Gdy księża przygotowują dzieci do spowiedzi, mówią mniej więcej tak: po prostu wyznaj winy, bez obfitego komentowania, usprawiedliwiania się. Podobnie jest z Ukraińcami i z Wołyniem, ale także zbrodniami Polaków na ukraińskich cywilach w akcjach odwetowych. Z etycznego punktu widzenia konieczne jest proste "tak – tak, nie – nie". Tylko ono oczyści narody: Polaków i Ukraińców.
Ludzie patrzą na Wołyń i każdy widzi trochę co innego. Podstawowa płaszczyzna debaty o Wołyniu dotyczy sprawiedliwości, czyli tego, że każdy zamordowany ma prawo do pamięci o nim, do pochówku zgodnego z jego przekonaniami, a jego bliscy mają prawo do informacji o tym, co się zdarzyło w tamtym czasie na Wołyniu. To prawo uniwersalne. Sprawiedliwość dotyczy także szerszego, wspólnotowego wymiaru. Polacy jako społeczność mają prawo wiedzieć, co się stało z większością Polaków na Wołyniu przed ponad siedmioma dekadami.
Ludobójstwo a polityka
Podszewką debaty o Wołyniu, tak w Polsce, jak i na Ukrainie, jest polityka. W Polsce dla wielu polityków eksponowanie sprawy ludobójstwa na Wołyniu to też – a może przede wszystkim – szansa na pozyskanie nowych głosów. Jest jeszcze cel inny – zmiana polityki zagranicznej państwa. Współczesny ruch kresowy, który obejmuje osoby z kilku środowisk politycznych, ma cele polityczne i wyrósł na polskiej scenie politycznej na poważnego gracza. Można wręcz mówić o "Spóźnionych Kresowianach" jako formacji jeszcze rozproszonej, ale bardzo ambitnej. To ci, którzy odkrywają problemy w polityce wschodniej dopiero teraz, negują dorobek polityczny w relacjach ze Wschodem prezydentów Kwaśniewskiego i Komorowskiego lub w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego – jeśli należą dzisiaj do PiS – przemilczają, bo nie mogą go jawnie atakować. "Spóźnieni Kresowianie" w praktyce odrzucają podejście Jana Pawła II do wschodnich sąsiadów Polski. Grają strategicznie, poprzez odpowiednią retorykę starają się wytworzyć bazę wyborczą, nowy elektorat, który dla polskiej prawicy byłby czymś takim jak kiedyś ziomkostwa dla niemieckiej chadecji. Tym środowiskom nie chodzi tylko u uznanie ludobójstwa na Wołyniu, mają inne cele i na wolnym rynku politycznej idei mają do nich prawo. Warto to jednak otwarcie zaznaczać.
Lider duchowy tych grup, szlachetnej historii z czasów antykomunistycznego podziemia ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski wykłada kawę na ławę: w wywiadach ocenia polityków, przedstawia żądania, grozi odmową poparcia przy kolejnych wyborach. Uprawia to, co każdy polityk, stara się zdezawuować swoich polemistów, nierzadko używa przy tym kapłańskiego autorytetu, ma cele (i talent) jak rasowy działacz polityczny i wszelkimi środkami chce osiągać, co zamierzył. Także on chce zmiany polityki państwa. Nawiązuje tym samym do tradycji zaangażowanych politycznie i partyjnie kapłanów z XIX czy początku XX wieku.
Prawda Polski, prawda Ukrainy
Jednak nie tylko z politycznej perspektywy można patrzeć na Wołyń. Warto popatrzeć na ten problem z kilku innych perspektyw, które występują w debacie. Zacznijmy od punktu obserwacyjnego historyka. Historyk ukraiński będzie dowodził, że wydarzenia na Wołyniu były po prostu odpowiedzią na polską politykę z czasów sprzed II wojny światowej, będzie dowodził, podając liczne fakty, że były odpowiedzią na dziesiątki, a nawet setki lat upokorzeń i nierówności. Pojawiły się przy okazji teorie o tym, że Ukraina była kolonią Polski, wydarzenia na Wołyniu zaś mają być w tym kontekście częścią procesu dekolonizacji. Idee postkolonialnych interpretacji świata zawleczone do Europy Środkowej z anglosaskich uniwersytetów znalazły w kompletnie innym kontekście geograficzno-politycznym podatną glebę. Umowny ukraiński historyk będzie oczywiście podkreślał, że nikogo nie należy zabijać, ale trzeba starać się zrozumieć zdesperowanych ludzi, którzy w afekcie zabijają swoich sąsiadów. Będzie on zasłaniał się następującym kontekstem: polskie oddziały zbrojne zrobiły potem z ludnością ukraińskich wsi to samo co UPA z Polakami.
Historyk polski najczęściej przedstawi wydarzenia na Wołyniu jako przykład wyjątkowego ludobójstwa. Będzie dowodził (moim zdaniem słusznie), że zbrodnie ewidentnie planowano i skoordynowano, bo nie da się inaczej wytłumaczyć tego, że w 100 wsiach jednocześnie rozpoczęła się rzeź cywilów. Historyk polski będzie dowodził, że brutalna pacyfikacja wsi ukraińskich z zabijaniem cywilów była zrozumiałą akcją odwetową za wcześniejsze zabicie polskich obywateli przez ukraińskich nacjonalistów. Najważniejsze jednak, że w politycznych wypowiedziach o Wołyniu coraz częściej historia staje się sposobem na uniknięcie jasnego powiedzenia, kto kogo zabił – kontekst ma to rozmydlić. Ukraińcy nie chcą powiedzieć, że to Ukraińcy mordowali. Polacy ciągle jeszcze nierzadko nie chcą powiedzieć, że Polacy zabili Żydów w Kielcach, na nowo otwiera się debata o zbrodni w Jedwabnem.
Technikę rozmydlania opisał w "Pojedynku na słowa" ekspert od erystyki Marek Kochan. Ludzie zamiast powiedzieć: to Ukraińcy zabili, długo opowiadają o kontekście historycznym, o innych podobnych przypadkach po to, by potem jakoś ukryć pomiędzy słowami sprawców zbrodni. Ten sposób mówienia o zbrodni świadczy o niedojrzałości. Użycie uogólnienia, pisze Kochan, "świadczy zwykle o tym, że omawiana sprawa jest dla rozmówcy z jakichś powodów niewygodna". Tego problemu w mówieniu o trudnych kartach swojej historii nasze narody powinny się już dawno pozbyć.
Odpowiedzialność okupanta
Na sprawę można spojrzeć też z prawnego punktu widzenia. Logicznie myślący prawnik powinien się oburzyć na tradycyjne sformułowanie, że "obywatele polscy zostali zamordowani przez nacjonalistów ukraińskich". Albo podajemy obywatelstwo, albo identyfikację poprzez poglądy polityczne. W sensie narodowości na Wołyniu, mówiąc skrótowo, to wyglądało tak: Ukraińcy mordowali Polaków oraz Ukraińców, którzy dawali schronienie Polakom. Gdyby przyjąć kryterium religijne, to na Wołyniu chrześcijanie zabijali chrześcijan, gdyby wyznaniowe, to katolicy (w Galicji Wschodniej) lub prawosławni (na Wołyniu) zabijali katolików i, w wyjątkowych sytuacjach, prawosławnych. Gdyby do opisu użyć kryterium przynależności do obrządków w ramach wyznania katolickiego, to najczęściej grekokatolicy (w Galicji) mordowali rzymskich katolików.
Jeśli spojrzeć na sprawę od strony statusu społecznego, to ci, którzy czuli się upokorzoną większością, mordowali mniejszość, przeważnie bogatszych, lepiej wykształconych itd. (tu nie ma żelaznej reguły). Kluczowe jest jednak kryterium obywatelstwa: najczęściej to polscy obywatele mordowali polskich obywateli. Nikt tam nie miał ukraińskiego paszportu. Przecież w sensie prawa międzynarodowego, pomimo agresji sowieckiej w 1939 r., a potem wejścia Niemców, Wołyń pozostawał częścią Rzeczypospolitej (trudno uznać akcje "paszportyzacyjne" Sowietów).
Dla prawnika to będzie najważniejszy bodaj trop, który powoduje, że zbrodnia na Wołyniu zasadniczo różni się na przykład od zbrodni katyńskiej. Państwo ukraińskie nie odpowiada za Wołyń w sensie prawno-międzynarodowym, bo to wówczas uznane międzynarodowo za polskie terytorium było w 1943 r. okupowane przez Niemców z wszystkimi tego konsekwencjami. Można mieć pretensje do dzisiejszej Ukrainy, że czci Stepana Banderę – także zresztą polskiego obywatela, można mieć pretensje, że Ukraińcy nie uczą w szkole o Wołyniu, ale nie wynika z tych faktów odpowiedzialność dzisiejszej Ukrainy ani społeczeństwa ukraińskiego za zbrodnię wołyńską. Ważne znaczenia ma informacja o tym, kto odpowiadał politycznie za zbrodnie – przede wszystkim ten, kto okupował polskie ziemie. Podobnie jak w Jedwabnem, tak i na Wołyniu odpowiedzialność polityczna za podżeganie do zbrodni, zmuszanie do jej popełniania lub niezapobieżenie morderstwom spoczywa na okupantach – w przypadku wołyńskim praprzyczyną było wejście Sowietów do Polski w 1939 r. Nie zdejmuje to jednak odpowiedzialności, przede wszystkim karnej, z tych, którzy dopuszczali się morderstw. W przypadku UPA na Wołyniu było to więcej niż indywidualna odpowiedzialność osób – obciąża ona bowiem także strukturę, która organizowała mord.
Można o Wołyń pytać także psychologa. Powie on zapewne, że tegoroczna debata o Wołyniu oznacza, że Polscy i Ukraińcy jeszcze nie dojrzeli do czegoś i zamiast gnieść to w sobie, dobrze, że podejmują oczyszczającą, trudną debatę. Podkreśli zapewne znaczenie godnego pochówku ofiar dla zakończenia żałoby.
Historyk niech pisze nową książkę, prawnik analizuje rolę okupantów, psycholog chwali okazję do wewnętrznego oczyszczenia przez wypowiedzenia tego, co nas boli – to, co charakterystyczne dla naukowych rozważań, nie może zastąpić prostej deklaracji: zbrodnia jest zbrodnią, która ma sprawcę i ofiarę. Konieczne jest proste "tak – tak, nie – nie". Tylko ono oczyści narody: Polaków i Ukraińców.
Zbrodnię nazwać zbrodnią
Można mnożyć kolejne fakty i punkty widzenia bez końca. A może sprawa jest prosta? W 2005 r. IPN ogłosił komunikat w sprawie działań polskiego partyzanta z Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Romualda Rajsa ps. Bury na Podlasiu. Komunikat odnosił się do sprawy, w której uważany za bohatera oficer podziemia dopuścił się w 1946 r. ze swoimi kompanami zbrodni na ludności cywilnej, obywatelach Polski – Białorusinach. Pomimo wcześniejszych wojennych zasług Burego prokurator IPN przytomnie zauważył, że "zabójstwa (…) i pacyfikacji wsi w styczniu i lutym 1946 r. nie można utożsamiać z walką o niepodległy byt państwa, gdyż nosi znamiona ludobójstwa".
Jeśli coś jest zbrodnią, nie może być powodem do chwały narodowej – odnosi się to także do sprawców rzezi na Wołyniu. W innym miejscu orzeczenia prokurator dodał, że "akcje Burego przeprowadzone wobec mieszkańców podlaskich wsi poprzez obniżenie prestiżu organizacji podziemnych, dostarczenie argumentów propagandowych o bandytyzmie oddziałów partyzanckich wspomagały komunistyczny aparat władzy".
Cała sprawa Burego, stosunek do niej prokuratorów w wolnej Polsce, a szczególnie argumenty w sprawie odmowy uznania Burego za bohatera mogą stanowić motto dla tych na Ukrainie, którym nie może przejść przez gardło, kto i co zrobił w 1943 r. na Wołyniu. Nazwanie zbrodni zbrodnią bez światłocieni to pierwszy sprawdzian dla polityka. Bezwarunkowe odcięcie się od zabójstwa, bez względu na to, czy nastąpiło ono wczoraj, czy pół wieku temu, oczyszcza i daje tytuł moralny do udziału w wielkości swojego kraju i jego bohaterów. Kręcenie, szukanie usprawiedliwień, które słyszymy na temat zbrodni z czasów II wojny światowej, nie tylko nie pomagają. Przeciwnie, osłabiają wydźwięk wspaniałej martyrologicznej karty naszych narodów z czasów II wojny światowej.
Paweł Kowal, polityk, doktor nauk o polityce, adiunkt w ISP PANN, historyk, publicysta. W latach 2005-2007 wiceszef MSZ