Paweł widział martwego noworodka zawiniętego w worek. Radek myśli o wykrwawionej dziewczynie, której nikt nie pomógł, wszyscy się gapili. Dla Marty to roczna dziewczynka, patrząca na zwłoki powieszonej matki. "Flesze", obrazy w głowie, które zostają na zawsze, to cena, jaką płacą za codzienne ratowanie życia. Chcą płacić, ale chcą też, żeby im płacono. Adekwatnie.
Paweł widział martwego noworodka zawiniętego w worek. Radek myśli o wykrwawionej dziewczynie, której nikt nie pomógł, wszyscy się gapili. Dla Marty to roczna dziewczynka, patrząca na zwłoki powieszonej matki. "Flesze", obrazy w głowie, które zostają na zawsze, to cena, jaką płacą za codzienne ratowanie życia. Chcą płacić, ale chcą też, żeby im płacono. Adekwatnie.
Dlatego protestują. Jakoś tak po cichu. Nie otwierają białego miasteczka przed Sejmem, nie palą opon, nie blokują ulic. Czasem w karetkach, bez pacjentów, jadą na sygnale. Ale zaraz przepraszają...
I: Przerażeni
To był jednopiętrowy dom. Ktoś z sąsiadów zobaczył, że leży na parterze i się nie rusza. Zadzwonił po pogotowie. Przyjeżdżamy razem z policją i strażą pożarną. Ci ostatni wyważają drzwi, wbiegamy do środka.
Była po trzydziestce. Martwa. Na ciele - jak się doliczyliśmy - szesnaście ran kłutych. Spojrzałem na nią. Potem na podłogę, która zalana była wodą. Wzrok podniosłem na wyważone przed chwilą drzwi wejściowe. Klucze były w zamku.
- Ktoś tu musi jeszcze być! Drzwi zamknął od środka! - krzyknąłem.
Woda wypływała spod drzwi łazienkowych. Za nimi była wanna. A w niej mężczyzna, 18-miesięczne dziecko i "farelka" - ciągle podłączona do prądu. Facet zabił siebie i tego chłopca. Moja córka była wtedy w jego wieku…
Paweł niechętnie wraca do tej historii. To jego "flesz". Traumatyczne wspomnienie, z którym nie udało mu się do końca rozprawić. Im jest ich mniej, tym lepiej.
- Oglądamy na co dzień mnóstwo zła. Jeżeli wszystko byśmy brali do siebie, to nadawalibyśmy się do psychiatryka, a nie ratowania ludzi - tłumaczy Renata Warężak-Kuciel, dyrektor ds. medycznych w łódzkim pogotowiu.
Paweł o "fleszach" nie opowiada już żonie. Wypracował system. Po każdym dyżurze wraca godzinę do domu. Czas w samochodzie jest na to, żeby "się ogarnąć". Posłuchać muzyki, zrelaksować się i zapomnieć.
- Kiedyś byłem jak bomba zegarowa. Żona pytała, jak minął mi dzień. A mi w czasie tego dnia umarł pięcioletni chłopiec. "Pompowałem" przez 50 minut; później przestałem i musiałem spojrzeć w oczy rodziców - opowiada.
Paweł, ratownik z czternastoletnim stażem, protestuje, żeby jego rodzina wreszcie coś miała z jego ciągłej nieobecności.
- O "fleszach" się po prostu nie mówi. A jeżeli mówi, to bez szczegółów – wtrąca Radek, inny z łódzkich ratowników.
Po namyśle zgadza się opowiedzieć swój "flesz":
To nawet nie było potrącenie. Tę kobietę samochód po prostu odepchnął. I pewnie nic złego by się nie stało, gdyby nie to, że ona wpadła na blaszaną puszkę transformatorową.
Nie miała poważniejszych obrażeń, oprócz rozerwanego uda. Szybko traciła krew. Gdyby ktokolwiek zatamował krwawienie, to pewnie byłoby inaczej. Potem przyjechaliśmy. Robiliśmy wszystko - łącznie z przetaczaniem krwi. A ona nam gasła.
Coś we mnie pękło, kiedy dowiedziałem się, że ludzie kręcili tej kobiecie filmy telefonami. A wystarczyłoby ucisnąć ranę. Tylko tyle.
Radek protestuje, bo pielęgniarki zarabiają więcej, a od ich samodzielnych decyzji nie zależy los pacjenta – one zawsze mogą skonsultować się z lekarzem.
Traumę każdy ma swoją. Łączy ich to, że mają ją niemal wszyscy. Dzielą się nimi na stronach zrzeszających ratowników medycznych.
Marta: Dla mnie było straszne, jak pojechałam do samobójstwa przez powieszenie młodej kobiety. W łóżeczku stała i patrzyła się jej roczna córeczka.
Kamil: Trzy lata temu, pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Kobieta w 39. tygodniu ciąży umiera przy nas, w przedpokoju jej dwuletni chłopiec. Mąż myślał, że się poród zaczyna, bo na ten dzień miała termin. Pęknięcie tętnicy nerkowej.
Gabriela: OIOM. Przyjęty siedmioletni chłopiec. Przytomny. Mówisz: "Nie bój się". Na oddziale uśpiony, podłączony do respiratora. Po kilku minutach nagłe zatrzymanie krążenia, masywny obrzęk płuc. Resuscytacja krążeniowo-oddechowa i zgon... Takie chwile zostają w pamięci na zawsze...
Z traumą zostają sami. - Wiem, że niektórzy potrzebują czasami pomocy psychologa. Chodzą po pracy i płacą za niego z własnej kieszeni – mówi Renata Warężak-Kuciel, dyrektor ds. medycznych w łódzkim pogotowiu.
Protestuje, bo nie chce już patrzeć, jak niedocenieni są jej ludzie.
II. Wkurzeni
Opowiadają o przerażających wspomnieniach - i nie wiadomo co gorsze - o "taksówkarskiej frustracji", wywołanej przez tych, którzy bezsensownie wzywają pogotowie. Bo na przykład ukąsił ich komar albo leci im krew z nosa.
Dr Warężak-Kuciel: Zadzwonił mężczyzna i zaalarmował, że ma nagły wytrzeszcz oczu. Na miejsce pojechał zespół i usłyszał, że zgłaszający oglądał "Eurowizję"...
Paweł: Facet mówi, że jest mu duszno. Przyjeżdżamy i słyszymy, że jest głodny. Zapytał, czy mu coś ugotujemy na obiad. Dodał, że lodówka jest pusta i powinniśmy zrobić jeszcze zakupy.
Norbert, ratownik z Łodzi (protestuje, bo chce, żeby ratownicy mieli przywileje emerytalne, jak strażacy czy policjanci): Dzwoni kobieta. Mówi, że pod blokiem leży jakiś mężczyzna i się nie rusza. Przyjeżdżamy, biegamy, sprawdzamy. Okazuje się, że zamiast pacjenta pod blokiem leży kamień. Zgłaszająca przyznała, że ma problem ze wzrokiem.
Iwona, ratowniczka ze Zgierza (protestuje, bo chciałaby mieć pieniądze, żeby po stresie na dyżurze nie stresowała się opłacaniem rachunków): Jedziemy do gościa. Mówi, że ma problemy z oddychaniem po tym, jak został dotkliwie pobity. Na miejscu spotykamy gościa z zegarkiem w ręku. Powiedział, że chciał sprawdzić nasz czas dojazdu.
- Na 10 wyjazdów, około siedem to zgłoszenia, które nigdy nie powinny mieć miejsca. To rodzi potężną frustrację – przekonuje dyrektor łódzkiego pogotowia.
Ale i determinację, by walczyć z żartownisiami czy ludźmi bez wyobraźni. Do każdego bzdurnego zgłoszenia wzywana jest policja.
- Posiłkujemy się artykułem 66 Kodeksu wykroczeń, który mówi o celowym działaniu poprzez fałszywe wezwanie i wprowadzanie w błąd dyspozytora – mówi mł. insp. Joanna Kącka z łódzkiej policji. Grozi za to 1,5 tys. złotych grzywny albo 30 dni aresztu.
Kary nakładane są od dwóch lat. Skutkują. Ale nie odstraszają kolejnych.
III. Zestresowani
Ratowników w Polsce jest około 13 tys. Według danych portalu wynagrodzenia.pl średnia pensja ratownika medycznego w Polsce to około 3100 złotych brutto.
Zarobki ratowników
Zaczyna się dyżur. Z Pawłem (z którym już rozmawiałem) pracuje tego dnia Rafał – który protestuje, bo drażni go myśl, że ratownicy potrafią zarabiać mniej od telemarketerów.
Obaj siedzą w niewielkim pomieszczeniu socjalnym: dwa niewielkie łóżka, telewizor, stolik. - Jak będziesz chciał z nami być na dyżurze nocnym, to damy ci łóżko polowe - zapewniają. Potem tłumaczą, że tego dnia - wyjątkowo - będę jeździł zamiast stażysty.
- Nie stresuj się. Raczej nie trafi ci się dramat, tylko wyjazd do pani, która ma ciut za wysokie ciśnienie i nie chce jej się fatygować do lekarza. Statystka - mówi Rafał.
Jest dzień, więc łóżko się nie przyda. Minuty lecą i nie dzieje się nic. Początkową adrenalinę wypłukuje znużenie. Wychodzę na chwilę na zewnątrz. Nagle widzę wybiegającego Rafała i Pawła. "Ej! Zgłoszenie!" - krzyczą. Wracam biegiem.
- Zwolnisz nas o sekundę, to się pożegnamy! - komunikuje Paweł. Potem instruuje kierującego karetką Rafała: Kilińskiego XX!
- Powieszony, odcięty. Tylna oficyna. Pierwsze piętro. Na wprost od klatki schodowej – odczytuje dane od dyspozytora.
Przejeżdżamy dwa skrzyżowania na czerwonym świetle. Rafał jedną ręką trzyma kierownicę przy wymijaniu samochodów, drugą podaje Pawłowi, żeby założył mu jednorazową rękawiczkę.
Od stacji ratownictwa do pacjenta było 1241 metrów. Nie wiem, ile zajęła podróż, ale nie wyobrażam sobie, żeby ktoś zrobił to szybciej.
- Dawaj, dawaj, wysiadaj – ponagla mnie Paweł.
Ratownicy mają na sobie sprzęt, którym za chwilę będą ratować życie. Ciężki - każdy z nich dźwiga ponad 20 kilogramów.
- Tam? - krzyczy w biegu Paweł do ciekawskiej głowy wystającej z bocznej oficyny.
- Tam, tam! Gdzie ci ludzie - słychać głos starszej kobiety.
- W środku, na piętrze - mówi grupka osób przy tylnej oficynie.
Klatka, schody i otwarte drzwi mieszkania.
- Tu? Halo? - krzyczy Rafał.
- Tu - odpowiada kobieta z pokoju w głębi.
Na podłodze leży człowiek. Z sieni widać tylko jego nieruchome, bose stopy. Paweł: Pacjent oddycha i jest z nim kontakt.
Rafał: Co tu się stało?
- Powiesił się. Tak jak przedwczoraj – informuje kobieta.
- Jak to?
- No wtedy też się wieszał, bo ma problemy z żoną. A dzisiaj powiesił się tak bardziej - tłumaczy.
Rozmowie przysłuchuję się z klatki schodowej.
- Ratownik jesteś?! - pyta mnie sąsiad tego, co się powiesił.
- Nie. Opisuję pracę ratowników.
- To spie***laj, bo zaraz będą nad tobą pracować.
Schodzę na dół. Przed kamienicą dwie grupki: z jednej - zapłakane kobiety, z drugiej - coraz bardziej niezadowoleni sąsiedzi niedoszłego samobójcy. Emocje rosną, kiedy na miejscu pojawia się policja. "Mariusz*, jeszcze będzie miał problemy! Jakby mu było ich mało" - narzekają.
Po kilku minutach na dole zjawia się Rafał. Mówi, że ten, co się wieszał, jest pijany i pojedzie na izbę wytrzeźwień. Ratownik wypełnia w karetce dokumenty. Paweł ciągle jest na górze.
Grupka mężczyzn zaczyna przebąkiwać (niby do siebie, ale na tyle głośno, żeby każdy słyszał), że ratownicy czegoś szukali po szafkach Mariusza, który się wieszał. Rafał przestaje pisać. Wybiega z karetki.
- Panie! Kto grzebał po szafkach? Co to za bzdury! Skąd pan to wie?! - mówi głośno. Potem mi wyjaśni, że takie pomruki trzeba szybko wyjaśniać, żeby nie urosły do pretekstu do ataku.
Mija kilka minut. Wielki jak dąb Mariusz stoi, a raczej chwieje się przy karetce. Badanie wykazało, że ma niemal trzy promile. Wieszał się tak, że nic mu się nie stało.
- Jedziesz z nami czy z policją? - pyta Paweł.
- Z wami.
- A będziesz grzeczny? - upewnia się policjant z wezwanego na miejsce patrolu.
Mariusz milczy, ale nie wygląda na agresywnego.
Ruszamy. Po drodze zatrzymują nas jeszcze znajomi niedoszłego denata. Dopytują, gdzie jedziemy. Nie podoba im się, kiedy Rafał tłumaczy, że to wie już rodzina i osobom postronnym nie będzie udzielać informacji.
Na izbie wytrzeźwień czekamy kilkanaście minut. Patrol policji, który przyjechał wcześniej pod kamienicę, odjeżdża. Już wsiadamy do karetki, kiedy ktoś z izby wybiega na parking.
- Chodźcie. Ten gość od was jednak agresywny!
Mariusz uspokaja się bardzo szybko. Koniec zgłoszenia, wracamy do bazy.
Tego dnia Rafał i Paweł wyjechali jeszcze między innymi do mężczyzny z urazem głowy na budowie, do starszej kobiety, która zasłabła w tramwaju, i do staruszka, który w domu narzekał na duszności...
Dziennie – jak mówią - mają osiem, dwanaście takich akcji. "Wybuchów adrenaliny po nudnym oczekiwaniu".
IV. Zagrożeni
- podwyżki o 1600 złotych;
- wprowadzenie przywilejów emerytalnych – takich, jak w przypadku strażaków czy policjantów. Mogą oni wnioskować o wypłatę emerytury po osiągnięciu wymaganego stażu służby. Minimalny to 25 lat;
- stworzenia państwowej służby ratownictwa medycznego i upaństwowienia tej służby. Chodzi o to, żeby wszyscy ratownicy byli na etatach a nie – jak dotąd – umowach cywilno-prawnych;
- rozszerzenia zespołów ratownictwa medycznego do trzech osób;
KLIKNIJ TUTAJ, żeby przeczytać wszystkie postulaty.Czego chcą ratownicy?
Walczą. Bywa, że nie tylko o pacjenta.
- Byłeś, to widziałeś. Razem wbiegliśmy do budynku, w którym byliśmy na początku, tylko my i grupa, która pod wpływem emocji może zrobić coś głupiego – mówi Paweł.
Rafał: - Ludzie zawsze wiedzą najlepiej, jak powinieneś opiekować się ich bliskim. Najczęściej spodziewają się, że niestabilnego pacjenta załadujemy do karetki i pojedziemy do szpitala. A jak my zaczynamy walczyć o to, żeby nam nie zszedł, to zaczynają na nas naskakiwać, czemu się nie spieszymy...
- Czy zostałem kiedyś zaatakowany? Jasne. A kto z nas nie był? – uśmiecha się krzywo Paweł.
Kilka dni temu uderzył go w karetce młody chłopak po dopalaczach.
- Zazwyczaj widzę, że trzeba bardzo uważać. Mam pretensję do siebie, bo temu dałem się zaskoczyć – opowiada.
Ratownicy mają obowiązek odstąpienia od interwencji, jeżeli będą czuli się zagrożeni – nieważne, czy ze strony potrzebującego pomocy, czy też jego otoczenia. Tyle że z tego prawa ratownicy korzystają bardzo rzadko.
- Tak "na sucho" to zawsze tłumaczę sobie, że najważniejsze jest moje bezpieczeństwo. Ale w czasie akcji widzisz, że jak nie zaryzykujesz, to ten idiota umrze. A ty będziesz miał do siebie pretensje już zawsze – opowiada Rafał.
Może to będzie mój "flesz"?
V. Spełnieni
Frustracja, traumatyczne przeżycia i niezbyt imponujące zarobki - średnio od 2 do 4 tysięcy złotych netto - w zależności od miasta, w którym pracują. Co zatem trzyma ich w tej pracy?
- Tak naprawdę to świetna robota. Umarłabym, jakbym miała zająć się "normalną" pracą - mówi Renata, łódzka ratowniczka.
- Jesteśmy my, pacjent i śmierć. Nie ma nikogo, kto doradziłby, co masz robić. Nie ma na kogo zrzucić odpowiedzialności. Każdy sukces jest sukcesem twoim i drugiej osoby z dyżuru – dodaje Radek z Łodzi.
- Jesteśmy ludźmi od ratowania życia. Mów, co chcesz, ale to my jesteśmy na pierwszej linii frontu. Po pierwszej setce przestałem liczyć ludzi, którzy dzięki mnie chodzą jeszcze po świecie - mówi Paweł.
Bo są "flesze", ale i "spoiwa" - historie, które każą im zostać.
Wypadek samochodowy. Kierowca jechał z rodziną, dostał "strzała" w bok. Dziewięcioletni chłopiec wypadł przez okno boczne. Nie oddychał, klatkę miał wiotką (czyli miał połamane żebra - red.). Wziąłem się za niego. Robiłem, co mogłem, ale po kilku minutach byłem niemal bez nadziei. Wtedy on zastartował - serce się ruszyło. Minęło kilka chwil i znowu nic. Kilka razy mi tak "załapywał", a potem go traciłem. W końcu udało się go wyprowadzić. Trafił do szpitala... Minęło pięć miesięcy. Zabezpieczałem imprezę masową w mieście. Podeszła do mnie kobieta z synem. To był ten dzieciak, którego życie mi tak uciekało. "Podziękuj panu, że żyjesz" - powiedziała matka. On ścisnął mi rękę.
(Paweł)
VI. Zdeterminowani
- Ale "spoiwa" nie wyżywią ci rodziny – mówi Paweł.
Dlatego walczą. Najpierw zadbali o to, żeby byli widoczni. Od kilku tygodni na karetkach i na budynkach pogotowia pojawiły się informacje o trwającym proteście ratowników. Na dyżury przychodzą w czarnych protestacyjnych T-shirtach.
Nie pomogło. Dlatego zaczęli "hałasować". Karetki częściej jeżdżą na sygnałach. Ratownicy odpalają je nawet wtedy, kiedy stan pacjenta jest już stabilny i nie trzeba gnać na złamanie karku przez miasto. O tym, gdzie i kiedy będą nadużywać sygnałów informują z wyprzedzeniem.
- Przepraszamy wszystkich, którym przeszkadzamy. Mamy jednak już dość protestów w ciszy. Chcemy, żeby ludzie wiedzieli, jak często wyjeżdżamy, ile mamy pracy – mówi Roman Badach-Rogowski, przewodniczący Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Ratownictwa Medycznego.
Na razie są dalecy od realizacji swoich postulatów.
- Proponujemy 400 złotych podwyżki od lipca i kolejne 400 od stycznia przyszłego roku – mówił pod koniec maja Konstanty Radziwiłł, minister zdrowia.
Walczą dalej.
Na 30 czerwca w całej Polsce zaplanowane są pikiety ratowników medycznych. Jeżeli nie przyniosą skutku – protest ma dalej przybierać na sile.
- Nie z takimi sytuacjami na co dzień dajemy sobie radę. Ratujemy ludziom życie. Tym razem walczymy o to, żeby poratować życie własne i naszych bliskich – kończy Paweł.
W artykule wykorzystałem materiały ze strony "Ratownictwo Medyczne - łączy nas wspólna pasja".
*Imię mężczyzny, któremu udzielano przy mnie pomocy, zostało zmienione.
Redakcja Iga Piotrowska