Służba zdrowia nie może być nastawiona na zysk – mówiła w 2015 roku Beata Szydło, wygłaszając w Sejmie swoje expose. Po czterech latach śmiało można stwierdzić, że ten punkt udało się zrealizować: w ochronie zdrowia o zyskach nikt nawet nie marzy. Zdecydowana większość szpitali liczy idące w setki milionów straty.
Z ochroną zdrowia nie poradził sobie w III RP żaden rząd. Ani AWS, ani SLD, ani PiS w skróconej kadencji, ani przez osiem lat Platforma Obywatelska i PSL. Po czterech latach rządów PiS w ochronie zdrowia trudno mówić o "dobrej zmianie". Końcówka kampanii, bez względu na wynik wyborów 13 października, to najlepszy czas na podsumowanie i ocenę tego, co zostało zrobione. Bilans strat, ale i zysków podsumowuje Małgorzata Solecka, dziennikarka portalu "Medycyna Praktyczna" i miesięcznika "Służba Zdrowia".
********
26 września 2019, Płock. Rada miasta dyskutuje o sytuacji finansowej swoich szpitali. - Wynik finansowy Płockiego Zakładu Opieki Zdrowotnej za 2018 rok to minus 8 milionów 666 tysięcy złotych – wylicza prezydent miasta Andrzej Nowakowski. – W tym roku strata zapewne wyniesie kilkanaście milionów złotych – prognozuje . Radni PiS protestują przeciw czarnowidztwu. Przypominają, że do szpitali płynie coraz więcej pieniędzy, zaś straty biorą się z tego, że wzrosły pensje pracowników. Że może trzeba lepiej zarządzać, wtedy problemu nie będzie. Lokomotywą listy Prawa i Sprawiedliwości w Płocku jest minister zdrowia Łukasz Szumowski.
Lokalni politycy rządzącej partii dokładnie wiedzą, co i jak mówić. "Na zdrowie wydajemy coraz więcej. Uchwaliliśmy "ustawę 6 procent PKB na zdrowie" i ją realizujemy. Reformujemy system, ale nie da się naprawić wszystkiego, co było psute przez wiele lat" – tak można streścić partyjny przekaz w sprawie sytuacji w ochronie zdrowia. Powtarza go minister Łukasz Szumowski i jego współpracownicy, powtarza premier Mateusz Morawiecki. Ba, również Jarosław Kaczyński, który od tematu problemów opieki zdrowotnej trzymał się do tej pory z daleka, na ostatniej prostej zaczął zabierać głos w sprawie zwiększania wydatków i tego, że Polska musi mieć "dobrą służbę zdrowia na poziomie zachodnioeuropejskim". Nie pada co prawda słynne "przez osiem ostatnich lat Polki i Polacy...", ale w tym, co mówią politycy partii rządzącej, ciągle wybrzmiewa "wina Tuska". W skrócie brzmi to mniej więcej tak: My się staramy, robimy co w naszej mocy, a jeśli (jeszcze) nie jest dobrze, to winni są oni. Bo nie dawali pieniędzy na zdrowie, bo zaniedbali. Jedna kadencja to za mało, żeby naprawić system.
Zarzut numer jeden: zmarnowany czas
Racja. Cztery lata to za mało. Problem w tym, że Prawo i Sprawiedliwość te cztery lata, jeśli chodzi o zdrowie, po prostu zmarnowało, poświęcając blisko połowę kadencji po pierwsze na "korekty" ideologiczne (koniec finansowania in vitro z budżetu państwa, ograniczenie dostępności do antykoncepcji awaryjnej, przymiarki do zmian w ustawie antyaborcyjnej, do których ostatecznie nie doszło) oraz przygotowania do likwidacji Narodowego Funduszu Zdrowia i przejścia na finansowanie systemu ochrony zdrowia z budżetu. To miała być recepta na wszystkie bolączki systemu. To był fundamentalny punkt programu partii Jarosława Kaczyńskiego, hasło wymalowane na partyjnych sztandarach. Po dwóch latach, w lipcu 2017 roku, prezes osobiście odtrąbił odwrót i zarządził, że NFZ "przynajmniej w tej kadencji" zostaje.
Dwuletnia praca Ministerstwa Zdrowia zostaje wyrzucona do kosza. I to – paradoksalnie – była najlepsza wiadomość, bo eksperci nie mieli i nie mają wątpliwości: system ochrony zdrowia działa (źle, niewystarczająco, ale działa) wyłącznie dzięki temu, że budżet na zdrowie jest powiązany składką zdrowotną ze wzrostem gospodarczym i zarobkami Polaków. Nie zależy więc od politycznych decyzji – doświadczenie uczy, że zawsze dla zdrowia niekorzystnych - ale od stanu gospodarki. Gdyby Konstantemu Radziwiłłowi udało się jeszcze zlikwidować NFZ, katastrofa w systemie byłaby o wiele większa.
Zarzut numer dwa: zapaść finansowa szpitali
Bo to, że jest katastrofa, to fakt. 92 proc. szpitali powiatowych zakończyło pierwsze półrocze 2019 roku stratą. Szpitale, które jeszcze dwa, trzy lata temu kończyły rok z pokaźnym, nawet trzymilionowym zyskiem, w tej chwili ledwo wychodzą na mizerny, liczony w dziesiątkach tysięcy "plus". To wnioski z raportu przygotowanego na zlecanie Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych przez zespół prof. Eweliny Nojszewskiej, ekonomistki ze Szkoły Głównej Handlowej, specjalizującej się w tematyce ochrony zdrowia. - Skoro prawie cała grupa szpitali odniosła ujemny wynik finansowy, nie można mówić o złym zarządzaniu, ale o problemie systemowym, który spowodował zadłużanie się placówek – komentuje prof. Nojszewska.
Bo wbrew temu co twierdziła Beata Szydło z sejmowej mównicy podczas expose, w ochronie zdrowia kategorie zysku i straty nadal obowiązują. Jeśli samorządowy szpital ma stratę, jego właściciel – gmina, powiat czy województwo – musi tę stratę pokryć albo zlikwidować placówkę. Silniejszy finansowo samorząd sobie poradzi, będzie dopłacać do swojego szpitala, choćby kosztem innych wydatków. Słabszy – nie.
W podobnej sytuacji jak szpitale powiatowe są też placówki wojewódzkie. Problemy jednych i drugich mają to samo źródło: zbyt niskie finansowanie w stosunku do galopujących kosztów. Straty i długi szpitali rosną. Nie wiadomo tylko dokładnie, jak bardzo. Po raz pierwszy od 2003 roku resort zdrowia na pół roku utajnił dane dotyczące zobowiązań placówek medycznych. Ostatnie dostępne dane zostały opublikowane pod koniec marca 2019 roku. Pokazywały po pierwsze, że zobowiązania ogółem wynoszą około 17 mld zł (rekordowo dużo), po drugie zaś, że rośnie szczególnie niepokojąca kategoria zobowiązań, czyli zadłużenie wymagalne.
Komu szpitale nie płacą rachunków? – Przede wszystkim dostawcom leków, wyrobów medycznych, firmom prowadzącym usługi w outsourcingu. Potem ZUS, są zaległości w składkach. Są szpitale, które zaczynają zalegać z wynagrodzeniami albo płacą je w ratach – wylicza Dorota Gołąb-Bełtowicz, zastępca dyrektora Szpitala Specjalistycznego w Krakowie ds. finansowych, która w połowie września prezentowała na konferencji zorganizowanej przez Związek Powiatów Polskich wnioski z raportu o sytuacji finansowej szpitali powiatowych.
Dane na temat zadłużenia powinny się ukazywać raz na kwartał. Ministerstwo Zdrowia nie opublikowało ich w czerwcu, nic nie wskazuje również, by miało to zrobić we wrześniu.
Dlaczego zwykłego Kowalskiego powinny obchodzić straty czy długi szpitali? Galopujące zadłużenie to prosta droga do niekontrolowanego zamykania placówek. Rzeczywiście – łóżek szpitalnych mamy w Polsce o wiele za dużo, ale szpitale nie powinny być likwidowane bez planu. Taki scenariusz może doprowadzić do pojawienia się białych plam w dostępie do opieki medycznej. Znikną szpitale prowadzone przez słabsze finansowo samorządy, nie zaś te, które mogłyby być zamknięte bez ograniczania dostępności do leczenia. To przeciętnego Kowalskiego jak najbardziej dotyczy.
Poza tym w szpitalach, które permanentnie przynoszą straty i na przykład nie płacą dostawcom leków, nie jest bezpiecznie. Zdarzają się przypadki, gdy firmy odmawiają dalszych dostaw lub uzależniają je od spłacenia choćby części zadłużenia. To nie poprawia bezpieczeństwa chorych.
Zarzut numer trzy: propaganda sukcesu zamiast decyzji
Jak to możliwe, że nakłady na zdrowie w ciągu ostatnich pięciu lat wzrosły o ponad 30 mld zł (w 2019 roku "pękła" magiczna bariera 100 miliardów złotych, w 2014 roku wydawaliśmy nieco ponad 70 miliardów), a szpitalom, cytując wicepremiera Jarosława Gowina, "nie starcza do pierwszego"?
Wzrost, liczony w miliardach złotych, jest rzeczywiście imponujący, jednak wbrew temu co twierdzi rząd i rządząca partia – Polska nie zwiększyła publicznych wydatków na zdrowie. Nadal wynoszą one faktycznie około 4,5 proc. PKB. Wszystko dzięki zręczności legislacyjnej Prawa i Sprawiedliwości. Ustawa, która przewiduje zwiększanie finansowania ochrony zdrowia do 6 proc. PKB w 2024 roku, mogłaby być rewolucją, bo przewiduje, że jeśli przychody NFZ ze składki zdrowotnej będą w kolejnych latach niższe niż założony w ustawie wskaźnik (na przykład 5,03 proc. w 2020 roku), to budżet państwa doda pieniędzy i uzupełni różnicę. Jednak rząd przyjął metodologię, która wylicza ów minimalny odsetek nie według PKB na bieżący rok, tylko sprzed dwóch lat. To pozwala rocznie zaoszczędzić około 10 miliardów złotych. W praktyce w latach 2018-2020 nie było i nie będzie musiało być żadnej dotacji z budżetu do NFZ. Ustawa o wzroście nakładów zatem "realizuje się sama".
Wzrosły za to, i to skokowo, o kilkadziesiąt procent, wydatki na wynagrodzenia. Nie znaczy to wcale, że w ochronie zdrowia zarabia się krocie. Zarobki nadal są niskie, nieproporcjonalnie niskie zarówno w porównaniu do zakresu odpowiedzialności, obciążenia pracą, jak i oczywiście do kwalifikacji. Zyskali lekarze i pielęgniarki (dzięki zawartym z ministrem zdrowia porozumieniom). Natomiast pensje diagnostów laboratoryjnych, fizjoterapeutów - pracowników z wyższym wykształceniem! – wynoszą nieco ponad minimalną krajową. Od 8 stycznia 2020 roku, gdy według zapowiedzi ma wzrosnąć pensja minimalna i jednocześnie dodatki stażowe nie będą do niej wliczane, młodzi wykwalifikowani pracownicy medyczni – również część pielęgniarek – będą zarabiać mniej niż sprzątaczka czy salowa z dłuższym stażem, które otrzymają pensję minimalną i dodatek stażowy. Ba! Na minimalną krajową mogą liczyć, co najwyżej, stażyści – po ciężkich, sześcioletnich studiach. Dla porównania w 2008 roku pensja stażysty przekraczała 180 proc. pensji minimalnej.
– Dobrze, że płace rosną, bo mamy kryzys kadrowy. Źle, że rząd nie gwarantuje na ten cel pieniędzy – mówią zgodnie dyrektorzy szpitali. Rząd po pierwsze nie daje pieniędzy na podwyżki wynikające z ustawy o wynagrodzeniach minimalnych dla pracowników medycznych i podwyżki płacy minimalnej (szpitale mają to finansować "ze środków własnych"). Dodatkowo, obok podwyżek wynikających z tych ustaw, minister zdrowia zawarł porozumienia płacowe z największymi i dysponującymi najlepszymi umiejętnościami PR grupami zawodowymi – lekarzami, pielęgniarkami i ratownikami medycznymi. Akurat te podwyżki, choć nie w całości, zostały sfinansowane ze środków Ministerstwa Zdrowia i NFZ, ale ponieważ wynagrodzenia wybranych grup wzrosły (średnio) bardziej niż wynagrodzenia pozostałych, pozostali (fizjoterapeuci, diagności laboratoryjni, technicy, rehabilitanci, farmaceuci szpitalni itd.) żądają więcej. I to od dyrektorów szpitali, bo od ministra słyszą, że szpitale mają pieniądze.
Zarzut numer cztery: chaos organizacyjny
"Polska to chory kraj!" – hasło kampanii społecznej, prowadzonej przez Okręgową Izbę Lekarską w Warszawie, którą kieruje jeden z liderów protestu rezydentów z 2017 roku, Łukasz Jankowski, mocno rezonuje zarówno w środowiskach pracowników ochrony zdrowia, jak i pacjentów. Czy można się dziwić?
GUS już dwukrotnie podał niepokojące dane o tym, że skraca się przewidywana długość życia. Polska jest pod tym względem ewenementem wśród krajów europejskich.
Źle wyglądają statystyki dotyczące chorób onkologicznych. Polska jest jedynym dużym krajem UE, w którym rośnie liczba zgonów na raka piersi, nowotwór, z którym współczesna medycyna radzi sobie coraz lepiej. Polki nie mają jednak szans na nowoczesne terapie, bo dostępność do nowych leków jest ograniczona.
Zmiany wprowadzane przy okazji tworzenia sieci szpitali, czyli przeniesienie poradni nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej do szpitali (wcześniej funkcjonowały w ramach podstawowej opieki zdrowotnej), dodatkowo obciążyły szpitalne oddziały ratunkowe pacjentami, którzy "i tak przyszli do szpitala", bo w "wieczorynce", czyli poradni nocnej, lekarz nie potrafił im pomóc. Trzeba dodać uczciwie, że i wcześniej sytuacjach na SOR-ach była daleka od ideału.
Raport Najwyższej Izby Kontroli dotyczący sieci szpitali nie pozostawia wątpliwości: sieć nie rozwiązała problemów, wręcz je spotęgowała. Szpitalom nie dała stabilizacji finansowej, pacjentom nie ułatwiła korzystania ze świadczeń medycznych. Nie poprawiła się ani dostępność leczenia, ani jego kompleksowość. Pacjent nadal pozostaje – w bardzo wielu obszarach, choć są wyjątki – zagubiony w systemie. Na koordynowaną pomoc medyczną mogą liczyć np. pacjenci po zawale serca czy – na razie tylko w pilotażu, w niektórych województwach – pacjenci onkologiczni.
Czy to znaczy, że cztery lata zostały stracone? Nie. Jest kilka spraw, za które można wystawić oceny pozytywne.
Plus pierwszy: e-zdrowie
To nie jest największy sukces rządu w ochronie zdrowia. Nie brakuje także ekspertów, którzy przestrzegają, że jest za wcześnie mówić w ogóle o sukcesie. Faktem jest jednak, że lekarze wystawiają elektroniczne zwolnienia lekarskie (to przede wszystkim sukces ZUS, ale Ministerstwo Zdrowia miało w nim swój udział), a od 1 stycznia 2020 roku w aptekach będziemy realizować wyłącznie e-recepty. Na e-skierowania i możliwość zapisywania się przez internet do publicznych placówek pewnie jeszcze "trochę" trzeba będzie poczekać, ale po latach absolutnej kompromitacji (systemy e-zdrowia wdrożyły dobrych kilka lat temu kraje, które z Polską pod względem zamożności i potencjału nigdy nie będą mogły się równać, jak Macedonia Północna) jest światełko w tunelu.
Plus (z minusem) drugi: leki
Nie wszystko, ale dużo. Nie tyle, ile obiecywano w kampanii, ale jednak przeprowadzono zmiany, które dla wielu pacjentów oznaczają naprawdę "dobrą zmianę". Program bezpłatnych leków dla seniorów działa, choć można mieć do niego uwagi. Na listę refundacyjną trafiły leki stosowane w chorobach rzadkich – epokową zmianą była decyzja o refundacji nusinersenu, leku stosowanego w rdzeniowym zaniku mięśni. Leku – jednego z najdroższych na świecie - bez którego pacjenci z najcięższą postacią tej choroby są skazani na śmierć. Pozytywną zmianę odczuli też pacjenci z pęcherzowym oddzielaniem się naskórka. Co prawda najpierw musieli zmierzyć się z perspektywą, że za niezbędne w chorobie opatrunki zapłacą miesięcznie kilka tysięcy złotych więcej, ale potem Ministerstwo Zdrowia poszło po rozum do głowy i problem – chyba ostatecznie – rozwiązało. "Motylki", czyli osoby ze skórą tak delikatną, że uszkodzić ją może wręcz przypadkowe muśnięcie, dostają pakiety potrzebnych wyrobów medycznych za darmo.
Trochę dziegciu do beczki miodu – Polska ciągle, wbrew składanym obietnicom, nie ma Narodowego Planu dla Chorób Rzadkich, a wprowadzanie innowacyjnych leków na listy refundacyjne nadal trwa u nas znacznie dłużej (różnica liczy się w latach) niż w innych krajach UE. I nie chodzi tu tylko o kraje Europy Zachodniej, ale np. również Czechy. Rząd teoretycznie przyjął dokument "Polityka lekowa państwa", ale NFZ nadal oszczędza na wydatkach na refundację leków. Za rządów PiS doszło też do bezprecedensowego kryzysu, czyli czasowej, na szczęście, niedostępności leków powszechnie stosowanych przez pacjentów. Mimo deklaracji i politycznych pohukiwań rząd nie odnotował także zbyt wielu sukcesów w walce z tzw. mafią lekową, zbijającą kokosy na wywozie leków za granicę.
Plus (z minusem) trzeci: szczepienia
W 2015 roku udało się, po dziesięciu latach bezskutecznych petycji pediatrów, wprowadzić do Programu Szczepień Ochronnych szczepionkę przeciw pneumokokom. Zapowiadane są kolejne zmiany – szczepienie przeciw HPV dla nastolatków i szczepienie przeciw rotawirusom dla niemowląt. Być może jeszcze w tym roku zostanie ogłoszone kolejne rozszerzenie kalendarza szczepień ochronnych finansowanego ze środków publicznych, choć zapewne stanie się to po wyborach.
Z drugiej strony ciągle brakuje konsekwencji. Obydwaj ministrowie zdrowia w rządach PiS – Konstanty Radziwiłł i Łukasz Szumowski – są zdeklarowanymi zwolennikami szczepień ochronnych. Radziwiłł – jako pierwszy szef resortu zdrowia – szczepił się publicznie przed kamerami. Ale Ministerstwo Zdrowia nie podjęło inicjatywy niektórych samorządów miast (m.in. Katowic, Częstochowy, Krakowa, Poznania), by ograniczyć (czy wręcz uniemożliwić) dostęp do żłobków i przedszkoli dzieciom nieszczepionym. W sytuacji, gdy rośnie liczba rodziców odmawiających zaszczepienia dzieci, władze centralne cechuje niezrozumiała zachowawczość, wręcz bierność wobec nasilającej się propagandy antyszczepionkowej. To niezrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę wzrost zachorowań na odrę (1360 przypadków w pierwszych ośmiu miesiącach tego roku). To ponad dziesięć razy więcej niż w analogicznym okresie roku 2018!
Plus czwarty: skrócenie niektórych kolejek
Kolejki do operacji zaćmy i wszczepienia endoprotez (przede wszystkim stawu biodrowego) wyraźnie się zmniejszyły, bowiem w 2017 i 2018 roku znalazły się dodatkowe pieniądze, za które NFZ wykupił większą liczbę zabiegów w tych obszarach.
Kolejki udało się zredukować do bardziej rozsądnych rozmiarów. Być może nigdy nie uda się zlikwidować ich całkowicie, bo są mocno związane ze starzeniem się społeczeństwa, a Polskę, jak podkreślają eksperci, czeka za kilkanaście lat "demograficzne tsunami", czyli gwałtowny wzrost liczby seniorów.
Co ciekawe, rząd nie wyciągnął oczywistego wniosku ze swojego niewątpliwego sukcesu, jakim jest skrócenie wspomnianych kolejek. Okazało się bowiem, że pieniądze rozwiązują zdecydowaną większość problemów z dostępnością do leczenia. Same jednak nie wystarczą do dokonania "dobrej zmiany" w ochronie zdrowia.