Trudno pozbyć się wrażenia, że kierowana przez Zbigniewa Ziobrę prokuratura nieprzypadkowo z takim zapałem podjęła działania w sprawie potencjalnie kłopotliwej dla samego Mateusza Morawieckiego. Dla "Magazynu TVN24" pisze publicysta "Do Rzeczy" Łukasz Warzecha.
Obserwując poczynania Adama Andruszkiewicza w 2018 roku, trudno było mieć wątpliwości, że jego głównym celem jest wkupienie się w łaski PiS. Koło Wolni i Solidarni, którego był członkiem po odejściu z klubu Kukiz '15 w listopadzie 2017 roku, jest w gruncie rzeczy przybudówką rządzącego ugrupowania, choć momentami nieco problematyczną ze względu na wypowiedzi Morawieckiego seniora - lidera koła.
Andruszkiewicz wypracował charakterystyczny styl komunikacji, odpowiadający twardej części elektoratu PiS, przypominający - choć w mniej chuligańskiej wersji - styl Dominika Tarczyńskiego - etatowego (obecnie wyciszonego) internetowego harcownika tej partii. Nie było w tym szczególnej głębi, poziom i ton były wiecowe, w większości były to powtórzone i wzmocnione tezy przekazów dnia PiS – ale części wyborców to się podobało. Trudno jednak było traktować Andruszkiewicza poważnie – nie z powodu jego przeszłości w Młodzieży Wszechpolskiej, która jest przecież legalnie działającą organizacją, ale ze względu na jego nieco infantylny sposób funkcjonowania i toporną "sieriozność" przekazu. Ot, jeszcze jeden polityczny krzykacz, który uczepił się pańskiej klamki i liczy, że coś mu skapnie.
Gra na prawo od PiS
Tak to przynajmniej wyglądało z zewnątrz: niepoważnie i z lekka groteskowo. Dlatego wzięcie Andruszkiewicza do rządu na wiceministra, w dodatku w wysoce specjalistycznym Ministerstwie Cyfryzacji, kojarzonym z ekspercką wiedzą, było w pierwszym momencie traktowane jak dowcip. Przede wszystkim jednak dlatego, że mało kto potrafił tę decyzję zracjonalizować. Komentatorzy – również ci o poglądach konserwatywnych – zastanawiali się na początku tego roku, na co właściwie PiS liczyło i kto podjął decyzję, żeby Andruszkiewiczowi coś dać. Przy czym trzeba tu podkreślić słowo "coś", bo trudno było uznać, że decyzja o umieszczeniu go akurat w Ministerstwie Cyfryzacji była przemyślana. Ot, gdzieś trzeba było znaleźć miejsce, więc wybrano resort mało dla obecnej władzy znaczący, zwłaszcza po odejściu Anny Streżyńskiej. Gdyby zresztą była minister nadal nim kierowała, Andruszkiewicza niemal na pewno nie dałoby się tam umieścić. Streżyńska z pewnością stanęłaby okoniem.
Wśród prób racjonalizacji przyjęcia Andruszkiewicza na pokład najwięcej sensu miało przypuszczenie, że Mateusz Morawiecki – bo miał to być jego pomysł, powstały w wyniku namowy ojca – chciał w ten sposób zabezpieczyć prawą flankę, zagrożoną przez ruchy alternatywne wobec PiS. Przede wszystkim przez Ruch Narodowy, z którym Andruszkiewicz był wcześniej związany, a który atakuje politykę PiS wobec Ukrainy, Izraela, Stanów Zjednoczonych. "Zobaczcie – mógł brzmieć komunikat – jest z nami narodowiec Andruszkiewicz, więc jest u nas miejsce i dla takich poglądów. Po co marnować głosy na jakiś drobiazg, skoro możecie wciąż głosować na nas".
Jeżeli kalkulacja była właśnie taka, to była to kalkulacja karkołomna. Po pierwsze dlatego, że gra na wielu fortepianach musi mieć jednak jakieś granice. Nie ma w Polsce partii (i nie ma warunków dla ich powstania) na kształt amerykańskich demokratów i republikanów, u których reprezentowane są bardzo od siebie odległe poglądy. Jeśli mierzy się we współpracę i porozumienie z Izraelem, to nie można zarazem wciągać do współpracy kogoś, kto ma prezentować przekaz sceptyczny wobec relacji z tym państwem.
Po drugie karkołomna, bo z faktu, że Andruszkiewicz zbiera w internecie polubienia i ma wielu obserwujących, absolutnie nic nie wynika. Jeśli Mateusz Morawiecki naprawdę wyobrażał sobie, że przekłada się to na realne głosy albo że Andruszkiewicz jako członek rządu będzie podtrzymywał kanał komunikacji władzy z osobami na prawo od PiS – to znaczy, że nie rozumie, jak działają media społecznościowe. Nie zdaje sobie na przykład sprawy, że ludzie tacy jak Andruszkiewicz mogą się cieszyć popularnością nie dlatego, że są internetowymi charyzmatykami, ale dlatego, że są obserwowane przez wiele osób "dla beki". Ponieważ jednak, ogólnie rzecz biorąc, strategia komunikacyjna obecnej władzy nie ma się najlepiej, za nominacją Andruszkiewicza mogły faktycznie stać takie powody.
Premier wiedział? Jeśli nie, to dlaczego?
Gdy jednak TVN24 zaczął drążyć śledztwo w sprawie domniemanego fałszowania podpisów pod listami poparcia dla Ruchu Narodowego w wyborach samorządowych w Białymstoku w 2014 roku, sprawa nominacji Andruszkiewicza pokazała się w nowym świetle. I pojawiły się nowe pytania.
Czy premier o kłopotach Andruszkiewicza wiedział? Jeśli wiedział, to dlaczego zlekceważył potencjalne zagrożenie wizerunkowe i podjął ogromne ryzyko, forsując tę kandydaturę na wiceministra? Ryzyko dzisiaj tym groźniejsze, że gdyby sprawa miała przyjąć niekorzystny dla Andruszkiewicza obrót, czyli gdyby otrzymał status podejrzanego, byłby to kolejny przypadek człowieka z obozu rządzącego z zarzutami. Taka sekwencja nie wyglądałaby dobrze. Przy czym o ile Bartłomiej M. czy Mariusz Antoni K. to ludzie od jakiegoś już czasu poza orbitą władzy, to Andruszkiewicz się w niej znajduje, i to od niedawna. Został w nią wciągnięty mimo toczącego się śledztwa, w którym co prawda nie miał nawet statusu świadka, ale był w sferze zainteresowania prokuratury. To nie wyglądałoby dobrze.
Jeśli zaś Morawiecki nie miał świadomości zagrożenia, to powstaje pytanie: dlaczego? Czy nie powinien dostać sygnału ostrzegawczego ze strony prokuratora generalnego, który przecież o toczącym się śledztwie wiedział? A jeżeli go nie dostał, to czy nie dlatego, że został kolejny już raz wsadzony na minę przez swojego politycznego rywala?
Zbigniew Ziobro zabezpieczył się przed takim oskarżeniem, mówiąc kilka dni temu podczas konferencji prasowej: "[…] o tym, że pan Andruszkiewicz został powołany na funkcję wiceministra dowiedziałem się, tak jak państwo, z mediów, dlatego że nie ma takiej procedury, żeby z prokuratorem generalnym konsultować te lub inne kandydatury na wiceministrów. Być może takie konsultacje odbywają się z perspektywy kancelarii premiera, ale z szefami poszczególnych służb czy też policji. Natomiast jeżeli chodzi o prokuraturę, przynajmniej takich konsultacji nie ma i w tej sprawie nie było”. Przypomniał też, że śledztwo rozpoczęło się półtora roku przed powołaniem go na prokuratora generalnego.
Sam Andruszkiewicz twierdzi, że jest niewinny i robi to w typowym dla siebie groteskowo-pompatycznym stylu:
"Materiał programu "Superwizjer" emitowany w stacji TVN, w którym zarzuca mi się udział w procederze sfałszowania podpisów w 2014 r. jest kontynuacją trwającej od dwóch lat oszczerczej kampanii medialnej, mającej na celu wyeliminowanie mnie z walki o zmiany w Polsce. Oświadczam, że nigdy nie fałszowałem ani nie kazałem fałszować podpisów, a rzekome oskarżenie mnie przez jednego z podejrzanych (!) jest nieprawdziwe, co w razie konieczności udowodnię przed sądem. […] Nigdy nie wpływałem na przebieg opisanego postępowania prokuratorskiego, nie przedstawiono mi również żadnych zarzutów w tej sprawie. Jestem do pełnej dyspozycji prokuratury, nigdy nie uchylałem się od złożenia zeznań – zależy mi bowiem na szybkim wyjaśnieniu wszelkich spekulacji. Wobec redakcji i osób, które powielają fałszywe oskarżenia wobec mnie jako osoby niewinnej, będę kierował odpowiednie działania prawne. Nie pozwolę, na bezkarne niszczenie mojego dobrego imienia.
Przyzwyczaiłem się już do roli najbardziej atakowanego przez stare układy polityka młodego pokolenia. […] To jest cena, jaką muszę płacić za otwartą walkę o silną Polskę, mówienie prawdy, publiczne pokazywanie manipulacji mediów oraz rozliczanie poprzednich ekip rządzących".
Andruszkiewicz w dość groteskowy, a przy tym nieporadny sposób próbuje się przedstawiać jako nieskalany bojownik ze złymi układami, mediami i ludźmi, ale ta retoryka, wypróbowana na Facebooku, tym razem niewiele pomoże. Jego oświadczenie, rozłożone na czynniki pierwsze, zawiera kilka ciekawych stwierdzeń.
Po pierwsze – co znaczy "co w razie konieczności udowodnię przed sądem"? Konieczność, jak się zdaje, właśnie jest – i to paląca. Nic jednak nie wiadomo, żeby wiceminister cyfryzacji skierował choćby pismo przedprocesowe do któregokolwiek medium, z TVN włącznie. A to byłaby chyba oczywista reakcja osoby, oskarżanej o nieprawdziwe czyny.
Po drugie – Andruszkiewicz stwierdza, że nie wpływał na działania prokuratury. Warto jednak zauważyć, że dziennikarze badający sprawę domniemanego fałszowania podpisów takiej tezy nie postawili. W reportażu nie było mowy o tym, że sam Andruszkiewicz miał naciskać na prokuraturę w Białymstoku. Wiceminister cyfryzacji protestuje więc przeciwko oskarżeniu, które nie padło.
Prokuratura przyspiesza
Tymczasem sytuacja, jak mawiają policjanci, jest rozwojowa. Z jednej strony z kancelarii premiera płyną sygnały, że Mateusz Morawiecki nie zamierza się Andruszkiewicza pozbywać. To na razie politycznie zrozumiałe: żaden polityk nie lubi poddawać się presji mediów, a szczególnie mediów mu niechętnych. Zrzucenie Andruszkiewicza z wozu byłoby także przyznaniem się do zadziwiającej lekkomyślności, niewiedzy o potencjalnie obciążających faktach albo ich lekceważenia.
Natomiast po programie szybko i energicznie zareagowała prokuratura. Nie tylko wszczęto postępowanie dyscyplinarne za opieszałość wobec wcześniej prowadzących śledztwo, włącznie z wątkiem ewentualnego wpływu Andruszkiewicza, ale również przekazano postępowanie do Prokuratury Regionalnej w Lublinie. Przekazanie śledztwa poza właściwość miejscową prokuratury to zabieg stosowany, gdy mogą istnieć wątpliwości co do rzetelności i prawidłowości postępowania prokuratorów w danym miejscu. Może to być działanie prewencyjne, ale też można je odbierać w kategoriach swoistego wotum nieufności Prokuratury Krajowej wobec danej jednostki.
Możliwa jest również interpretacja: przeniesienie postępowania może – choć nie musi – oznaczać dalsze opóźnienie sprawy, bo nowi prowadzący będą musieli zapoznać się z materiałami śledztwa. To dałoby prokuraturze większe pole manewru, gdy idzie o działania podejmowane wobec Andruszkiewicza. Jak jest – nie wiemy. Jakimś probierzem intencji będzie faktyczne tempo postępowania w nowym miejscu.
To oczywiście spekulacje, ale trudno pozbyć się wrażenia, że prokuratura nieprzypadkowo z takim zapałem podjęła działania w sprawie potencjalnie kłopotliwej dla Andruszkiewicza – a tym samym dla Mateusza Morawieckiego. Można sobie zadać pytanie, czy nie tego również dotyczyło niedawne spotkanie Jarosława Kaczyńskiego ze Zbigniewem Ziobrą w Ministerstwie Sprawiedliwości, jakkolwiek lider Solidarnej Polski ogłosił, że rozmowa obracała się wokół wyborów do Parlamentu Europejskiego.
Jedno wydaje się pewne: jeżeli prokuratura uzna, że ma wystarczające dowody, aby wnieść o zniesienie immunitetu poselskiego Andruszkiewicza, co w następnym kroku oznaczałoby postawienie mu zarzutów – Jarosław Kaczyński będzie bezwzględny. Prezes PiS jest w takich sytuacjach stanowczy, a protekcja Morawieckiego nie będzie się liczyć. Oczywiście odium za wciągnięcie do rządu Andruszkiewicza spadnie właśnie na premiera. Zresztą jego przeciwnicy w obozie Zjednoczonej Prawicy już dostali pretekst, żeby wskazywać go jako tego, który sprowadził na koalicję kolejne medialne kłopoty. Całkowicie zbędne i możliwe do uniknięcia, bo Adam Andruszkiewicz nie wnosi do obozu rządzącego żadnej wartości dodanej: ani intelektualnej, ani wizerunkowej.