Aleksandra Konieczna zagrała kościelną w nominowanym do Oskara "Bożym Ciele". – Kiedy dowiedzieliśmy się o nominacji, to był płacz radości i przez chwilę zero kontroli. Mogliśmy się zachowywać jak – w dobrym tego słowa znaczeniu – zwierzęta. Odbijaliśmy się od ściany do ściany i wpadaliśmy sobie w ramiona – opowiada w wywiadzie z Eweliną Witenberg.
Potrafi wzruszać do łez i rozśmieszać do bólu. Po latach spędzonych na teatralnych deskach wypłynęła na szerokie kinowe wody. Mając 50 lat, zagrała Zofię Beksińską w "Ostatniej rodzinie". Wtedy pokochała ją publiczność i filmowi krytycy. W nominowanym do Oscara "Bożym Ciele" wcieliła się w straumatyzowaną, nieustępliwą kościelną. Aleksandra Konieczna ma na koncie wiele nagród i jeszcze więcej entuzjazmu, aby tworzyć kolejne filmowe kreacje. Interesuje się też modą. W Magazynie TVN24 składa deklarację, że chce być wśród polskich aktorek prekursorką mody zrównoważonej. W oscarową noc założy więc tę samą suknię, którą miała na sobie podczas ubiegłorocznej gali Orłów. "Przestaję zaśmiecać planetę ciuchami założonymi raz!" - deklaruje.
Ewelina Witenberg: Uwierzyłaby pani, gdyby ktoś pięć lat temu powiedział, że zagra pani w filmie nominowanym do Oscara?
Aleksandra Konieczna: W życiu bym nie uwierzyła. Nie przyszło mi to na myśl, kiedy kręciliśmy w Jaśliskach, gdzie jedna kraina się kończy, a jeszcze żadna inna nie zaczyna. W miasteczku na końcu świata. Myślałam, że po prostu robimy delikatny, być może mądry, ale mało efektowny film. Nie jestem w tym odosobniona – tak się wydawało wielu twórcom "Bożego Ciała".
Czy to nie jest iście hollywoodzka historia – film kręcony w polskim miasteczku, ze stosunkowo niewielkim budżetem, zachwycił amerykańskie salony?
Kiedy zadała pani to pytanie, pomyślałam o mądrości i intuicji Janka Komasy, który umieścił akcję filmu w Bieszczadach, w naszym katolicyzmie, ale jednocześnie zależało mu, żeby nie było w nim typowo polskich emblematów. Jak się dobrze przyjrzymy, ten film w swojej plastyce jest szarobury. Mógłby dziać się w Skandynawii, a właściwie to mógłby dziać się dokładnie wszędzie i nigdzie. Między innymi dzięki temu, że reżyser nie uczepił się polskości czy Europy Środkowej, zyskał przepustkę do uniwersalizmu.
Emocje w momencie ogłoszenia nominacji pewnie trudno jest opisać, ale co wtedy pani pomyślała?
Myśli nie było. Nie mogło być. To jest po prostu uderzenie gorąca. Zwłaszcza że "Boże Ciało" pojawiło się jako pierwsze z nominowanych. Mieliśmy wtedy spotkanie w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Były krzyk i brawa. Dokładnie jak w czasie meczu z Diego Maradoną! Takie zupełnie nieniuansowe emocje. Płacz radości i przez chwilę zero kontroli. Mogliśmy się zachowywać jak – w dobrym tego słowa znaczeniu – zwierzęta. Odbijaliśmy się od ściany do ściany i wpadaliśmy sobie w ramiona. To też zaskoczenie, bo znaleźć się na shortliście było dla nas bardzo dużym wyróżnieniem, a co dopiero być w nominowanej piątce.
Chciałaby pani jeszcze kiedyś poczuć coś takiego?
Mam 54 lata i nie mam planów, żeby rozpoczynać karierę za oceanem. Myślę, że ta nominacja nie będzie wpływać na moje życie. Chociaż mogę sobie to zapisać w curriculum vitae i nikt mi tego nie odbierze. Tej chwili i radości też już mi nikt nie odbierze. Po prostu ubogaciło to bardzo moje życie, ale czy myślę i marzę o tym, żeby to wydarzyło się po raz drugi? Chyba nie ma to dla mnie specjalnego znaczenia.
Jak się pracuje z Janem Komasą?
Wśród aktorów krążą legendy o tym, że warto pracować z Jankiem. Ja miałam wrażenie, że w ogóle nie rozmawia z aktorami, chociaż pewnie to robił i to w sprytny sposób. Przy okazji rozmowy o "Bożym Ciele" mogę użyć Gombrowiczowskiego określenia: kościół ludzko-ludzki. Takie miałam właśnie wrażenie spotkania z Jankiem. To nie było prowadzenie mnie jako aktorki, tylko jako człowieka i dopuszczenie do procesu tworzenia filmu. Nigdy mnie nie oceniał. Nie mówił, żeby zrobić tak albo inaczej. Zostawia aktorowi czy aktorce w całości decyzję, "jak" grać, a on jest od prowadzenia znaczeń. To było w tej pracy niezwykłe.
Jakie możliwości daje aktorce taka swoboda na planie?
Czułam się jak ktoś, kto może zabierać głos, swój własny, bo przecież zwykle aktor czy aktorka ma głos scenariusza. Oczywiście staram się jak najbardziej uprawdopodabniać zdania, które są dla mnie napisane lub przewidziane. Jednak tutaj było sporo improwizowanych tekstów wskutek naszych rozmów – tego kościoła ludzko-ludzkiego, jeśli mogę już tak patetycznie lecieć.
Wiele razy udowodniła pani, że ma niesamowity aktorski instynkt – w "Ostatniej rodzinie" była pani wycofana, w "Jak pies z kotem" brylowała i przyciągała uwagę. Co instynkt podpowiadał w "Bożym Ciele"?
W przypadku "Bożego Ciała" byłam naprawdę bardzo mocno pogubiona. Pracuję tak, że nie przyspieszam procesu tworzenia. Mam przeczucie, że jakaś wiedza o postaci przychodzi we właściwym czasie. Jednak tutaj długo nie przychodziła i zaczęłam mieć obawy, bo ta rola była właściwie nienapisana. Była jakby pociągnięta przędzą. Można było z nią pójść w każdą stronę.
To jak wybrała pani swój kierunek?
Jeżdżąc do Jaślisk, Janek [Komasa – przyp. red.] podsyłał mi filmiki, w których jego zdaniem pojawiały się inspiracje - na przykład jakieś baby siedzące pod piecem i moczące haluksy. Nie wiedziałam, o co chodzi. (śmiech) W końcu zdarzyło się jedno spotkanie na parafii z księdzem proboszczem i kołem gospodyń wiejskich. Właśnie wtedy zobaczyłam ją. Intuicja Janka i moja podprowadziła nas do tej pani.
Do pierwowzoru pani bohaterki z "Bożego Ciała"? Jaka ona była?
Najmniej mówiła i najbardziej się krzątała. Jednocześnie miała największy autorytet wśród koleżanek. Było wiele osób przy tym stole, a ona wszystko ogarniała, wszystko rejestrowała. Jeśli komuś kończyła się herbata – ona podsuwała nową. Patrzyła, gdzie zabrakło ciasta czy widelczyka. Jej spojrzenie było dziwne.
Udało się je oddać w filmie?
Jak sama już któryś raz oglądałam ten film, pomyślałam: "całkiem nieźle". Moje spojrzenie często wyglądało jak po jakichś prochach. Równocześnie chcę kontrolować sytuację i jestem nieobecna. Akurat w "Bożym Ciele" cała społeczność miasteczka przeżywa dużą traumę po wypadku samochodowym. Myślę, że to całkiem możliwe, że ona brała leki uspokajające, chociaż w filmie tego nie pokazujemy i w czasie kręcenia filmu na to nie wpadłam.
Co jeszcze, oprócz spojrzenia, miała w sobie ta kobieta?
Przede wszystkim jej mowa ciała była bardzo interesująca. Cały czas dotykała się po rękach, dłoniach, ramionach. Jakby uskuteczniała autopieszczotę. Kiedy to zobaczyłam, pomyślałam sobie: "to na pewno jest ona".
Często podkreśla pani, że trzeba pielęgnować w sobie dziwactwa. Czemu to dobre i ważne?
Dziwactwa? Myślę, że dobrze jest być sobą i wyznaczać swoje standardy. W tym sensie pielęgnować swoje dziwactwa, bo każdy je ma. Nie wierzę, że są ludzie normatywni jak wzorzec metra w Sèvres pod Paryżem. Ja mam trochę swoich dziwactw.
Jakie na przykład?
Jak dłużej nie podróżuję, to jestem chora. Nawet jak nie mogę wyjechać, to w Warszawie, gdzie na co dzień mieszkam, rezerwuję jedną noc w hotelu. Jednak okazało się, że to wcale nie jest dziwactwo. To nawet zostało opisane. Moja córka czytała, że jeśli nie zaplanuje się czasu od podróży do podróży, to gorzej się pracuje. Można dużo dawać z siebie, ale jest się bardziej przytłoczonym. Inaczej, kiedy ma się w perspektywie jakiś fajny wyjazd albo opcje poznawania innych kultur, kraju, ludzi.
Jak działają na panią podróże?
Przede wszystkim służą mi do zmieniania spojrzenia. Chodzi o wytrącanie mnie z zastanego spojrzenia na sprawę. To, co jest normą u nas, niekoniecznie jest normą o tej samej porze w Tajlandii. W tym sensie warto podróżować, żeby inaczej doznawać tych samych zdarzeń.
Jakie są jeszcze inne pani nietypowe zachowania? Takie, o których nigdy wcześniej nie mówiła pani publicznie…
Jestem na przykład osobą, która nigdy nie zostawia płaszcza w szatni. "Dlaczego ty wiecznie wleczesz ze sobą ten ciężki płaszcz albo futro" - pytał mnie Leszek Bodzak [producent "Bożego Ciała" - przyp. red.]. Jestem też osobą, która potrzebuje mieć możliwość odejścia. I to nagle. Na przykład kiedy przychodzi do mnie szczyt napięcia albo czuję, że jestem zmęczona, to muszę wyjść. To niby też jest dziwactwo, ale czytałam książkę francuskiego neurobiologa na ten temat - "Pochwała ucieczki". Niektórzy ludzie mają tak, że sytuacje społeczne, natłok zdarzeń czy innych ludzi powodują, że się im, najprościej mówiąc, przepalają zwoje w mózgu. Wtedy te osoby muszą opuścić towarzystwo. Ja do nich należę.
Przez dekady zachwycała pani w teatrze, ale nie mogła przebić się w kinie. Z czego to wynikało?
Po prostu tak się ułożyło i już. Kiedy wychodziłam w Gdyni na scenę po piękną statuetkę z bursztynem za rolę Zofii Beksińskiej, myślałam, że na widowni siedzi sześć czy siedem moich koleżanek, które mogłyby tę rolę zagrać. Zrobiłyby to inaczej, ale wciąż znakomicie, bo w Polsce mamy doskonałe aktorki. Jednak ta rola dostała się mi - i o co tu chodzi? Nie wiem zupełnie. Wierzę, że wszystko przychodzi w czasie, w którym ma przyjść.
Nie przeszkadza pani popularność, która przyszła razem z sukcesami?
Nie, bo w chronologii było tak, że najpierw zaczęłam grać w serialu "Na Wspólnej", w którym występuję do tej pory i bardzo to lubię. To jest jeden target widzów, który raczej nie ogląda polskich filmów. Drugi to ludzie, którzy interesują się kinem, również krajowym. W gruncie rzeczy niemieszanie się tych targetów jest czymś, co stwarza dla mnie barierę ochronną. Uprawiam też taki rodzaj aktorstwa, w którym moją ambicją jest nie dać się poznać. Jak gram w filmach, bardzo dbam o kreacje przy pomocy charakteryzacji czy oczywiście reżysera i scenariusza. To też stanowi dla mnie barierę ochronną. To, co przechodzi pomimo tych barier ochronnych, jest dla mnie bardzo miłe. Nie spotkałam się z falą hejtu, ale gdyby przyszła, to też musiałabym ją przyjąć. W końcu żandarmi mnie do tego zawodu nie ciągnęli, więc przyjmuję go z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Wcześniej wspomniała pani o córce, z którą ma doskonały kontakt, chociaż wasza relacja nie jest sztampowa?
Na pewno nie jestem typową "matką Polką", tylko ją zagrałam w "Ostatniej rodzinie". Oczywiście dotykam teraz tabu, ale "Matka Polka" dla mnie niekoniecznie kojarzy się najlepiej i nie proponowałabym dzieciom spotkania z nią. Moim zdaniem "Matka Polka" oprócz tego, że się opiekuje, ma tendencje do nadopiekuńczości. To w gruncie rzeczy jest niewerbalnie podana dziecku informacja: "Nie poradzisz sobie beze mnie". Fatalne i toksyczne.
Włóżmy jeszcze głębiej kij w mrowisko, bo kiedyś powiedziała pani, że "samotne macierzyństwo jest wbrew naturze"…
Tak uważam, bo dla właściwego rozwoju dziecka potrzebny jest zarówno pierwiastek męski, jak i kobiecy. Z faktu samotnego macierzyństwa musi nastąpić brak czegoś. To może skutkować czymś niefajnym dla córki czy syna, o ile się nie zadziała zaradczo. Chociaż… niby można coś działać, rozkładać parasol ochronny, ale jednak brak jest brakiem. Nie da się nic poradzić na brak.
Jest pani nie tylko mamą, bardzo aktywną aktorką czy reżyserką. Okazuje się też, że pisze pani książkę.
Tak! To mnie bardzo zajmuje, podnieca, ekscytuje. To jest takie moje pierwsze doświadczenie i nie wiem, dlaczego to w ogóle do mnie przyszło. Książka ma tytuł "Anyżowe dropsy" i ukaże się w przyszłym miesiącu. Jest zapisem czasu od 7 marca 2019 roku do 7 marca 2020. Gilotyna czasu musi działać dokładnie, bo taki jest mój zamysł. Nieubłagalność czasu. Choćby mnie północ zastała w pół słowa, to tak muszę skończyć. To jest po prostu zapis roku kobiety, którą jestem.
Skąd tytuł "Anyżowe dropsy"?
Nie wiem. Tak samo, jak nie wiem, dlaczego te daty. Proszę mnie o to nie pytać. Nic nie wymyślę. Na pewno anyżowe dropsy są słodkie i ciężko je dostać. Kiedy rozmawiałam o tym tytule z Hanną Bakułą, to spytała, czy akcja dzieje się w latach 60. Odpowiedziałam, że współcześnie, a ona na to: "Żelki! Musisz to nazwać 'Anyżowe żelki'!". Ja jednak zostaję przy "Anyżowych dropsach".
To będzie opowieść autobiograficzna?
W dużej mierze jest autobiograficzna. Przecież tak jak każda aktorka interesuję się tylko sobą, nikim więcej. Żartuję oczywiście. Myślę, że jest zlewiskiem moich dotychczasowych refleksji, obserwacji i przeszłości. Oczywiście jest też związana z tym, co dzieje się tu i teraz, a dzieje się dużo. Ta książka może być interesująca, bo aktorka czy kobieta, którą jestem, zagląda pod podszewkę różnych zdarzeń, które mają swoje wyraźne konotacje. U mnie nie są tak wyraźne. Na przykład za obowiązujące uznaje się, żeby myśleć o Oscarach w ten, a nie inny sposób. Ja myślę trochę inaczej albo trochę z boku.
Czyli jak?
Przychodzi mi do głowy określenie "złoty pył". To jest klasa, bogactwo, ogromne pieniądze, sława, pierwsze strony gazet, wspaniałe aktorstwo i rewelacyjne scenariusze. To też jest bardzo wysoki profesjonalizm w wielu dziedzinach filmu. To ludzie, którzy umieją po prostu robić filmy i je sprzedawać. To jest fabryka snów i fabryka iluzji. Ale jednak memu sercu bliżej jest do kina europejskiego czy teraz nawet azjatyckiego. Myślę, że podczas Oscarów "czarny koń", czyli koreański "Parasite", może bardzo dużo namieszać. Chociaż w gruncie rzeczy on jest koreańsko-hollywoodzki. Ma w sobie taki miks. Koreańczyk wymyślił, jak zdobyć Hollywood.
Oscary to nie tylko wielki prestiż i docenienie artystycznej pracy, ale też blichtr i przepych. Jaką kreację szykuje pani na ten wyjątkowy wieczór?
Przede wszystkim nie wyjeżdżam do Los Angeles, tylko spędzam tę noc w Canal Plus i kilka razy wchodzę na antenę. Jak mówi o mnie moja znakomita koleżanka Agata Kulesza: "A ty to masz dobrze, interesujesz się modą!". Niby tak, ale teraz odkrywam i deklaruję nowy etap. Tak zwanej mody zrównoważonej. Wspólnie z Tomaszem Ossolińskim zdecydowaliśmy, że wystąpię w jego starej, czyli sprzed roku, sukni z Gali Orłów. Przestaję zaśmiecać planetę ciuchami założonymi raz! Odpady tekstylne w ciągu roku to miliony ton, całkiem duża asteroida! Joaquin Phoenix, grający Jokera, zadeklarował, że przez rok będzie występował w tym samym smokingu. A przecież, w związku z jego wybitną rolą, spotkań będzie wiele. Ciekawe, czy za jego przykładem pójdą na przykład aktorki. To bardzo trudne, bo widzowie pragną igrzysk w postaci naszych sukien. W Polsce tą aktorką będę ja. I to nie jest brak czasu czy inne niedbalstwo. To jest deklaracja.
W pani rodzinnym domu nie było artystycznych tradycji, więc gdyby nie aktorstwo, to czym by się pani zajmowała?
Zupełnie nie wiem, skąd to się u mnie wzięło, ale od maleńkości ujawniałam mocną potrzebę "piękna". Chociaż w mojej rodzinie nie było takich tradycji. Potem pojawił się język francuski i równocześnie teatr. W małym miasteczku [Prudniku – przyp. red] mieliśmy polonistę profesora Andrzeja Pajora, który woził nas na prawie wszystkie przedstawienia Starego Teatru w jego najświetniejszym momencie - więc objawiło to "piękno". Miałam alternatywnie Francję lub teatr, więc zdawałam do stołecznej szkoły teatralnej i na romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Co mogłabym po niej robić? Na przykład mieszkać we Francji. Pewnie bym tam była, gdybym nie została aktorką, albo robiła coś, aby jak najczęściej tam bywać. Kultura francuska, dbałość o urodę życia to dla mnie mógłby chyba być ekwiwalent aktorstwa i teatru.
Jakie są teraz pani zawodowe plany?
Mam kilka propozycji, nie mogę na razie o nich mówić. Mam nadzieję, że jesienią rozpocznę zdjęcia do debiutu fabularnego Kordiana Kądzieli "Malignum". Zdjęcia muszą odbyć się we wrześniu nad morzem, bo tak jest to zapisane w scenariuszu. Ten reżyser jest moim nowym filmowym guru.