Uwagę dziennikarza najpierw zwraca podróżujący z armią wielbłąd. Jeszcze bardziej egzotycznie robi się, gdy dostrzega dwóch Murzynów w mundurach strzelców i rogatywkach z mosiężnymi orzełkami. Jeden z nich nazywa się Sam Sandi, a jego losy okazują się równie sensacyjne, co zagadkowe.
Jest upalny wrzesień 1920 roku. Warszawiacy oddychają z ulgą, bowiem bolszewicy wycofują się na wschód ścigani przez polską armię. Młody wykładowca Politechniki Warszawskiej Zygmunt Kamiński (ten sam, który kilka lat później zaprojektuje polskie godło) bierze szkicownik, tużurek zamienia na sportową kurtkę i wyrusza na front. Przez kilka dni towarzyszy lotnikom z 12. Eskadry Wywiadowczej Armii Wielkopolskiej, pisząc reportaż dla "Tygodnika Ilustrowanego".
Rysuje dużo portretów pilotów, a także miejsc, które na swym szlaku bojowym mija eskadra. Jego uwagę najpierw zwraca zdobyty na bolszewikach... wielbłąd. Potem robi się jeszcze bardziej egzotycznie. Gdy eskadra rozbija obóz w pobliżu Białegostoku, Kamiński dostrzega dwóch dżentelmenów o dość wyjątkowych fizjonomiach krzątających się w pobliżu polowych kuchni. Wśród łąk i puszcz Podlasia ich wygląd robi wrażenie. Są to Murzyni w mundurach strzelców i rogatywkach z mosiężnymi orzełkami.
*Słowo "Murzyn" jest powszechnie stosowane w języku polskim i wywodzi się najprawdopodobniej od zniekształconego słowa "Maur". Słownik Języka Polskiego PWN określa je jako neutralne, jednak pojawiają się także głosy, że ze względu na występowanie we frazach o charakterze rasistowskim nabrało negatywnych konotacji. Autor podziela jednak opinie takich językoznawców, jak Jerzy Bralczyk czy Jan Miodek, którzy pozostają wierni wykładni SJP i nie przypisują mu automatycznie pogardliwej czy nienawistnej treści.
"Na usługach dwóch Murzynów"
Okazuje się, że Afrykańczycy pełnią funkcje ordynansów i kierowców obsługujących oficerów. "Lotnicy eskadry, niby rycerze epoki renesansu, mają na swe usługi dwóch Murzynów posłusznych na każde skinienie"- notuje Kamiński - "Więc skromny nawet posiłek nabiera cech prawdziwie dekoracyjnego przepychu, gdy Murzyn, jak na obrazie Weroneza, podaje rycerzom potrawy" ("Tygodnik Ilustrowany", 1920 r.)
Porównanie godne malarza. Nie pozostawia złudzeń, że Murzyni traktowani byli przez swoich kolegów być może życzliwie, ale z pobłażaniem. Mieli dobrze się prezentować i, podobnie jak wspomniany wielbłąd, dodawać eskadrze egzotycznego sznytu. Kamiński chwycił za szkicownik i uwiecznił jednego z Murzynów. Powstał dość umowny wizerunek, bliższy karykaturze niż portretowi. Autor nie zadał sobie też trudu, by poznać imiona czarnoskórych żołnierzy, lub uznał, że nie są one warte uwagi czytelników.
Dziś wiemy, że jeden z Murzynów nazywał się Sam Sandi, a jego losy są równie sensacyjne, co zagadkowe. Na szczęście oprócz rysunków Kamińskiego zachowały się także fotografie. Na jednej z nich widać, jak Sam pozuje z karafką i serwetą przerzuconą przez ramię. Te atrybuty jasno określają jego powinności w eskadrze. Obok, na pniu zwalonego drzewa, usiedli rozbawieni podoficerowie. Swobodną atmosferę podkreślają laski trzymane w dłoniach i fajka w ustach jednego z nich. Jakby dla kontrastu, tuż za Murzynem, usadowiono śnieżnobiałego pinczera. Towarzystwo wydaje się demonstrować, "jak to na wojence ładnie". Lotnicy zawsze mieli skłonność do pewnej dezynwoltury i swobodnego traktowania regulaminów.
Obecność czarnoskórych żołnierzy na polsko-bolszewickim froncie odnotowały też inne gazety. Autor jednego z artykułów "Ziemi Lubelskiej" podkreślał raczej heroizm szeregowców niż ich talenty kulinarne. "Miała Warszawa w swoich murach dwóch czarnoskórych. Gdy miastu naszemu zagrażać zaczęło niebezpieczeństwo bolszewickie, obaj Murzyni odczuli to równie silnie jak rodzeni warszawiacy. - Gdy się na polskiej ziemi mieszka - powiedział kiedyś jeden z Murzynów - trzeba za tę ziemię walczyć! […] Murzyni z dumą przyozdobili swe piersi biało-amarantową kokardą i zapisali się do armii ochotniczej. W szeregach armii zjednali sobie sympatię kolegów, jako dobrzy żołnierze, jako uczciwi, pracowici i przywiązani do zwierzchników ludzie. - Djabły - mówiono o nich - bo czarni. - Djabły rogate — dodawano—bo w rogatywkach. Gdy jeden z nich znalazł się na froncie, zaczęto o nim opowiadać dziwy. Gdy noc nastawała Murzyn nie mógł siedzieć bezczynnie — rwał się do wycieczek na nieprzyjaciela. Murzyn czarny - mówił - i noc czarna, to jakoś to będzie. I szedł w ciemną otchłań nocy i białe zęby szczerzył do bolszewików".
To nie Lachy, a czorty
Być może było w tym sporo przesady, a nawet literackiej fantazji, ale z pewnością Sam Sandi zapadł w pamięć Wielkopolanom, z którymi przyszło mu służyć. W wydanej w Poznaniu książce "W marszu i bitwie" rysownik Leon Prauziński przedstawił Sama w towarzystwie innych obcokrajowców służących w Armii Wielkopolskiej. Patrząc na olbrzymią sylwetkę Murzyna, można być pewnym, że w walce wręcz żaden czerwonoarmista nie miałby z nim szans. Być może to jego obecność na froncie zainspirowała żołnierzy 144. pułku strzelców kresowych, którzy w bitwie o Borkowo wysmarowali sobie twarze sadzą. Miało to przekonać Rosjan, że do walki po stronie Polskiej włączyły się wojska kolonialne.
Epizod znalazł zresztą swe odzwierciedlenie w śpiewce satyryka Antoniego Orłowskiego "Bolszewickie brzmią kohorty: — To ne Lachy! To są czorty! Czorty z piekła tu nasłane, Tylko w Lachów przeodziane! Spasi Boh, Spasajtie duszu! I w tył — pełni animuszu. — Stoj brat! — krzyczą inne jegry: — To nie czorty! To są negry!" (Antoni Orłowski, "Śpiewki i gawędy", T.2 1920 r.)
Niewykluczone, że bolszewicy padli ofiarą własnej propagandy. W ulotkach rozrzucanych przez komunistów w lipcu 1920 w Kijowie można przeczytać, jakoby "rząd francuski obiecał wysłać Piłsudskiemu dwie dywizje składające się z Murzynów, ale kolejarze niemieccy oświadczyli, że nie puszczą wojska murzyńskiego na pomoc burżuazyjnej Polsce". Politrucy mogli odetchnąć z ulgą. Murzynów, choć bojowo nastawionych, było w polskim wojsku tylko dwóch. Sam Sandi służył w eskadrze zapewne do stycznia 1921 roku, czyli od momentu, gdy jednostka została przerzucona na lotnisko w Wilanowie.
Zobaczył Łucję i… przepadł
Nie wiadomo, jak i gdzie, ale Sam Sandi spotyka na swej drodze porucznika Władysława Kłonkowskiego, wykładowcę w rembertowskiej szkole piechoty, i zostaje jego ordynansem. Z czasem także domownikiem. W międzywojennej Warszawie salon Kłonkowskich nie był z pewnością najbardziej snobistycznym miejscem, ale nie należał też do poślednich. Państwo utrzymywali towarzyskie relacje między innymi z rodziną Felicjana Sławoja-Składkowskiego. Kto wie, czy i sam generał nie wpadał do nich, żeby na własne oczy zobaczyć czarnoskórego weterana wojny z bolszewikami.
Sandi dorabiał, udzielając lekcji angielskiego paniom z dobrego towarzystwa. Pewnego dnia do drzwi puka nowa uczennica. To Łucja Woźniak. Młoda dziewczyna o rudych włosach i zielonych oczach pochodząca z Gniewkowa, miasteczka nieopodal Inowrocławia. Jej rodzice, wywodzący się ze zubożałej szlachty, prowadzili w tej miejscowości młyn. Porucznik Kłonkowski jest dalekim krewnym 18-letniej Łucji. Oczywiście Sandi krewnej swego chlebodawcy odmówić nie mógł. I chyba nie chciał.
- Z relacji mamy wynika, że uczył ją angielskiego - wspomina Bogumiła Kalicińska, córka Łucji Woźniak - Tam się poznali i... oboje przepadli.
Zwyczajnie zakochali się w sobie. Trudno się Łucji dziwić. Sandi był przystojnym mężczyzną o proporcjonalnych i mocnych rysach twarzy. Do tego wysokim i muskularnym. Gdyby na siłę szukać mankamentów jego urody, to był to jedynie niewielki zez w lewym oku. Sandi był też niezwykle elegancki, nawet z pewną skłonnością do dandyzmu. Niczym Tomasz Buddenbrook z powieści Manna zmieniał dwa razy dziennie koszule. Nosił dobrze skrojone garnitury, gustowne poszetki i kapelusze.
- Był pedantem. Do tego stopnia, że gdy kupował jakąś nową rzecz, bieliznę czy koszulę, to zanim to założył, musiał samemu to uprać i wyprasować - wspomina Bogumiła Kalicińska - Miał też swój ulubiony płaszcz z wielbłądziej wełny.
Ona jest od niego o dobre pół metra niższa, o delikatnych brwiach, które musi podkreślać kredką. Twarz ma intrygującą, z nieco ostrymi kośćmi policzkowymi. Nie jest klasycznie piękna, ale zdecydowanie może się podobać. Do tego ma silny charakter oraz własne zdanie na każdy niemal temat.
18-latka z Gniewkowa i dziesięć lat od niej starszy Afrykańczyk biorą ślub. W tym celu Sandi przyjmuje wiarę katolicką, a na chrzcie wybiera imię Józef. Rodzice panny młodej są wściekli. Łucja zostaje wydziedziczona.
Ich miłość jednak kwitnie, a na świat przychodzą dwie córki. Najpierw Gabrysia, a cztery lata później Krystyna.
"Żelazny Człowiek"
W połowie lat 20. Sam wkracza w świat show-biznesu i sportu. Walczy na ringu, ale z czasem jego prawdziwą specjalnością stają się zapasy. Walki nie zawsze prowadzone były w stylu klasycznym, zwanym wówczas francuskim. Przemysław Gajzler, dziennikarz sportowy Onetu, który pierwszy prześledził karierę Sama Sandiego, porównuje ówczesne zapasy do dzisiejszych walk w klatkach czy gal bokserskich.
- To było wielkie widowisko, często pod szyldem cyrku. To właśnie w słynnym Cyrku Braci Staniewskich swoje pierwsze kroki stawia Sam Sandi. Potem do swej grupy bierze go Ślązak Zaremba. Na walki z udziałem Sandiego potrafiło przyjść nawet 2-3 tysięcy osób – opowiada.
Co tu ukrywać, z pewnością niektórzy pojawiali się na widowni po to, by zobaczyć na własne oczy prawdziwego Murzyna. Lata 20. to z jednej strony czas linczów, segregacji, ożywionej działalności Ku-Klux-Klanu i trwającej w najlepsze kolonialnej eksploatacji Afryki. Z drugiej, to także moment, gdy kultura Czarnego Lądu, a raczej stereotypowe o niej wyobrażenie, zaczyna przenikać do europejskiej sztuki. Wpływy rzeźb plemienia Aszanti odnajdziemy w obrazach kubistów i ekspresjonistów, a muzyka jazzowa wdziera się przebojem na salony, inspirując Igora Strawińskiego czy George'a Gershwina.
Podobną fascynację zdolnościami czarnych atletów przeżywa świat sportu. Gdy w 1926 roku do Warszawy przyjechał amerykański zapaśnik Salvator Bambula, to satyryczny tygodnik "Pocięgiel" zamieścił taki oto wierszyk: "Na mieście tłumy, krzyki radości. Stoją panowie i ludzie prości, Czy to witają jakiego króla? Nie - to przyjechał Murzyn Bambula. Na Kopernika cyrk Kornackiego, tłoczą się tłumy tam koło niego, w ścisku na każdym mokra koszula. Bo występuje... Murzyn Bambula. Już na arenę wyszli atleci. Niewiasty klaszczą i piszczą dzieci. Na samym końcu z brzuchem jak kula idzie zapaśnik — Murzyn Bambula!". ("Pocięgiel" nr 24, 1925 r.) .
W Polsce regularnie gościli znakomici czarni bokserzy i zapaśnicy tacy jak Battling Siki czy pochodzący z Wysp Dziewiczych William Thompson. Z tym ostatnim Sandiemu przyszło nawet zmierzyć się w ringu, chociaż walka została nierozstrzygnięta. Thomspon w jednym z wywiadów przyznał, że Polska zrobiła na nim wrażenie. "Jestem oczarowany. Wasza rycerskość, która nie pozwala Murzynów traktować jako coś niższego naprawdę, jest czemś bardzo pięknem" ( ABC, 9-02-1927).
Jednak nie wszędzie było tak, nomen omen, kolorowo. Wraz z przejęciem władzy przez nazistów, kosmopolityczny Berlin zalała fala brunatnych pomyj. Zaczęto prześladować wcale liczną społeczność kabaretowych muzyków, tancerzy i sportowców o afrykańskim rodowodzie.
Sandi brał udział głównie w zawodach prowincjonalnych. Łódź, Sieradz, Toruń, Bydgoszcz, Grudziądz, Poznań, Inowrocław - to miasta, w których występował najczęściej. Kiedy walczył, to zazwyczaj wygrywał, kładąc niekiedy na łopatki zawodników znacznie cięższych od siebie. Sekretem Sama Sandiego była technika, do tego walczył zawsze według zasad fair play. Polacy potrafili to docenić. "Szczupły, lecz żylasty Murzyn, nie tylko, że daje sobie radę z cięższym od siebie i brutalnym Stojkiciem, lecz jest dlań bardzo niebezpieczny. I naprawdę żaden dotychczasowy przeciwnik Stojkicia nie rzucał nim tak, jak to czyni Sam Sandi. Walczy on przeto zupełnie fair, zdobywając sobie sympatię publiczności" ("Hasło Łódzkie", 8-02-1928 rok).
Z czasem Sandi doczekał się swoich benefisów. Ulotki i plakaty ogłaszały występy "Człowieka Żelaznego". Afrykańczyk nie tylko brał się za bary z zaproszonymi zapaśnikami, ale też dawał pokaz indywidualnej siły i sprawności. Czegóż tam nie było! Kucie podków na gołej piersi, dźwiganie czterech otyłych mężczyzn, taniec Murzynów na gwoździach (nic nie szkodzi, że w takt polki!). Wszystko to i znacznie więcej ku uciesze szanownej publiczności. I to za jedyne 99 groszy. Sandi był na topie!
Od żołnierza do masztalerza
Prasa międzywojenna pisała o nim raz jako o Kameruńczyku, innym razem jako o mieszkańcu "Afryki Wschodniej" (takie sformułowanie widnieje w jego akcie zgonu). Według jednej z wersji miał on służyć w batalionach formowanych w koloniach. Jego oddział po przerzuceniu na front europejski został rozbity, a on sam dostał się no niewoli. Prusacy osadzili go w jednym z obozów jenieckich na terenie prowincji poznańskiej, skąd na początku 1919 roku wyzwolili go powstańcy.
Ta wersja wydaje się logiczna historykowi Jarosławowi Bączykowi, autorowi książki "Armie za drutami". - Pamiętajmy, że Wielka Wojna doprowadziła do migracji ludności na niespotykaną wcześniej skalę - wyjaśnia badacz. - To byli nie tylko cywile uciekający przed wojną, ale też jeńcy.
Istnieje jednak także wersja alternatywna, która prowadzi nas na wschód. "Znany jest w Poznaniu Sam-Sando, który pracował przed laty w stajni wyścigowej w Rosji. Podczas wojny polsko-bolszewickiej uchodził z końmi przez Rumunję i dostał się do Polski. Mimo że był obywatelem angielskim, wstąpił do wojska polskiego jako ochotnik i walczył na froncie podczas inwazji bolszewickiej jako wzorowy żołnierz. Przyjął obywatelstwo polskie" ("Kurier Poznański", 1935 rok).
Krótka stabilizacja i dramat
Z biegiem lat oburzenie rodziny na związek Łucji i Sandiego zaczyna maleć. Pierwsze do czarnego szwagra przekonują się siostry Łucji. - Jak pojawiają się pieniądze, to jest cacy - śmieje się Bogumiła Kalicińska.
Sandi zarabiał nieregularnie, ale dobrze. Za wygraną walkę mógł inkasować nawet sześćset złotych. To była równowartość kapitańskiego żołdu albo pensji gimnazjalnego nauczyciela. Nie miał problemu, żeby się tymi pieniędzmi dzielić.
Sandi awansuje wreszcie na członka rodziny.
Dobry czas kończy się gwałtownie w 1935 roku. Gabrysia zapada na poważną infekcję, być może grypę albo szkarlatynę. Gorączkuje i w malignie mówi przerażonym rodzicom niezwykłe słowa: "Ja chyba umrę. Przyjdzie po mnie moja czarna babcia". Dziewczynka po trzech dniach faktycznie umiera.
- Sandi bardzo kochał swoje dzieci i nigdy się z tą śmiercią nie pogodził - mówi Bogumiła Kalicińska.
Załamany psychicznie zaczyna mieć także problemy ze zdrowiem. Pięćdziesiątka na karku to wiek, w którym zapaśnik powinien szukać nowego zajęcia. Sandi zaczepia się w Poznaniu. W restauracji Pod Słońcem przy ulicy Półwiejskiej 5 jest atrakcją balu sylwestrowego. Lokal staje się popularny i zmienia nazwę na Palmarium. Powstaje tam dancing z orkiestrą na żywo i winiarnia. Czarnoskóry portier pasuje swoim wyglądem do egzotycznego, pełnego cieplarnianych roślin wnętrza. Nie wykluczone, że jako były bokser i zapaśnik, pełni także funkcje wykidajły.
Jest z pewnością dobrze znany w mieście, o czym świadczy pewne tajemnicze ogłoszenie umieszczone w "Kurierze Poznańskim" z 1937 roku. Czytamy w nim, że "Helena oczekuje w Palmarium, tam gdzie Murzyn". Bardzo możliwe, że w ten sposób ogłaszała się jedna z poznańskich prostytutek. Potencjalny klient mógł nie kojarzyć nazwy Palmarium, ale z pewnością kojarzył miejsce, gdzie w drzwiach stał czarny bramkarz.
Sandi potrafi dobrze to zainteresowanie wykorzystać. Dorabia bowiem na boku jako... wróżbita. Dwudziestolecie międzywojenne to złoty okres dla wszelkiej maści spirytystów i jasnowidzów. Na seanse wywoływania duchów chadzał nawet marszałek Piłsudski. W samym Poznaniu działało wówczas sporo wróżek i wróżów. Niektórzy jako rezydenci, inni zaś przejazdem.
Śmierć na schodach
Chociaż twierdził, że przewiduje przyszłość, to swojego końca przewidzieć nie zdołał. Wieczorem 28 kwietnia wychodzi z pokoiku mieszczącego się nad restauracją przy Półwiejskiej 5. Być może nałożył swój płaszcz z wielbłądziej wełny, bo wieczór był tego dnia dosyć chłodny. Gdy jest już w bramie, nagle robi mu się słabo. Traci władzę w nogach i czucie w połowie ciała. Ostatkiem sił wytacza się na ulicę i pada na trotuar. Przechodnie, nie mogąc go docucić, zanoszą go do szpitala im. Strusia. Mimo szybko udzielonej pomocy, o drugiej nad ranem lekarze stwierdzają zgon. Przyczyną był wylew krwi do mózgu, można się domyślać, że spowodowany zapaśniczo-bokserską przeszłością.
- Lekarz medycyny sportowej chwyciłby się za głowę, gdyby zobaczył ówczesną walkę - wyjaśnia Przemysław Gajzler. - Nie tylko dlatego, że była ona brutalna. Turnieje łączono w kilkudniowe maratony, zaś samo zwarcie mogło trwać nawet 40 minut! Dziś to byłoby wykluczone. Jest prawie pewne, że do przedwczesnej śmierci Sandiego doprowadziły zadawnione urazy.
Do Poznania przyjeżdża załamana Łucja Woźniak, by dopełnić formalności i zorganizować ukochanemu pogrzeb. Kondukt liczy jakieś dwadzieścia osób, trumna jest bogato obita metalowymi zdobieniami, a wieńce okazałe.
Rasa panów się dziwi
Wybuch wojny zastaje Łucję Woźniak w Gniewkowie. Dla Polaków nie ma w nim już miejsca, więc są wysiedlani do Generalnego Gubernatorstwa. Kiedy do drzwi domu przy Kilińskiego 19 załomotali żandarmi, Łucja ubrała Krysię w ciepły i szykowny płaszczyk obszyty króliczym futerkiem, pamiątkę z lepszych czasów. Pociąg z gniewkowskimi przesiedleńcami zatrzymał się gdzieś pod Jarosławiem. Łucja znajduje kąt w Mokrej, niewielkiej podkarpackiej wsi, gdzie poznaje swojego drugiego męża Edmunda, z którym będzie miała kolejne dwie córki. To stamtąd pochodzą fotografie przedstawiające zakutane w chusty kobiety na tle krytych strzechą chałup. Typowy, jak z Kolberga wyjęty, obrazek, któremu nieco surrealizmu przydaje obecność czarnoskórej dziewczynki.
Krystyna jest śmiała i ciekawska. Niekiedy nawet aż za bardzo. Podczas rewizji w domu Łucji funkcjonariusze Schutzpolizei dopytują się, czy nie przychodzą do wsi partyzanci. Łucja kłamie jak z nut, żadnych partyzantów nigdy nie widziała. Do rozmowy włącza się jednak mała Krysia, która najwidoczniej zrozumiała sens niemieckiego pytania.
- Jak to mamo? Przecież przychodzą tutaj panowie z lasu. Zarośnięci i w mundurach - mówi rezolutna sześciolatka. Na szczęście po polsku. Niemcy uśmiechaj się do czarnego dziecka, ni w ząb nie pojmując, co mówi. Kiedy wreszcie sobie poszli, Łucja spuściła swojej córce okrutne manto.
- Tego bicia matka nie zapomniała do końca życia - śmieje się Tomasz Michalski. - Babcia wiele ryzykowała. Jako osoba dobrze znająca niemiecki, wypisywała dla partyzantów fałszywe dokumenty: kenkarty, kartki, kwity z kontyngentów, takie rzeczy.
- Wie pan, jakie pytanie sobie teraz wszyscy zadają? Jak to możliwe, że ze swoim wyglądem pana mama przeżyła okupację. To dziwne, ale stosunek okupanta do niej był raczej obojętny albo ciekawski – mówi Michalski.
Być może naziści, zajęci eksterminacją Żydów i Romów, nie mieli czasu zaprzątać sobie głowy jedną Mulatką? Motywowaną rasistowską ideologią eksterminację Niemcy realizowali metodycznie i wedle rozkazu. A w rozkazach nie było nic na temat tego, jak postępować z ciemnoskórymi.
Nowy początek
Gdy front przetoczył się przez Podkarpacie, Łucja Woźniak postanowiła zacząć życie na nowo, w zupełnie obcym mieście. Wraz z Krystyną i drugim mężem ruszają na Ziemie Odzyskane. Zatrzymują się w Wałczu. Miasto, chociaż doszczętnie zrujnowane, położenie było w przepięknej okolicy, wśród jezior i lasów. Łucja znajduje zatrudnienie w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym. Polakom zza Buga przydziela mieszkania, kartki na żywność oraz miejsca pracy. Kresowiacy czasami robią ręką znak krzyża na widok czarnoskórej Krystyny, która odwiedza mamę w biurze. Nigdy przecież nie widzieli na własne oczy Mulatki.
Krystyna kończy szkołę i zostaje sekretarką w urzędzie gminy. Jej pierwszym mężem zostaje Jacek Michalski, żołnierz służący w wałeckiej jednostce łączności. Ma z nim trójkę dzieci, jednak mąż ją porzuca. Po rozstaniu związała się z kolejnym partnerem, z którym ma aż szóstkę potomstwa. Dziewięcioro rozbrykanych grandziarzy, biegających po niemieckich bunkrach i obrywających jabłka w sadzie, wymagało silnej ręki. Krystyna w okiełznaniu tej gromady zawsze mogła liczyć na pomoc swej matki. Wnuki nie były tym zachwycone.
- To była babcia Bum Bum - śmieje się Paweł Kaliciński, wnuk Łucji mieszkający na stałe w Norwegii. - Jak coś powiedziała, to miało być zrobione. Ona potrafiła podciągnąć kieckę i kopnąć nas w tyłek. I to nie jest metafora - dodaje. Była niska, ale bardzo silna. W dotkliwy sposób odczuł to kiedyś pewien miejscowy kieszonkowiec.
- Przed naszym domem stał kiosk - Tomasz Michalski spogląda na okno, za którym majaczy sylwetka ceglanego dworca. - Jakiś facet wyrwał stojącej przy ladzie kobiecie portfel. Babcia stała z boku i błyskawicznym ciosem w splot słoneczny powaliła gościa na ziemię. A miała wówczas ponad sześćdziesiąt lat. Można przypuszczać, że zasad boksu nauczył ją Sam Sandi.
Do końca życia miała do niego sentyment, którym się jednak nie dzieliła. Przez cały okres powojenny, aż do swojej śmierci Łucja nie zdradziła praktycznie żadnych szczegółów dotyczących związku z Samem Sandim. Jedynie z zaufaną przyjaciółką poruszała te sprawy, ale mówiła wtedy po niemiecku. Gdy wnuki pytały się, dlaczego rozmawia w tym języku, odpowiadała: "Żebyście nie rozumieli".
Łucja zacierała ślady z determinacją. Krótko przed śmiercią spaliła swój sekretny notatnik. - Babcia trzymała w zamkniętej szufladzie małą książeczkę, taki notes - wspomina Bogumiła Kalicińska. - Tam były imiona i nazwiska krewnych Sandiego, jego rodziców i braci. Było także zapisane miejsce jego urodzenia. Któregoś razu zastaliśmy ją, jak siedziała koło pieca, darła dokumenty i wrzucała je do ognia.
Ale genów dziadka nie sposób było ukryć. W Wałczu Krystynę i jej dzieci znali wszyscy. Raz - że wyróżniał ich kolor skóry, dwa - że byli liczną rodziną. Dziś potomkowie afrykańskiego zapaśnika mieszkają w różnych miastach Polski i Niemiec. Z Wałczem najsilniej związani są Małgorzata i Tomasz, który razem ze swoją żoną prowadzi zakład fotograficzny. Zgodnie podkreślają, że w niewielkim Wałczu pochodzenie ich matki oraz ich ciemniejszy kolor skóry dla nikogo nie stanowił problemu. Byli przecież u siebie.
- To jest tak, jakby człowiek się urodził rudym. Jak ktoś nas widział na co dzień, to była to dla niego zupełna normalka - wyjaśnia Tomasz Michalski.
- Byliśmy takimi samymi łobuzami, jak i białe dzieci i tak samo broiliśmy na podwórku czy w plenerze - wtóruje brat pana Tomasza. - Było tylko czasami zdziwienie, że mówimy czysto po polsku.
Okruchy
Dzisiaj rodzina może przynajmniej zapalić świeczkę w miejscu, gdzie pochowano ukochanego ich babci. W identyfikacji cmentarza kluczowe okazały się fotografie z pogrzebu. Pomogły konserwatorki zabytków z poznańskiego magistratu. Historyczki na podstawie kawałeczka uchwyconego na fotografii gzymsu rozpoznały kaplicę Cmentarza Górczyńskiego. Szybki wgląd w księgi cmentarne nie pozostawiał wątpliwości. Pogrzeb Józefa Sandiego odbył się 1 maja 1937 roku. Grób jako nieopłacony został zaraz po wojnie wykorzystany powtórnie. Nikt nie prowadził wówczas dokładnej dokumentacji, zatem precyzyjne określenie jego lokalizacji jest niemożliwe. Na szczęście, znów dzięki fotografiom, udało się ustalić przynajmniej kwaterę. Zakrawa na ponurą ironię losu fakt, że dokładnie taki sam problem historycy mają ze znalezieniem grobu Kazimierza Nowaka. Znany podróżnik, który pieszo i rowerem przemierzył Afrykę, zmarł w tym samym roku co Sandi i także został pochowany na Cmentarzu Górczyńskim na tej samej kwaterze. Obok siebie spoczęli poznaniak, który pokochał Afrykę, i Afrykanin, który pokochał Polskę.
To właśnie pod tablicą upamiętniającą Nowaka, niejako w zastępstwie, Tomasz Michalski zapalił znicz. W ciepłą kwietniową niedzielę, 81 lat po śmierci Sandiego, po raz pierwszy odwiedził cmentarz, na którym spoczął jego dziadek.
- Jeśli babcia gdzieś na nas patrzy z góry, to sądzę, że się cieszy z odnalezienia tego miejsca. Ona przecież nigdy nie przestała o nim myśleć - mówi Tomasz, stojąc razem z żoną pomiędzy zabytkowymi nagrobkami.
Proboszcz parafii, która zarządza cmentarzem, wyraził zgodę, by postawić Sandiemu symboliczny kamień, podobny do tego, jaki ma już Kazimierz Nowak. Narodził się też pomysł, aby w sąsiedztwie pomnika powstańców w poznańskim parku Drwęskich ustawić ławkę poświęconą Sandiemu oraz Chińczykowi Czendefu. Powoli przywracana pamięć i okruchy informacji, do których docieramy, odsłaniają nie tylko burzliwe losy rodziny Sandiego. Mówią też wiele o Polakach albo raczej o tym, jacy potrafimy niekiedy być.
- Jeżeli on się tutaj ochrzcił, przyjął obywatelstwo, miał dwójkę dzieci, to znaczy, że jemu tutaj było dobrze - mówi Tomasz Michalski. – Przecież piękniej było we Francji czy w Niemczech. Ale on musiał pokochać Polaków, polską kulturę. Ci ludzie musieli mu się spodobać.
Niniejszy reportaż nie powstałby bez zaangażowania wielu osób oraz instytucji. Szczególnie gorące podziękowania zechcą przyjąć potomkowie Sama Sandiego i Łucji Woźniak oraz Gamou Fall, model i aktor, który wcielił się w jego postać. A także: Michał Krzyżaniak, Adam Czech, Jerzy Smorawiński, Małgorzata Pelka, Michał Kowalonek, Szymon Pawelczyk, Piotr Korduba, Tomasz Ostach, Katarzyna Małecka, Mikołaj Klorek, Maciej Nowak, Karolina Domagalska, Renata Kin, Dyrekcja I LO im. K. Marcinkowskiego w Poznaniu, SGRH 3 Bastion Grolman, Hipodrom Wola, Biuro Miejskiego Konserwatora Zabytków w Poznaniu, Firma Buczyński, Kawiarnia Cocorico, Hero Collecti.