mączkę. I karmić nią na przykład łososie w norweskich hodowlach. Rybacy przybrzeżni od lat postulują zakaz działalności paszowców. To ich główny postulat. Jak na razie, większe jednostki i paszowce na Bałtyku mają się dobrze. Jednak inne postulaty rybaków przybrzeżnych są – przynajmniej w części, spełniane.
"Kroplówka" – to słowo pojawia się, gdy rozmowa dotyczy pomocy państwa i Unii Europejskiej. W tym roku rybacy otrzymują trojakie wsparcie. Po pierwsze – rekompensaty za wstrzymywanie się od połowu dorsza. Po drugie – dotacje "covidowskie" (zostali objęci wsparciem z tytułu pandemii). Po trzecie – płaci im się za wyławianie z Bałtyku śmieci. Nie ukrywają, że to wszystko jakoś pozwala im przetrwać. Utrzymać jednostki i załogi. Ale jest to "kroplówka", którą podaje się bardzo choremu pacjentowi. Po odstawieniu kroplówki pacjent umiera. Tymczasem jej koszty pokrywa całe społeczeństwo. Niby dlaczego? Bo może ryba wróci do strefy przybrzeżnej Bałtyku.
- I co wtedy? Jak się zezłomujemy, a ryba wróci, to będziemy na nowo budować flotę rybacką? Budować nowe jednostki, szkolić ludzi? Jakie to będą koszty? – retorycznie pyta Henryk Szulta, rybak z Darłowa.
Skansen
Rybołówstwo przybrzeżne już jest spisane na straty. Tak sądzi między innymi dr Mirosław Kuklik, dyrektor Muzeum Ziemi Puckiej w Pucku. To nie znaczy, że mu się to podoba, wręcz przeciwnie. Przyznaje, że to będzie ogromna strata dla kultury Kaszub i Pomorza, ale nie ma złudzeń.
- Będzie u nas jak w Niemczech – mówi.
Powstają tam wioski rybackie – atrakcje dla turystów. Z jednej strony to sztuczne odtwarzanie minionej rzeczywistości, coś w rodzaju rekonstrukcji historycznej, z drugiej zaś – próba zachowania pewnej kultury.
- Dziś nie powinniśmy się już zastanawiać, jak utrzymać, w sensie ekonomicznym, flotę przybrzeżną, tylko jak zachować tę kulturę dla przyszłych pokoleń, żeby nie odeszła w zapomnienie.
Dyrektor puckiego muzeum tłumaczy, jak wyjątkowa jest kultura, która odchodzi na naszych oczach.
- Od Świnoujścia do Kłajpedy nie ma terenu, na którym zamieszkała tu ludność nie podlegałaby przesiedleniom. W efekcie nie ma ciągłości kulturowej. Inaczej jest tylko na Kaszubach. Tu tradycje rybackie funkcjonują od setek lat. To wyjątkowa sytuacja u południowych wybrzeży Bałtyku.
Weźmy na przykład Półwysep Helski. Nie ma tu ziemi rolnej i nigdy nie było. Niemalże jedynym źródłem dochodu było rybaczenie i profesje z nim związane, takie jak szkutnictwo, sieciarstwo, sprzedaż ryb. Rybołówstwo konstytuowało stosunki społeczne, wokół niego funkcjonowała specyficzna kultura. Na przykład maszoperie. Dzisiaj porównywalibyśmy je do spółdzielni, przy czym była to inicjatywa całkowicie oddolna. Takie "organizacje" skupiały rybaków, funkcjonowały na przykład jak zakłady ubezpieczeń. Gdy rybak ginął na morzu, rodzina była utrzymywana przez resztę członków danej maszoperii. Tu także dzielono się samym połowem, ale też wyznaczano łowiska, według ściśle określonych reguł, tak żeby było sprawiedliwie. Przy czym wszyscy byli równi – szyper dostawał taki sam part (część) z połowu, jak każdy inny rybak. Poza tym maszoperie oddawały party księdzu, organiście i nauczycielowi, dbając tym samym o życie duchowe wsi i edukację dzieci.
Merk – czyli znak runiczny oznaczający daną maszoperię, był czymś więcej niż tylko informacją, do kogo należy sprzęt połowowy lub kto mieszka w danym domu (merk był umieszczany na drzwiach). To był symbol pewnej bardzo lokalnej tożsamości i tradycji, przynależności do grupy osób, na których można było polegać.
Ostatnie maszoperie funkcjonowały jeszcze w latach siedemdziesiątych (tak zwane maszoperie węgorzowe). Czy coś po nich pozostało?
- Wśród starszych rybaków żywa jest pamięć o maszoperiach. Średnie pokolenie w największym stopniu zdaje się odchodzić od tradycji rybackich, ale tutejsza młodzież – obserwuję taki trend, stara się kultywować swoją kaszubskość, a to jest ściśle związane z kulturą rybacką. Odczuwają coś w rodzaju dumy z tego, że ich rodziny od pokoleń trudnią się rybołówstwem – relacjonuje Tadeusz Muża, kierownik Muzeum Rybołówstwa w Helu i były prezes helskiego oddziału Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego.
- Spotykam się z twierdzeniami, że ktoś jest rybakiem, bo dziad i pradziad się tym zajmował, i że to jest rodzinna tradycja. Może coraz rzadziej, ale tego rodzaju motywacje są jeszcze obecne – mówi dr Mirosław Kuklik. - Co dzisiaj pozostało z tamtej kultury? Uderzające jest to, że ci ludzie wciąż traktują łódkę jak "normalny" środek transportu. To coś jak rower dla nas. Wsiadamy i jedziemy. Rybacy wsiadają do łódki i płyną w morze i jest to dla nich naturalne. A na morzu mają jakiś taki dodatkowy zmysł... Orientują się, sam nie wiem, jak dopływają we mgle do bojek, bezbłędnie potrafią odnaleźć drogę. Mają morze we krwi. Przybrzeżne.
Ja, rybak
Na koniec nie sposób nie wrócić do tego, co leży u podstaw problemu. Czyli do zmian klimatycznych.
- Ja wciąż wierzę, że ludzkość zdoła rozwiązać problemy, które sama wywołała – przyznaje dr Krzysztof Radtke. - A jeśli nie? Będzie pogłębiało się to, co już obserwujemy.
Naukowiec nie chce używać mocnych słów, takich jak "katastrofa". Zresztą nie musi. Bo przecież to widać. - Bardziej świadomi ludzie widzą, co się dzieje, nie tylko w środowisku morskim, ale w całej otaczającej nas przyrodzie – zaznacza.
Jeśli zaś chodzi o Bałtyk, to wraz z rybą może zniknąć coś więcej.
Wracamy z połowu. Zamknięty most zmusza do krótkiego postoju. Mirek i Darek uwielbiają opowiadać o obfitych połowach z dawnych lat. Jaką to rybę przywozili niegdyś z połowu. Z łajby wystawiali nie sześć skrzynek ryby, jak dzisiaj, tylko czterdzieści. Błysk w oku, ożywiają się. Darek, szeroko gestykulując, wspomina połowy łososi, hakami, to dopiero jest przygoda, jak się ściąga z haka, a ryba walczy, taki łosoś, osiem kilo... Tak, Darek jeszcze kiedyś pójdzie wysoko, na łososie, zostawi haki i będzie wyciągał łososie... Kiedyś jeszcze to zrobi.
Tymczasem na brzegu turyści ciągle robią nam zdjęcia. Spoglądają ciekawie na skrzynki z rybą. Jedna pani pochyla się do dziecka i pokazuje na mnie palcem. Nie słyszę, co mówi, ale mogę się domyślać: "zobacz córeczko, tak wygląda pan rybak".