- Okoliczni mieszkańcy widzieli, jak mordowano ponad 430 tysięcy osób w Bełżcu, a w Sobiborze - 180 tysięcy. Gdy ciała ofiar były palone, mieszkańcy okolicznych wsi ścierali z szyb ludzki tłuszcz. Wcześniej słyszeli krzyki pędzonych do gazu. Wiedzieli o masowym rabunku ofiar. Być może to tłumaczy, dlaczego widzieli potem "żużel", "torf", "rąbankę", a nie widzieli ludzi - opowiada w rozmowie z Magazynem TVN24 Paweł Piotr Reszka, autor książki "Płuczki. W poszukiwaniu żydowskiego złota".
Obozy zagłady w Bełżcu i Sobiborze powstały w 1942 roku w ramach akcji "Reinhardt", ostatecznej zagłady Żydów przede wszystkim z Generalnego Gubernatorstwa i Okręgu Białostockiego. W Bełżcu zgładzono co najmniej 430 tysięcy osób, w Sobiborze - około 180 tysięcy.
Po likwidacji obozów na tych terenach pojawili się ludzie, którzy szukali złota. To nie były incydenty, ale zorganizowany proceder, w którym brali udział mieszkańcy okolicznych miejscowości oraz przyjezdni, którzy chcieli się wzbogacić na przekopywaniu ogromnych cmentarzysk. "Na Icki" czy na Kozielsko chodzili młodzi, starzy, ojcowie rodzin, kawalerowie, matki z dziećmi. "Gorączka złota", która nastąpiła po Zagładzie, trwała do lat 80. ubiegłego wieku.
Paweł Piotr Reszka, reporter "Dużego Formatu", wieloletni dziennikarz lubelskiej "Gazety Wyborczej" w swojej najnowszej książce "Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota" zebrał głosy układające się w przerażającą opowieść o zobojętnieniu, które pozwalało traktować masowe mogiły jak złotonośne pola. Zestawiając relacje i wspomnienia poszukiwaczy żydowskiego złota z treścią dokumentów archiwalnych, akt procesowych, tworzy przerażający obraz wstydliwego procederu, który trudno zrozumieć.
Paweł Piotr Reszka w 2016 roku za książkę "Diabeł i tabliczka czekolady" otrzymał Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki. Był dwukrotnie nominowany do Nagrody Grand Press w kategorii reportaż prasowy. Jest absolwentem historii na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie oraz podyplomowych studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim.
Z Pawłem Piotrem Reszką rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: co to są płuczki?
Paweł Piotr Reszka: Płuczki to doły na bagnach, położone w niewielkiej odległości od terenu, gdzie w trakcie II wojny światowej działał obóz zagłady w Sobiborze. W płuczkach kopacze - ludzie, którzy szukali złota w masowych mogiłach Sobiboru - przemywali wodą wydobyte kości ofiar, żeby łatwiej dostrzec złoto.
Kim byli kopacze?
W dużej mierze byli to mieszkańcy okolicznych miejscowości, ale nie tylko, ponieważ z materiałów procesów karnych wynika, że byli to również ludzie przyjeżdżający z innych województw, z innych miast. Kiedy myślimy o takim procederze, jak rozkopywanie mogił, czymś tak jednoznacznym moralnie, to na myśl przychodzą nam ludzie, których moglibyśmy określić mianem "marginesu", przestępcy, poszukiwacze łatwego sposobu zarobku, ludzie, na których potworność tego procederu nie robi wrażenia. Tymczasem, okazuje się, że byli oni zupełnie zwyczajni. W 1960 roku w okolicach Sobiboru milicja zatrzymała grupę 18 kopaczy, w tym 14 mieszkańców jednej wsi. Był tam cały przekrój społeczny: ojcowie rodzin, kawalerowie, starzy, młodzi, biedniejsi, bogatsi. Może ze dwóch było karanych za drobne przestępstwa, ale cała reszta nie miała zatargów z prawem. Z całą pewnością nie był to margines.
W książce piszesz o kopaczach, którzy szukali złota tuż po likwidacji obozów zagłady, ale też i o tych, którzy dopuszczali się tego procederu wiele lat od zakończenia wojny. W relacji osoby z tej pierwszej grupy padają słowa: "odkuli się ludzie na tym Kozielsku".
Tak... "Kozielsko" to zwyczajowa nazwa terenu obozu zagłady w Bełżcu, używana przez miejscową ludność. Obóz był miejscem, w którym Niemcy w sposób przemysłowy, skrupulatnie zaplanowany i przeprowadzony, zgładzili ponad 430 tysięcy Żydów. To miejsce, w którym bezpośrednio z transportu ofiary kierowano do gazu. Okolice Bełżca do wiosny 1941 roku, do momentu wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, stanowiły strefę przygraniczną. Część wsi znalazła się po stronie niemieckiej, część - po stronie sowieckiej. Sowieci wysiedlili mieszkańców pasa granicznego. Ci ludzie, gdy wrócili po mniej więcej dwóch latach (1943 rok – red.), zastali leżące odłogiem pola i zrujnowane domy. Rozpaczliwie szukali czegoś, żeby odbudować swoje życie. Chodzili więc szukać złota do obozu zagłady po to, żeby odbudować dom, "odkuć się", kupić krowę. Byli jednak też tacy, którzy mieli domy, nie głodowali, ale i tak chodzili kopać.
Jedna z bohaterek twojej książki powiedziała, że na Kozielsko chodzili wszyscy.
Nie zapominajmy jednak, że jest to wersja samych kopaczy. W ten sposób też się usprawiedliwiają. Nie ulega jednak wątpliwości, że po wojnie była to masowa praktyka. Wiemy to nie tylko z relacji samych kopaczy, ale również z materiałów archiwalnych, choćby dokumentów z powojennych wizji lokalnych na terenie obozu. Informacji o dołach, o pokopanym przez poszukiwaczy terenie jest naprawdę wiele.
Tym, którzy stracili wszystko, Kozielsko dawało możliwości, żeby się jakoś odkuć – tak to tłumaczą i usprawiedliwiają. Jednak byli też tacy, jak jedna z bohaterek mojej książki, która opowiada, że przez pewien czas nosiła kolczyki znalezione przez jej mamę na Kozielsku. Nie sprzedała ich na chleb, bo nie mieli takiej potrzeby. Kolczyki podobały się jej, podobały się jej mamie, chodziła w nich do kościoła i uważała, że miała wielkie szczęście, że udało się je znaleźć. A więc nie brakowało sytuacji, w których to nie bieda powodowała, że ludzie chodzili rozkopywać cmentarz, tylko raczej chciwość.
Jak wyglądał sam proceder szukania złota?
Były różne techniki. Jak mówili mi świadkowie, do obozu zagłady w Bełżcu chodziły całe rodziny. Ojcowie, matki, dzieci. Jeden z bohaterów opowiadał mi, jak chodził z matką do obozu. Miał wtedy kilka lat. Kiedy ona przeszukiwała rzeczy, które to pozostały po zamordowanych, on bawił się znalezionymi tam "grzebyczkami". Były też grupy, które prowadziły operacje ziemne: kopano głębokie na kilka metrów doły. Ziemia tam była sypka, trzeba było to robić w umiejętny sposób, żeby samemu nie zostać zasypanym. Wyglądało to w taki sposób, że dół, który miał głębokość na przykład trzech-czterech metrów, był wyposażony w tak zwane "stoły", czyli poziome płaszczyzny, na które ludzie z dna dołu wyrzucali szczątki ofiar. Tam inni je przeszukiwali. Na koniec wszyscy dzielili się tym, co znaleźli. W Sobiborze natomiast były płuczki, a więc i dostęp do wody, w której przepłukiwano kości.
Dlaczego kopano te doły?
Ofiary Niemców najpierw, po zagazowaniu, były zakopywane w masowych grobach. Wymordowano 430 tysięcy osób. Pochować tak gigantyczną liczbę zwłok było bardzo trudno. Ziemia nie była w stanie ich przyjąć. Niemcy postanowili te wszystkie ciała wydobyć i spalić. Wykopano je przy pomocy koparki i spalono na stosach paleniskowych, następnie popiół i szczątki kostne ponownie zakopano. Cały proces zagłady był połączony z rabunkiem. Gdy ofiary zostały przytransportowane do obozu w wagonach bydlęcych, Niemcy najpierw zabierali im bagaże, potem ofiarom kazano się rozebrać. Po zagazowaniu specjalne grupy więźniów zaglądały do ust, czy nie ma złotych zębów. Przy tak ogromnej liczbie ofiar komanda nie były w stanie przeszukać wszystkich ciał i zrobić tego dokładnie. Na to właśnie liczyli ci, którzy szli szukać złota. Liczyli, że ktoś może połknął pierścionek albo schował go w jakiś otwór ciała, albo że przeoczono jakieś złote zęby. Jeden z moich rozmówców mówił z satysfakcją, że znalazł sześć złotych zębów, które sprzedał i za to kupił sobie sweter, bo chciał dobrze wyglądać w kościele.
Cały ten proceder niósł ze sobą wiele niebezpieczeństw. Można było zostać zasypanym, ale można było też zostać napadniętym przez "chuliganów z Bełżca" – jak relacjonowała jedna z twoich bohaterek.
Owszem. Ta dostępność złota spowodowała brutalizację relacji międzyludzkich. W książce pojawia się opis, gdy do Sobiboru przyjechała grupa kopaczy z Lublina. Wykopali sobie dół, "pracowali" w nim i znaleźli 19 koronek zębowych, a wieczorem przyjechała druga grupa z Lublina, która przepędziła tę wcześniejszą. Bo byli silniejsi i uważali, że mogą. Wielokrotnie zdarzało się też, że kopacze ograbiali się nawzajem.
Opisujesz sytuacje, w których poszukiwacze złota bezcześcili też zwłoki ofiar.
Przy tak ogromnej liczbie ofiar Niemcy nie byli w stanie wydobyć wszystkich ciał, by je spalić. Gdzieniegdzie kopacze znajdowali więc groby z całymi ciałami. Wydobywali je, by przeszukać. To, co zostało z ciał, rąbano łopatami, żeby łatwiej to wydobyć, żeby robota szła szybciej. Te porąbane zwłoki nazywano "rąbanką".
Z twojej książki wyłania się cały slang, który powstał wokół tego procederu.
Warstwę popiołu wymieszanego z kośćmi, która zalegała na głębokości kilku metrów, nazywano "węglem" bądź "żużlem". Kiedy szło się szukać złota, mówiło się, że idzie się "na Icki". Kopacze sami tworzyli język pełen eufemizmów po to, żeby chronić też samych siebie przed potwornością tego, co robią.
W tym slangu bełżeckim pojawia się określenie "tchórze". Kim byli?
"Tchórze" bądź "smrodziarze" to właśnie ci, którzy wyciągali całe zwłoki i - używając języka kopaczy - pracowali w "rąbance", żeby wydobyć więcej złota. Taki język, który nie oddaje przecież rzeczywistości wprost, był również używany przez kopaczy z Sobiboru. Nie mówili na przykład "idziemy do obozu zagłady", tylko "idziemy na Żydki" albo "na getto".
Jedną z bardziej przejmujących historii, która pojawia się w twojej książce, to losy Kryśki, które opisujesz we fragmencie zatytułowanym "Kara". Jej historia przywołuje przeświadczenie mieszkańców tamtejszych okolic, że to złoto jest "niedorobne".
Z jednej strony ludzie, z którymi rozmawiałem, mówią: "Czy to było złe? Trudno powiedzieć, takie były czasy", "Gdybym ja nie wziął, ktoś inny by to zrobił". Z drugiej strony powszechne jest przekonanie, że pieniądze, jakie dostali za to złoto, niczego dobrego im nie dały. Jak mówili, to złoto było "niedorobne", a więc nie dało się na nim dorobić, bo nie można się wzbogacić na ludzkim nieszczęściu. Uważali też, że w życiu spotkała ich za to kopanie jakaś kara. Ich lub kogoś z rodziny. Kryśka to dziewczyna, której rodzice sprawili złotą koronkę. Opowiadał o niej jej mąż, który miał pewność, że złoto pochodziło z Kozielska. Podobnie zresztą jak i obrączki ślubne, które dostali od jej rodziców.
Kiedy Kryśka wkrótce po urodzeniu dziecka popełniła samobójstwo, część mieszkańców wsi uznała, że to kara boska. Za ząb, obrączki, chodzenie na Kozielsko. Wielu świadków opowiada dziś o kopaniu jak o czymś neutralnym moralnie, uważa, że w gruncie rzeczy nie było to nic złego, z drugiej strony przypuszczają, że w jakiś sposób zostali ukarani za to, co robili oni czy ich rodziny. Poza tym kilka osób pytało mnie: "A pan by nie wziął?".
A wziąłbyś?
Profesor Michał Bilewicz zwraca uwagę na to, że powinniśmy pamiętać o kontekście, w którym to wszystko się działo. A kontekst jest taki, że ci ludzie byli świadkami Zagłady. W przypadku Bełżca okoliczni mieszkańcy widzieli, jak mordowano ponad 430 tysięcy osób, a w Sobiborze - 180 tysięcy. I trwało to wiele miesięcy. Potem, gdy ciała ofiar były palone, mieszkańcy okolicznych wsi ścierali z szyb ludzki tłuszcz. Wcześniej słyszeli krzyki ludzi pędzonych do gazu. Wiedzieli o masowym rabunku ofiar. Być może to tłumaczy, dlaczego widzieli potem "żużel", "torf", "rąbankę", a nie widzieli ludzi.
Nie da się w żaden sposób usprawiedliwić tego procederu, w szczególności postępowania tych, którzy szukali tam złota w latach 60. czy 80.
Uderzające jest to, że obozy zagłady, na przykład Sobibór, były rozkopywane jeszcze wiele lat po wojnie. Nawet w latach 80. W 1985 roku komendant posterunku Straży Leśnej mówi milicjantom, że na terenie byłego obozu wciąż pojawiają się ślady po kopaczach i że on i jego współpracownicy muszą je zasypywać. Jak to można byłoby wytłumaczyć? Chyba tylko tym, że ludzie, którzy to robili, uważali, że skoro jest okazja, to trzeba z niej korzystać. Poszukiwacze zatrzymani w latach 60. w Sobiborze tłumaczyli się też tak, że miejsce, gdzie działał obóz, było nieogrodzone i stąd też nie wiedzieli, że nie można tam kopać. Nikt im nie powiedział wprost, że nie można wydobywać szczątków żydowskich ofiar, przepłukiwać ich na bagnach.
Cytujesz ogłoszenie Urzędu Gminy Bełżec z 1946 roku, w którym wójt uczula potencjalnych kopaczy, że cenne przedmioty znalezione w masowych grobach są własnością państwa.
Obrazuje to stosunek władz do pozostałości po obozie. To pomaga nam też zrozumieć, dlaczego ci ludzie czuli się tam tak bardzo bezkarni. W Sobiborze w 1960 roku milicja znalazła coś, co wyglądało jak amatorska, odkrywkowa kopalnia złota z wielkimi dołami, w których były wgłębienia boczne, jakby ktoś próbował budować korytarze. A na bagnach były płuczki. Dziennikarze pisali wówczas o przeszukanych i przepłukanych tonach kości.
Dotykamy tu też tematu, który towarzyszył twojej poprzedniej książce, czyli kwestii wstydu. Czy bohaterowie "Płuczek" wstydzili się tego, co robili, gdy o tym opowiadali?
Nie. To jest zastanawiające. Mieszkańcy okolic Bełżca i Sobiboru o przeszukiwaniach obozów zagłady opowiadają w sposób, który może dziwić. Mówią o tym tak, jakby nie uważali, by był to powód do wstydu. Jeden z moich bohaterów, który kopał doły, pochodził ze wsi, która nie była spalona. Nie musiał tam chodzić. Jednak chodził. Chciał się lepiej ubrać, chodzić na zabawy, móc się napić. Wspomina o tym bez żadnej głębszej refleksji. Relacjonuje wszystkie szczegóły bez poczucia, że to było coś złego. Pojawia się natomiast tłumaczenie: "takie były czasy".
Inne tłumaczenie pojawia się na okładce książki. Twoja bohaterka pyta: "Myśli pan, że to był grzech?", odpowiadasz: "To byli ludzie". Ona: "Ale nieżywe".
Właśnie: "nieżywe". Ale można raczej odnieść wrażenie, że dla kopaczy ludzie, którzy zostali zamordowani w obozach zagłady w Bełżcu i Sobiborze, nie byli ludźmi. Miejsca, w których poszukiwali złota, nie były cmentarzami, ale właśnie miejscami, w których występowało złoto. To złoto należy pozyskać, zanim przyjdzie ktoś inny i wykopie je za nas. To okazja, którą trzeba wykorzystać.
W spisanych przez ciebie wspomnieniach kopaczy uderza mnie pogardliwy sposób mówienia o Żydach.
Dla wielu z nich słowo "Żyd" było synonimem złota. Byli przekonani, że skoro przywożono tu Żydów, to na pewno było tam złoto. Ten język, o którym mówisz – "Żydki", "Icki" może też świadczyć właśnie o tym, że ofiary obozów zagłady nie były traktowane przez kopaczy jak ludzie.
W kilku relacjach natrafiamy na słowa, że ksiądz nie reagował na poszukiwanie złota. W niedziele ludzie jednak nie kopali.
Powiedzmy sobie wprost: mamy do czynienia z ludźmi, którzy identyfikują się jako katolicy, uważają się za osoby bardzo wierzące i przekonane o tym, że w niedzielę nie idzie się pracować. Skoro się nie pracuje, to nie szli też kopać do obozu zagłady. Wiele osób, kopacze, gdy pyta się ich o jakiś bilans życiowy, to odpowiadają, że przez całe życie byli uczciwi, nikogo nie skrzywdzili, nikogo nie okradli, a nawet gdy chodzili do obozu w Bełżcu i coś znaleźli, to – jak mówią – wszystkim dzielili się po równo, nie oszukiwali się. To uderzający element tej wybiórczej moralności.
Nad tym tekstem pracowałeś trzy lata. Nie miałeś chwil zwątpienia, nie miałeś dość tej brutalnej rzeczywistości, o której piszesz?
To historie, które niosą spory ładunek emocjonalny, więc zastanawiałem się, w jaki sposób to napisać, żeby czytelnik był w stanie cały ten tekst w ogóle przeczytać. Praca trwała też długo, bo zależało mi na tym, żeby proceder rozkopywania obozów był dobrze udokumentowany. Chciałem dotrzeć do dokumentów archiwalnych, relacji z procesów po to, żeby nikt nie mógł mi powiedzieć, że to się nie zdarzyło. To wszystko, o czym piszę, zdarzyło się: są zdjęcia, wyroki. Niestety.
My, jako społeczeństwo polskie, powinniśmy się wstydzić tego, co działo się na terenach obozów zagłady po wojnie?
Powinniśmy o tym wiedzieć i mieć świadomość tego, że takie rzeczy się zdarzyły. Przekonanie, że jesteśmy narodem bez ciemnych kart historii, jest bardzo iluzoryczne.