Zaczęło się od dziury wielkości talerza. Do wieczora ciągnęła się ona już przez 70 metrów. Najpierw zapadły się drzewa, ziemia pochłaniała je całe. Jeden z domów zawisł nad przepaścią. Wisiała klatka schodowa. Miasteczko ginęło, rozdzierane kolejnymi tąpnięciami, jakby w konwulsjach. Od 28 października 1977 roku mieszkańcy Wapna nie sypiają dobrze.
Bo tu praktycznie co roku coś się zapada. Tylko budynki po kopalni wciąż stoją. Symbol dawnej prosperity, a dziś strachu.
Tego 28 października to mówią, że było apogeum. Tylko jak zmierzyć, kiedy było straszniej? Ona pamięta inną noc. Jak syknęło i ziemia na ulicy, pod jej nogami, zaczęła pękać. On myślał, że śni, gdy wyszedł przed drzwi i zobaczył, jak schodki od tych drzwi odjeżdżają. To była noc 5 sierpnia.
To wtedy woda wdarła się do podziemnych korytarzy. Górnicy podnieśli alarm. I zaczął się dramat miasta.
40 lat po katastrofie w Wapnie »
Ostatnia zmiana (4/5 sierpnia)
Już dzień przed katastrofą sytuacja w kopalni wyglądała źle. Woda wdzierała się na coraz to niższe poziomy. Próbowali ją zatamować. Bezskutecznie. Omijała blokady i wlewała się w inne miejsca. Dyrektor kopalni skapitulował. Wstrzymano wydobycie soli, a priorytetem stało się uratowanie sprzętu znajdującego się pod ziemią. 4 sierpnia rano zdecydowano o ewakuacji załóg znajdujących się poniżej poziomu III.
Na nocnej zmianie pod ziemię zeszło tylko osiem osób. Wśród nich był Bogdan Łączka. Podjęli ostatnią próbę. Próbowali wtłaczać cement, ale rozpływał się w wodzie, której ciągle przybywało. Światło zgasło, a stropy i filary trzeszczały i pękały. Ziemia w każdej chwili mogła na nich runąć. Byli świadomi niebezpieczeństwa, lecz wciąż liczyli, że uda im się zapobiec katastrofie. Jednak meldunki z góry były jasne. Mają wracać! "Bohaterów to ja lubię, ale żywych" – krzyczał w słuchawce dyrektor techniczny Marian Wojakiewicz. Zabrali liny i kilofy, butla z tlenem była za nisko, więc odpuścili i wyszli w końcu na powierzchnię. Była godzina 1.15. To był ich ostatni zjazd w dół.
Łączkowa spała, kiedy usłyszała pukanie do szyby. Mąż, wracając ze zmiany, zawsze pukał w okno, aby nie budzić dziecka łomotaniem w drzwi. Wstała, nie przeczuwając niczego, ale jak zobaczyła męża w kasku i w pełnym ubraniu dołowym, to coś ją tknęło. Spojrzała na zegarek – było grubo za wcześnie na koniec szychty. Mąż wszedł i powiedział: - Koniec z kopalnią. Tylko tyle, a potem usiadł, nie rozbierając się, milczał przez kilkanaście minut*.
Około godz. 5 w domu Zygmunta Kubasika, sekretarza komitetu gminnego, zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się dyrektor kopalni Marian Wasilewski. Nie powiedział mu, o co chodzi, tylko kazał przyjść. Więc Kubasik ubrał się i wyszedł. Po drodze mijał ludzi, którzy wyszli na ulicę. Idąc dalej, zauważył stojącą karetkę. Myślał, że zdarzył się jakiś wypadek. Wszedł do biurowca kopalni. Cały budynek trzeszczał. W środku panowała grobowa atmosfera. Od dyrektora usłyszał to samo, co Łączkowa od męża: "Koniec z kopalnią".
Ale to był dopiero początek końca. Pod osłoną nocy woda zniknęła ze zbiornika przy kopalni, a na pobliskich garażach z wymarzonymi, wystanymi dużymi fiatami pojawiły się lekkie pęknięcia. Mury pękały. Z godziny na godzinę szpary stawały się coraz większe. Aż runęła pierwsza brama. Po niej ściany garażu. Ziemia pochłaniała jeden garaż po drugim. Aż w otchłani powiększającej się dziury zniknął ostatni.
Zygfryd Jankowski obudził się o godzinie piątej. Chwilę poleżał, aż dobiegł go zza okna jakiś szmer. Zaczął nasłuchiwać i rozróżnił głosy ludzkie. Zapalił papierosa, nim spojrzał w okno. A kiedy spojrzał, to myślał, że śni. Przed domem powinien był zobaczyć dachy garaży. Teraz garaży nie było. Przetarł oczy, ale garaży dalej nie było, tylko obok stało kilkanaście osób, niektórzy ubrani, a niektórzy w piżamach i koszulach nocnych. Rozprawiali, gestykulując. Jankowski zobaczył jeszcze w miejscu, gdzie stały garaże, wielki lej. Parę dni temu akurat przed garażami prowadzono wykopy pod rurociąg, dzięki temu wykopowi nie było tam samochodów. Ale Jankowski pomyślał, że pochrzanili coś ci od wykopu i dlatego garaże zapadły się pod ziemię. Był to oczywisty nonsens, jednak chyba podświadomie odpędzał od siebie myśl, że kopalnia, w której przepracował kilkadziesiąt lat, przestała istnieć*.
Ludzie wyszli z domów i stali na ulicach. - Nie wiedzieli, co ich czeka. Wiedzieli tylko, że stało się coś niedobrego - mówi Marcin Lisiecki, syn górnika z Wapna i autor książki "Kopania wczoraj i dziś. Zarys dziejów Kopalni Soli w Wapnie (1911-1991)".
Ewakuowano przedszkole, pocztę, aptekę, ośrodek zdrowia. Zamknięto kościół. Ludzi pakowano do autobusów i wywożono do internatów w sąsiednich miejscowościach. Około 200 osób wyjechało z Wapna do lokali zastępczych w okolicy. - Większość instytucji z tego terenu dookoła kopalni została przeniesiona: urząd gminy, ośrodek zdrowia, szkoła, poczta... - wymienia Zbigniew Grabowski, wójt gminy Wapno.
Powiadomiono też PKP, by pociąg, który przyjedzie około godz. 6:20 jechał wolniej. Nie wiadomo było bowiem, czy grunt pod torami nie zacznie się osuwać.
- To był proces rozłożony w czasie. I całe szczęście. To pozwoliło ludziom uratować swój dobytek i wyjść cało. Groza musiała być wielka - mówi Lisiecki.
Jego ojciec przyjechał tego dnia na poranną zmianę. Na miejscu dowiedział się, że na dół już nie zjedzie.
Słupy się kłaniają, ziemia klaszcze (15/16 sierpnia)
Woda zatrzymała się na głębokości 536 metrów. Mogła naruszyć stropy znajdujące się wyżej, a te mogły runąć. Dlatego krótko po katastrofie zdecydowano, że wyrobiska kopalni trzeba całkowicie zalać. Już po tygodniu ruszyła budowa rurociągu z Jeziora Czeszewskiego, gdzie było jej pod dostatkiem, do Wapna. Ale 15 sierpnia pojawiły się kolejne pęknięcia. Poza wyznaczoną strefą zagrożenia. Ludzie budzili się w środku nocy. Zza okien słyszeli hałas przypominający spadające duże krople deszczu. To nie był deszcz.
W domu Łączków pierwsi obudzili się seniorzy. Zapalili światło. Wtedy zobaczyli, jak na suficie rysuje się szczelina. Poleciał budzić zięcia. Zięć, Bogdan Łączka, co prawda mówił, aby mu pośrodku nocy głowy nie zawracali, gdyż rano do roboty idzie, jednak wstał. I kiedy wszedł na ganek i w świetle żarówki zobaczył, jak schodki od drzwi odjeżdżają, to go otrzeźwiło natychmiast. Wpadł z powrotem do mieszkania, złapał koc, owinął nim małe dziecko i zaczął biec w kierunku domu swojej matki. Ziemia osuwała się pod nogami. Miał wrażenie, że biegnie po jakiejś bardzo grubej i miękkiej gąbce. Kątem oka dostrzegł, iż wolno pochylają się krzaki pomidorów u sąsiadów i przekrzywia się słup elektryczny. Do matki wpadł jak burza, zostawił dziecko i zdążył krzyknąć, że ziemia pod chałupą się rozstępuje. Zaraz pognał z powrotem*.
W Wapnie przewracały się płoty, mrugały latarnie uliczne. Wszystko przy akompaniamencie cmoków i klaskania. Takie dźwięki wydawała osuwająca się ziemia.
- Około godziny 2 ojciec zrobił nam pobudkę. Poinformował nas, że pęka basen przeciwpożarowy tuż za naszym ogrodem - wspominała Anna Kubisz-Michalak, która mieszkała przy ul. Staszica 4.
Stali sąsiedzi i obserwowali zapadający się narożnik basenu, przechylający się słup elektryczny, byli zdezorientowani, nie wiedzieli, co mają począć
Anna Kubisz-Michalak
Poszli zobaczyć, co się dzieje. - Na ul. Ogrodowej, z jednej i drugiej strony, na szerokości basenu, stali sąsiedzi i obserwowali zapadający się narożnik basenu, przechylający się słup elektryczny, byli zdezorientowani, nie wiedzieli, co mają począć. Kiedy syknęło i ziemia na ulicy, obok nas, zaczęła pękać, zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Ojciec podjął decyzję, aby sprowadzić pomoc. Pojechałam komarkiem do miejscowości Kujawki, do zaprzyjaźnionego gospodarza pana Kolińskiego. Ze łzami w oczach, łamiącym głosem wydukałam, co się dzieje, prosząc, aby przyjechał zabrać dobytek. Reakcja jego była natychmiastowa. Kiedy wróciłam, dom nasz był pęknięty, powstała szczelina, która się poszerzała. Przy domu od ul. Staszica stały samochody ciężarowe (udostępnione przez kopalnię), na które sąsiedzi z dalszych budynków wynosili nasze rzeczy** - opowiadała Anna Kubisz-Michalak.
Były strach i wielkie nerwy. Jej mama źle się poczuła. To serce. - Kuzynka zabrała ją do Czerlina, aby się nią zaopiekować. Brat, już w roli pilota, pojechał samochodem załadowanym po brzegi, również do Czerlina. Część rzeczy zawieziono do Kujawek** - relacjonowała Kubisz-Michalak.
Jej ojciec pozostał, by opróżnić piwnicę. Ona, wraz z siostrą i sąsiadami, trafiła do Stępuchowa. - W "mini" parku usytuowany był pałacyk i barak, gdzie w okresie letnim organizowane były półkolonie dla dzieci. Było nas około 15 rodzin. Umieszczono nas w baraku, każdą rodzinę w jednym pokoju. W trosce o małe dzieci część rodzin zakwaterowano w pałacyku. Wygód żadnych nie było, ale najważniejsze, że byliśmy bezpieczni. W pałacyku mieściła się stołówka, gdzie wydawano nam posiłki. Już na drugi dzień dojechała mama, brat i tato. Byliśmy razem, bezpieczni**.
16 sierpnia ewakuowano w sumie 350 osób.
Lej porywa przyczepę (8 września)
Na kolejne tąpnięcie nie trzeba było długo czekać. Trzy tygodnie. 8 września naprzeciw budynku byłego urzędu przy ulicy Świerczewskiego pod przejeżdżającym traktorem z przyczepą załamała się jezdnia. "Traktorzysta najpierw zdziwił się, że przyczepa zostaje mu z tyłu, a potem dał pełen gaz. Jeszcze pomogli ludzie, którzy przechodzili obok i traktor z przyczepą odjechał w bezpieczne miejsce".
Ale dziura rosła. - Powstał lej o powierzchni około 20-30 metrów kwadratowych, który pochłonął rosnące w tym miejscu drzewo** - wspominał nieżyjący już Tadeusz Kramer, ówczesny naczelnik gminy Wapno.
Pojawił się spychacz. Dziurę wypełniono piaskiem i cementem.
W połowie września rurociąg był gotowy. Zaczęło się wtłaczanie wody w szyby kopalni.
Klatka nad przepaścią (28 października)
Około godziny 2 ziemia zaczęła pękać w centrum Wapna przy ulicach: Staszica, Długiej, Obrońców Stalingradu. Stały tam bloki. W blokach ludzie. Zapadło się torowisko. Szyny kolejowe wygięły się w harmonijkę i wisiały nad szczeliną. Podkłady runęły w dół. Nawet kilkanaście metrów w głąb ziemi.
Wapnianie byli przerażeni. Wapno ginęło, coraz gwałtowniej i na większą skalę, jakby w konwulsjach.
Pod ewakuowane bloki podjeżdżały ciężarówki. Kierowcy w strachu stawali przed nimi, zostawiając je przodem do ulicy, na odpalonym silniku i z otwartymi drzwiami, żeby w razie czego jak najszybciej móc uciec. Mebli nie rozkręcano. Nie było na to czasu. W całości wkładano je na naczepę.
- Ludzie biegali z tobołkami jak w 1939 roku. Zaraz przypomniała mi się wojna, bo mój ojciec też był wtedy górnikiem w tej kopalni...- wspominał Konrad Grabowski, milicjant z posterunku w Wapnie w tygodniku Milicji Obywatelskiej "W Służbie Narodu".
Lej stawał się coraz większy. - Zaczęło się od dziury wielkości talerza. Do wieczora ciągnęła się ona już przez 70 metrów. Najpierw zapadły się drzewa. Wpadały z korzeniami, znikały całkowicie w ziemi. Jeden z domów zawisł nad przepaścią. Wisiała klatka schodowa - opisuje Grabowski.
Lej miał już 30 metrów.
Mirosław Wojciński był wtedy fotografem w domu kultury. Gdy Wapno zaczęło się zapadać, otrzymał polecenie wykonania dokumentacji fotograficznej. Chodził od domu do domu i robił zdjęcia. - Przykładałem linijkę do pęknięć budynków, aby było widać szerokość tych pęknięć. I to fotografowałem. Na szpary były również zakładane plomby gipsowe, podpisane datą. Sprawdzano co jakiś czas, czy te plomby pękały, co oznaczało, że pęknięcia powiększają się - wspominał. Wkrótce okazało się, że nie miało to sensu.
Ziemia wchłaniała kolejne domy. Te, które fotografował Wojciński.
Krajobraz po apokalipsie
Do Wapna zjechali się milicjanci i żołnierze.
- Tu właściwie nie było wstępu. Trzeba było mieć przepustkę, pozwolenie na wejście na teren zagrożony. Główne drogi były zablokowane i terenu pilnowały patrole milicyjne - wspomina Wojciński.
Drogi zamknięto kilometr od centrum miasteczka. "Na asfalcie ustawiono ogrodową furtkę, od której odchodzi siatkowy płot. Odcina miasteczko. Broni do niego dostępu. Obiega budynki, odcina uliczki, tarasuje przejścia. Miasteczko wyludnione, martwe. Puste ulice i opuszczone domy. Kominy bez dymu, okna bez firan, wystawy sklepowe bez dekoracji. Wszystkie drzwi domów i urzędowych budynków zamknięte, opatrzone plombami. I tak na przestrzeni kilkuset metrów, na całym odcinku asfaltowej drogi, aż do drugiej furtki, za którą zabudowa rzednie i otwiera się widok na mury, kominy i wieże kopalni soli" - opisywał Edmund Szczesiak, dziennikarz "Czasu", który pod koniec 1977 roku obchodził Wapno w towarzystwie milicjanta.
Październikowe tąpnięcie było najgorsze. Ale nie ostatnie. W styczniu pojawiło się kolejne zapadlisko, runęły kolejne domy.
W sumie w wyniku wszystkich tąpnięć zniszczone lub uszkodzone zostały 23 domy mieszkalne oraz 19 innych budynków. Zniszczeniu uległy zabudowania na ulicach Staszica, Obrońców Stalingradu, Ogrodowej, częściowo Górniczej, Świerczewskiego oraz torowisko kolejowe.
Czy to diabeł wrota piekieł otworzył?
Poniekąd.
Chciwość. Pogoń za rekordami, słynne ileś tam procent normy, dolary.
"Białe złoto" z Wapna było rozchwytywane. Trafiało za granicę, nawet do Nigerii. Przypływały dolary. - Mieliśmy najlepszą jakościowo sól. Była niezwykle czysta, wprost spod świdra nadawała się do konsumpcji - mówi Zbigniew Grabowski, wójt gminy Wapno.
Trzeba było jej wydobyć jak najwięcej, jak to w PRL-u - kilkaset procent normy. W Wapnie codziennie wydobywano 1200-1600 ton urobku solnego. W tyle zostawały kopalnie w Bochni czy Wieliczce. Ale rekordy miały być dopiero przed nimi. - To była gospodarka rabunkowa – mówi dziś wprost wójt gminy.
W kopalni pracowało nawet 700 osób. Zarobki były jedne z najwyższych w województwie. Ludzie na miejscu mieli do dyspozycji dom kultury, kino, klub sportowy. Kopalnia miała też własne ośrodki wypoczynkowe w Łukęcinie i Pniewach koło Żnina. Żyć nie umierać.
Do pierwszych awarii dochodziło już w latach 1970-1971, kiedy to strefa wycieku poważnie zagrażała zalaniu kopalni. W 1972 r. została ona zaliczona do trzeciego stopnia zagrożenia wodnego. Powodem był brak warstwy izolacyjnej oddzielającej złoże od wód znajdujących się w utworach nakładu. Zagrożenie zalania oceniono na bardzo duże. W 1976 r. ponownie wykryto zagrożenie, kiedy to stwierdzono przeciek wód podskórnych do komór wyrobionych na pokładzie w ilości około 61 l/min. Eksperci stwierdzili, że przeciek będzie się powiększał, co rzeczywiście miało miejsce. W nocy z 4 na 5 sierpnia 1977 r. wyciek osiągnął 500 l/min, co przekraczało możliwości urządzeń wypompowujących.
Instytut Pamięci Narodowej o wyciekach w Wapnie
Ale problemy były tu od zawsze. Do środka wdzierała się woda. Tak było w 1911 roku, gdy wywiercono pierwszy szyb. W czasach PRL-u, gdy kopalnia przeżywała najlepszy okres, wycieki się zwiększały. Ale to bagatelizowano. Winne były między innymi wyeksploatowane już pokłady gipsu. Kopalnia gipsu funkcjonowała tu ponad sto lat, w latach 1828-1932. Przez 21 lat równolegle wydobywano oba surowce.
Gdy zabrano się za wydobycie soli, wokół czapy gipsowej gromadziły się potężne pokłady wody. - Czapa gipsowa poszatkowana była otworami, nie do końca zabezpieczonymi. Przez te około 40 otworów woda wsiąkała w głąb kopalni - wyjaśnia wójt Wapna.
Grabowski wie, co mówi. W kopalni pracował 17 lat. - Pracę rozpocząłem pod ziemią, w dziale mierniczo-geologicznym i między innymi dokonywałem pomiarów wycieków solnych.
Pamięta, że pod ziemią znajdowało się około 2,5 mln litrów sześciennych wody.
Mimo to wydobycie soli wciąż rosło.
Reguły bezpiecznej eksploatacji kopalni co najmniej naginano. - Chciano zbyt szybko i za dużo eksploatować** - mówił nieżyjący już Mieczysław Synoracki, który przez 21 lat pracował w Wapnie, m.in. jako strzałowy.
Pokazuje to ilość materiału wybuchowego, jaki detonowano pod ziemią. Wcześniej zakładano 300-400 kilogramów materiału wybuchowego, podczas gdy w latach 70. - nawet 1,2 tony. - To powodowało naruszenie struktury wewnętrznej kopalni - mówi Grabowski.
Słono za to zapłacili.
Wapno gaszone
W 1977 roku Wapno miało ponad trzy tysiące mieszkańców. Połowa z nich wyjechała. Proponowano im pracę w innych kopalniach i mieszkania. - 900 osób wyjechało do Piły, ze 150 do Wągrowca, sporo osób osiadło w Kłodawie, część pojechała na Dolny Śląsk, do górnictwa miedziowego, wielu też wyjechało za granicę. Niektórzy przekształcili się zawodowo - wylicza Grabowski.
Kopalnia gipsu funkcjonowała w Wapnie ponad sto lat w latach 1828-1932. Ale już wcześniej tutejszy gips był ceniony. To właśnie z niego budowano katedry w Gnieźnie czy Poznaniu, oraz baseny chrzcielne na Ostrowie Lednickim
Przez solą był gips
Wiele osób jednak zostało i próbowało szukać sobie miejsca na nowo. Wśród nich rodzina Lisieckich. Mieszkali w Kcyni, więc nie stracili domu. Ale stracili znajomych, którzy w większości wyjechali, i poczucie bezpieczeństwa. Co prawda głowa rodziny usuwała skutki katastrofy w kopalni, ale nie dość, że praca ta była jeszcze bardziej stresująca, to jeszcze nie miała dłuższych perspektyw.
- Na pewno rodzice to przeżyli. Mówi się tutaj o tym, że katastrofa nie przyniosła żadnej ofiary śmiertelnej. Ale rzeczą niezbadaną jest to, jaki ci ludzie przeżyli stres. Ten stres być może - tak to sobie tłumaczę jako dorosły i dojrzały facet - wielu z nich musiał doprowadzić do tego, że swoje życie zakończyli znacznie wcześniej niż powinni - mówi Lisiecki.
Kopalnię soli zamieniono w zakłady remontowe, później na kopalnię doświadczalną z zakładami remontowymi. Głównie remontowano tu cysterny. To tu potem pracował ojciec Marcina Lisieckiego. W 1998 roku kopalnię ostatecznie zamknięto. Tej chwili Lisiecki nie doczekał. Zmarł w 1993 roku. - Miał 57 lat i już go na tym świecie nie było. A on był przecież takim zwykłym pracownikiem, nikim z dozoru czy kierownictwa. Był jednym z tych kilkuset ludzi. I każdy na swój sposób to przeżywał - mówi jego syn.
Wielu mieszkańców wróciło do Wapna. W tym obecny wójt. - Miałem wtedy 23 lata. Posmakowałem Piły, ale po półtora roku wróciłem na stare śmieci. Brakowało mi tego miejsca. Stworzyłem tu świetlicę, to była taka namiastka domu kultury, reaktywowałem klub sportowy, organizowaliśmy imprezy rekreacyjne. Chcieliśmy, by życie tutaj wracało - tłumaczy Grabowski.
Przyznaje jednak: - Był strach, czy tu warto przyjść, bo a nuż coś znowu się wydarzy.
I ten strach jest nadal. Tylko mieszkańcy zdążyli się do niego przyzwyczaić. - My idziemy spać, nie myśląc, że coś tu się wydarzy. Wstajemy z przekonaniem, że trzeba iść do pracy. Miejsca, które zamieszkują ludzie, są w większości oddalone od kopalni. Gorzej mają ci, którzy mieszkają w pierwszej strefie. Nawet tu, w urzędzie gminy, gdzie spędzamy dziennie sporo godzin i pracujemy. Ale my już zapomnieliśmy i chcemy żyć normalnie. Przychodzi to niekiedy trochę trudno, bo ciągle mamy do czynienia z pozostałościami po katastrofie, borykając się z problemami, jakie zostawiła - mówi Grabowski.
Ten strach przybiera na mocy, gdy spaceruje się dawnymi ulicami Wapna.
Obrońców Stalingradu. Gdy nie zna się straszliwej historii Wapna, ma się wrażenie, że idzie się lasem. Ale ci, którzy są stąd, wiedzą, że po obu stronach ścieżki stały rzędy bloków. A w nich dziesiątki mieszkań. I tyle samo rodzinnych dramatów przysypanych grubą warstwą ziemi.
Podobnie na ulicy Staszica.
Wapniacy nie mogą spać
Wapno się starzeje. - Młodzież nam ucieka w świat, bo nie widzi tu perspektyw - mówi Grabowski. I trudno im się dziwić. Największe zakłady pracy to teraz... szkoła i dom pomocy społecznej. Zostają weterani. "Wapniacy", jak sami o sobie mówią. - Ponad połowa z 1500 mieszkańców ma ponad 50 lat - mówi Grabowski. Z tego około 150 osób, które były związane z kopalnią. Co roku w Barbórkę spotykali się z tymi, którzy wyjechali z Wapna. Ale i ta tradycja już umarła.
Finansowe skutki katastrofy gmina odczuwa do dziś. - Nie mieliśmy już takich zdolności produkcyjnych i zadłużenie rosło - przyznaje wójt.
Majątek pokopalniany wyprzedano. Dom kultury. Kino. Ośrodki wczasowe. A orkiestra górnicza przestała istnieć. Zostały budynki po kopalni. Symbol dawnej prosperity, a dziś strachu. Bo ci, którzy zostali, wciąż żyją na tykającej bombie. Praktycznie co roku coś w Wapnie się zapada. Zwykle są to niewielkie zapadliska, które powstają w miejscu, gdzie ziemia przykryła piwnice dawnych budynków. - Głównie wiosną, gdy ziemia pracuje, topnieją śniegi i jest dużo wody, to ziemia się obsunie i coś odkryje - mówi Grabowski.
Ale nie tylko. W latach 2010-2013 w Wapnie przeprowadzano badania geologiczne. Robiono wtedy otwory różnej głębokości. I znów odezwała się woda. - Poszła tak zwana płuczka bokiem. Zaprzestano wtedy głębienia, ewakuowano pobliskie przedszkole, okoliczny dom i przeprowadzono badania. Okazało się, że to pustka wielkości średniego pokoju. Wciśnięto tam pod ciśnieniem 26 ton cementu, no i ludzie wrócili do swoich mieszkań - tłumaczy wójt.
Wnioski z raportu z tych badań nie mogą napawać mieszkańców Wapna optymizmem. Wynika z niego, że teren jest wciąż aktywny i w przyszłości może dochodzić do następnych szkód górniczych. Wiedzą o tym także firmy ubezpieczeniowe, które często odmawiają przyznania polis mieszkańcom domów w pobliżu osuwiska.
Raport jednak nie wskazuje prawdopodobieństwa wystąpienia zdarzenia. W Wapnie wyznaczono strefy zagrożenia. W pierwszej, najbliżej kopalni, nie można inwestować. - Tu mogą stawać jedynie lekkie konstrukcje, jakieś hale, magazyny. Wszystko wskazuje na to, że centrum Wapna powinniśmy przenieść poza tę strefę. Ale na to nie mamy pieniędzy - tłumaczy Grabowski.
Wapno jest pod stałą kontrolą. Ustawione w różnych punktach nadajniki GPS przekazują do Państwowego Instytutu Geologicznego w Krakowie sygnały. - Gdyby coś niepokojącego się działo, instytut natychmiast nam to przekaże - mówi Grabowski.
- My żyjemy z tą świadomością, że tutaj otwory mogą się jeszcze zrobić. Ale nikt nie dopuszcza myśli, by powtórzyła się taka katastrofa jak w 1977 roku - kończy.
*cytaty z tekstu Andrzeja Walawskiego "Gdy rozstąpiła się ziemia", "Życie Warszawy", nr 224 z 22.09.1977 r.
**wspomnienia Anny Kubisz-Michalak, Tadeusza Kramera i Mirosława Synorackiego pochodzą ze strony marcus.prv.pl Marcina Lisieckiego
Artykuł nie powstałby bez pomocy Marcina Lisieckiego i Zbigniewa Grabowskiego. Za pomoc w przygotowaniu materiałów dziękuję operatorowi Adrianowi Półrolniczakowi