Pojawiła się w białej albie na komunii w kościele. Nagle zamarła. Zobaczyła siebie. A raczej dziewczynkę, która wygląda identycznie jak ona. To była jej siostra bliźniaczka, z którą została rozdzielona przed laty, kiedy ktoś podmienił je w szpitalu. Takich dramatycznych historii jest więcej, ale skrzywdzeni na żadne odszkodowanie liczyć nie mogą. A nawet jeśli, to muszą je oddać...Bo takie jest prawo.
Barbara została zamieniona z Hanną. Był rok 1950.
Sześć lat później, w Częstochowie, ktoś pomylił dwóch Tadeuszów.
W 1981 roku zamieniono Mateusza i Łukasza. Ten drugi został wywieziony potem z kraju.
Dwa lata później rozdzielono dwie bliźniaczki z Warszawy: Kasię i Edytę.
W każdej historii, gdy prawda wyszła na jaw naruszyła albo zupełnie zniszczyła relacje rodzinne. Wszyscy walczyli o zadośćuczynienie. Wymiar sprawiedliwości przyznał pieniądze tylko bliźniaczkom z Warszawy. Był 2009 rok. Dziś pewnie podjąłby inną decyzję, bo Sąd Najwyższy stwierdził, że Skarb Państwa nie odpowiada za szpitalne "podmianki", które wydarzyły się przed 1996 rokiem. Skrzywdzonym rodzinom nic się zatem nie należy.
***
- Ile jest w genach? Dużo, a może nawet wszystko - mówi Joanna. Jej syn został zamieniony tuż po porodzie z innym chłopcem, który urodził się tego samego dnia w piotrkowskim szpitalu.
Pamięta ten dziwny niepokój, kiedy przyniesiono jej noworodka. Czy to na pewno jej dziecko?
- A zaraz potem poczucie winy, że coś takiego w ogóle przeszło mi przez myśl. Przekonywałam siebie, że to objawy kryzysu poporodowego - przyznaje.
Potem były lata rodzinnego dramatu, którego nie umiała zracjonalizować. Bo jak tłumaczyć, że dziecko w ogóle nie pasuje do reszty rodziny?
Dorastający Łukasz miał zupełnie inny temperament niż dwie młodsze siostry. One były zawsze razem, jakby z innego świata. Pewne siebie, roześmiane. Łukasz sprawiał wrażenie wystraszonego. Nie potrafił złapać nici porozumienia z ojcem. Zero wspólnych zainteresowań, pasji, tematów do rozmów.
Jak echo wracało uczucie z piotrkowskiej porodówki. Huczała mi w głowie myśl, że "to nie on".
Joanna
- Miałam momenty zwątpienia. Jak echo wracało uczucie z piotrkowskiej porodówki. Huczała mi w głowie myśl, że "to nie on". Wtedy wyciągałam albumy rodzinne i przeglądałam jak szalona zdjęcia. Szukałam podobieństw między moim synem a innymi członkami rodziny. I doszukiwałam się ich na siłę - opowiada.
Łukasz potrafił dogadać się w rodzinie tylko z nią. Do czasu.
- Jak wyszło na jaw, że to nie jest moja prawdziwa matka, to i ją straciłem. Nie mam już nikogo - opowiada 37-letni dziś mężczyzna.
Pięć lat temu okazało się, że jego biologiczna rodzina została w Polsce, kiedy on z "nową" wyprowadził się do Niemiec. Stało się to przypadkiem, kiedy jedna z sióstr robiła ćwiczenia na studiach. Miała porównać grupy krwi członków swojej rodziny. Łukasz po prostu w żaden sposób nie pasował.
Badania DNA nie pozostawiły złudzeń - został podmieniony w szpitalu. Wpadł w depresję. Oddalił się ostatecznie od tych, których dotąd uważał za rodzinę. A Joanna? Cały wolny czas spędzała w Polsce. Przeszukiwała archiwa, docierała do świadków.
- Ostała się teczka, w której znajdowały się dane pacjentów przyjętych 9 września 1981 roku. Dokumenty z innych miesięcy były już zutylizowane. Prawdziwy cud. W teczce było nazwisko kobiety, która urodziła tego samego dnia. Też miała syna. Czyli duża szansa, że to do niej trafiło moje dziecko - opowiada.
Niedługo potem namierzyła Mateusza – biologicznego syna. Zadzwoniła do niego. W głowie opracowała plan rozmowy. Chciała go oswajać stopniowo z szokująca prawdą. Plan jednak runął, kiedy tylko zobaczyła biologiczne dziecko. Był bliźniaczo podobny do jej dwóch córek.
- Witaj. Jestem twoją mamą - powiedziała i zalała się łzami.
***
Łukasza, Mateusza, Joannę i dwie jej córki spotkałem w Sądzie Okręgowym w Łodzi. Tutaj walczyli o zadośćuczynienie od Skarbu Państwa: po pół miliona złotych na głowę.
Dziwne to było spotkanie. Mateusz i dwie biologiczne siostry wyglądali, jakby spędzili ze sobą całe życie. Ta sama gestykulacja, mimika, poczucie humoru i otwartość.
Obok, wyraźnie wycofany, stał Łukasz. Jakby z innego świata, mimo że od namierzenia jego "prawdziwej" rodziny minęło sporo czasu, dotąd nie znalazł w sobie siły, żeby się z nią spotkać.
Mateusz z kolei bardzo chciał utrzymywać dobre relacje z ludźmi, którzy go wychowali. Ale to się średnio udało.
- Chyba mieli pretensje, że zapoznawałem się z tą drugą rodziną. Odebrali to tak, jakby oni mi nie wystarczali. A przecież nie mogłem udawać, że nic się nie stało - tłumaczy.
Chociaż szkody, które pomyłka sprzed lat poczyniła w życiu obu rodzin są bezsprzeczne, sąd właśnie uznał, że nikomu nie należy się zadośćuczynienie.
Dlaczego? Bo sędziowie odnieśli się do wyroku Sądu Najwyższego z 2014 roku. Według SN rodziny skrzywdzone przed 1996 rokiem nie mają co liczyć na pieniądze od Skarbu Państwa. A to dlatego, że do tego momentu nie obowiązywało prawo, na podstawie którego można by było je wypłacić.
Podwójnie skrzywdzony
Wyrok Sądu Najwyższego zapadł w sprawie Tadeusza spod Częstochowy. Mężczyzna ma dziś 62 lata. Jak mówi, nienawidzi współczucia. Zdał sobie z tego sprawę jako dziecko, kiedy w jego wsi pod Częstochową bez skrępowania plotkowano, że mówi "mamo" i "tato" do obcych sobie osób. Że powinien być w innej rodzinie, bo go zamieniono przy porodzie.
Cztery kilometry dalej wychowywał się inny chłopiec - zresztą też Tadeusz. Przyszedł na świat raptem dzień wcześniej, w tej samej izbie porodowej pod Częstochową.
- Mówili, że jestem skóra zdarta z ludzi mieszkających kilka kilometrów dalej - wspomina.
Miałem dość spojrzeń, ciekawości i współczucia. Nienawidziłem tego. Chciałem być jak najdalej
Tadeusz, po porodzie trafił do innej rodziny
Im był starszy, tym takich uwag było więcej.
- Ludzie są do siebie podobni i tyle. Tak reagowaliśmy na uwagi sąsiadów - tłumaczy Tadeusz.
Rodziny, których dzieci miały zostać podmienione, niemal się nie widywały.
Mijały lata.
1 listopada 15-letni Tadeusz wybrał się z rodziną na groby. Tam spotkali tę drugą rodzinę. Też na literę P.
- Zobaczyłam go i nogi się pode mną ugięły - mówi Irena. Jak się później okazało - biologiczna matka naszego rozmówcy. - Ujrzałam chłopca, który wyglądał identycznie jak inne moje dzieci. Nie wiem, jakim cudem wróciłam do domu. Szok. Nic od tego dnia nie było jak dawniej.
- Umówiliśmy się z tamtą rodziną. W neutralnym miejscu, nad rzeką. Mąż powiedział, że nie zamienimy się na dzieci. Bo syn potraktowałby to, jakbyśmy go oddawali na służbę – wspomina Irena.
Jeden i drugi Tadeusz nie umieli jednak udawać, że nic się nie stało. Obydwaj musieli coś zmienić.
- Wyniosłem się do rodziców ojca. Tego, który mnie wychowywał. Miałem dość spojrzeń, ciekawości i współczucia. Nienawidziłem tego. Chciałem być jak najdalej – mówi biologiczny syn Ireny.
Przez sąd do piekła
Minęło kilkadziesiąt lat. Był rok 2009, kiedy Tadeusz zrobił badania DNA.
- Zastanawiałem się długo, czy warto. Mogłem tej sprawy nie ruszać. Ale zrozumiałem, że niepewność by mi towarzyszyła do końca - tłumaczy. Wyniki nie zostawiły złudzeń: Tadeusz nie trafił do właściwej rodziny.
W tamtym czasie w mediach głośno było o precedensowym wyroku - bliźniaczki z Warszawy, które na skutek pomyłki trafiły do oddzielnych rodzin, dostały zadośćuczynienie od Skarbu Państwa.
Tadeusz przekonał biologiczną matkę i brata do tego, żeby pójść ich śladem. Do współpracy udało się zaprosić mecenas Marię Wentland-Walkiewicz. Tę samą, która wygrała duże pieniądze dla bliźniaczek.
Ruszyła wieloletnia batalia z wymiarem sprawiedliwości. Zaczęło się od niespodziewanej porażki - sąd pierwszej instancji oddalił powództwo. Sędzia uzasadnił, że roszczenie się przedawniło.
Sąd Apelacyjny w Katowicach nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy. W wyroku jasno stało, że chociaż do podmiany doszło wiele lat temu, to jego konsekwencje rzutują na całe życie poszkodowanych. A więc o przedawnieniu nie może być mowy.
Sąd Okręgowy w Katowicach uznał po ponownym rozpatrzeniu sprawy, że Tadeuszowi, jego biologicznej matce i bratu należy się zadośćuczynienie. Na trzy osoby przypadło ponad milion złotych. Był rok 2011.
Sąd Apelacyjny uprawomocnił wyrok, ale zmniejszył kwoty dla biologicznej matki i brata Tadeusza. On sam miał dostać tyle, ile pierwotnie zasądzono - 450 tysięcy złotych plus odsetki od 2009 roku. Razem niecałe 650 tysięcy.
Wojewoda śląski, reprezentujący Skarb Państwa, wypłacił wszystkim pieniądze. Prawnicy wojewody nie chcieli skończyć boju i wnieśli kasację do Sądu Najwyższego.
Oddaj
18 czerwca 2014 roku zapadł wyrok, który był dla Tadeusza (i innych osób zamienionych przed laty przy porodzie) jak trzęsienie ziemi. Sąd Najwyższy uchylił wcześniejszy, prawomocny już wyrok. Uznał, że nowelizacja artykułu 448 Kodeksu cywilnego, która pozwala na to, żeby wypłacić komukolwiek zadośćuczynienie za naruszenie dobra osobistego, obowiązuje dopiero od 28 grudnia 1996 roku.
Wcześniejsze przepisy pozwalały jedynie na to, żeby poszkodowany mógł przekazać zadośćuczynienie na rzecz Polskiego Czerwonego Krzyża. Sąd Najwyższy uznał, że prawo nie działa wstecz. A skoro tak, to wszystkie sprawy związane z zamianą dzieci sprzed 28 grudnia 1996 roku - nawet te najbardziej bulwersujące i oczywiste - nie mogą skończyć się wypłatą odszkodowania.
- Sądy muszą poruszać się w systemie prawnym. I to na podstawie prawa muszą wydawać decyzje, nawet jeżeli te wydają się po prostu niesprawiedliwe - wyjaśnia Michał Laskowski, rzecznik Sądu Najwyższego.
Nie przekonuje go argumentacja, że "prawo jest dla ludzi, a nie ludzie dla prawa".
- Równie dobrze moglibyśmy uznać, że cały nasz system prawny ma opierać się na tym, co wydaje się sprawiedliwe. Ale to doprowadziłoby do chaosu. Miarą rozwoju systemu sprawiedliwości jest to, że opiera się na jasno sprecyzowanym prawie - tłumaczy Michał Laskowski.
Decyzja SN dała wojewodzie podstawę do wystąpienia o to, żeby rodzina oddała wypłacone jej pieniądze. Razem z odsetkami.
- To był potworny cios dla tych ludzi. Znaczną większość pieniędzy już wydali. Pomagali bliskim, realizowali plany - wspomina mecenas Wentland-Walkiewicz.
- Wypłacono nam pieniądze na podstawie prawomocnego wyroku. Nikt nas nie uprzedzał, że wymiar sprawiedliwości może jeszcze zmienić zdanie. Gdybym to wiedział, to bym nie zgodził się na wykonanie przelewu - mówi Tadeusz, który nakłaniał biologiczną siostrę i brata, żeby walczyć o swoje.
Zasady
Sprawa zwrotu środków trafiła do Sądu Okręgowego w Katowicach. Ten uznał, że Śląski Urząd Wojewódzki nie ma prawa żądać zwrotu.
"Chociaż środki zostały wypłacone niesłusznie, to zmuszenie do ich oddania stałoby w sprzeczności z zasadami współżycia społecznego" - argumentował Sąd Okregowy.
Sąd Apelacyjny - ten sam, który kilka lat wcześniej uprawomocnił wyrok zezwalający na wypłatę środków - tym razem wydał decyzję niekorzystną dla Tadeusza. Stwierdził, że musi oddać połowę kwoty, którą otrzymał. Do tego miały dojść odsetki - ostateczna kwota, którą musiał przekazać wojewodzie to około 340 tysięcy złotych.
- Niestety, doszło do bardzo nieszczęśliwego
Niestety, doszło do bardzo nieszczęśliwego splotu okoliczności. Sąd musi działać zgodnie z literą prawa, a ta jednoznacznie nakazywała wydanie takiego wyroku. Chociaż, przyznaję, nie jest to łatwo wytłumaczyć
obert Kirejew, rzecznik Sądu Apelacyjnego w Katowicach
splotu okoliczności. Sąd musi działać zgodnie z literą prawa, a ta jednoznacznie nakazywała wydanie takiego wyroku. Chociaż, przyznaję, nie jest to łatwo wytłumaczyć - komentuje Robert Kirejew, rzecznik Sądu Apelacyjnego w Katowicach.
Przedstawiciele urzędu wojewódzkiego też dystansują się od ludzkiego wymiaru sprawy.
- Nie komentujemy decyzji sądu. Naszym zadaniem jest dbanie o interes Skarbu Państwa. W działaniach opieramy się na decyzjach wymiaru sprawiedliwości - ucina Alina Kucharzewska z biura wojewody.
W tym roku pan Tadeusz spłacił zobowiązanie. Sprawa jego biologicznej matki i brata jest w toku.
- Skierowałam kasację do Sądu Najwyższego. Czekamy na decyzję. Mamy nadzieję, że wyrok nakazujący zwrot części zadośćuczynienia zostanie uchylony - mówi mecenas Maria Wentland-Walkiewicz.
Konieczność zwrotu pieniędzy skomplikowała niełatwe i tak relacje rodzinne. Przedstawiciele rodziny nie chcą rozmawiać o tej sprawie i towarzyszących jej emocjach.
Jak w lustrze
Co zatem dzieje się w ich głowach i sercach? Bez trudu może wyobrazić sobie to Barbara Papież. Na świat przyszła w grudniu 1950 roku w łomżyńskim szpitalu. Trafiła do kochającej się rodziny.
Do końca życia – jak mówi – będzie pamiętała dzień Pierwszej Komunii. Pojawiła się w białej albie w kościele. W ręku trzymała, jak wszystkie inne dzieci, świecę. Nagle zamarła.
- Zobaczyłam siebie. A raczej dziewczynkę, która wygląda identycznie jak ja – opowiada.
Świat na moment się zatrzymał. A wraz z nim rodzice Barbary i dziecka, które stało naprzeciwko niej.
Dziewczynka, która wyglądała identycznie, miała na imię Iwona. Na komunię przyszła z siostrą bliźniaczką, do której – z jakiegoś powodu - w ogóle nie była podobna.
Dla małej jeszcze wtedy pani Barbary wszystko stało się jasne. Trafiła nie do tej rodziny, co powinna.
- Pytałam mamę, czy mnie nie odda – wspomina.
Rodzice zakazali jej o tym myśleć. Temat stał się w domu tabu. Nie można go było poruszać nigdy i z nikim. W jej życiu od tej pory jednak nic nie było takie samo.
- Jak miałam jedenaście lat, to zmarła moja mama. A raczej kobieta, która mnie kochała i wychowywała. Jej mąż, do którego mówiłam "tato", przestał traktować mnie jak swoje dziecko – wspomina.
Im była starsza, tym bardziej chciała wyjaśnić zagadkę swojego pochodzenia. Było o tyle łatwiej, że wyglądająca tak samo jak ona dziewczynka poszła do tego samego liceum. Tak samo jak tamtej – rzekomo – siostra bliźniaczka.
Wszystkie trzy dobrze się rozumiały. Coraz bardziej docierało do nich, że łączy je coś więcej niż dobra znajomość i uderzające podobieństwo.
- Mam dodatkową siostrę – uznała Iwona.
Już jako młode kobiety miały świadomość, że przed laty w łomżyńskim szpitalu doszło do zamiany. Że Barbara miała być Hanną i wychowywać się razem z siostrą bliźniaczką – Iwoną. Z kolei Hanna miała być Barbarą.
Hanna nie miała możliwości poznania własnej matki. Czuła się na tyle mocno częścią rodziny, z którą się wychowała, że nie zerwała z nią więzi.
Ale pomyłka sprzed lat wpłynęła na kolejne pokolenie. Dzieci Hanny nie chcą spędzać czasu z wujkiem i ciotką. Uznały, że to nie jest ich rodzina.
W 2012 roku Iwona, Hanna i Barbara zrobiły testy DNA. Wyniki potwierdziły to, czego się spodziewały. Że Hanna i Barbara zostały zamienione. Obie wystąpiły o zadośćuczynienie od Skarbu Państwa. Chciały po 500 tysięcy złotych. Nie dostały ani grosza. Sąd Okręgowy w Białymstoku uznał, że chociaż krzywda jest bezsporna, to zadośćuczynienie się nie należy. Przyjął jednak inną argumentację niż w przypadku pana Tadeusza, który musiał oddać pieniądze.
Białostocki sąd w wyroku z czerwca 2014 roku stwierdził, że w latach pięćdziesiątych nie obowiązywał Kodeks cywilny, na podstawie którego skrzywdzone dzieci mogłyby walczyć o sprawiedliwość. Obecnie obowiązujące przepisy zostały wprowadzone 23 kwietnia 1964 roku, a w życie weszły na początku kolejnego roku.
"Wprowadzona została zasada (…) zgodnie z którą ustawa nie ma mocy wstecznej" – argumentował sąd. Dlatego też – chociaż może to stać w sprzeczności ze społecznie pojmowanym poczuciem sprawiedliwości – nie należy się żadna rekompensata".
Jedyne, co sąd – jak czytamy w uzasadnieniu – mógł zrobić dla zamienionych dzieci, to zwolnienie ich z kosztów procesu.
- Identycznie sprawę zinterpretował sąd drugiej instancji. Skierowaliśmy sprawę do Strasburga i czekamy na jego rozstrzygnięcie – mówi mecenas Maria Wentland–Walkiewicz.
Pyrrusowe zwycięstwo
Jedną z nielicznych, które skończyły się wypłatą pieniędzy, jest historia Kasi, Edyty i Niny. Dwie pierwsze to bliźniaczki. Trzecia została zamieniona w warszawskim szpitalu przy Niekłańskiej z Edytą. Wszystkie przyszły na świat w 1983 roku.
Bliźniaczki, które nie miały okazji się poznać, latami słyszały dziwne historie.
- Co chwila ktoś mówił, że mijał mnie na ulicy, a ja tego kogoś nie rozpoznawałam – opowiada przed kamerą TVN24 Edyta.
W końcu trafił się ktoś, kto miał okazję poznać obie bliźniaczki. Doszło do spotkania. Kasia i Edyta miały 18 lat. Podobieństwo było gigantyczne. Dziewczyny były pewne, że są siostrami.
Zaczęła się lawina, która zniszczyła relacje w obu rodzinach. Edyta przestała rozmawiać ze swoimi rodzicami. Nie mogła wybaczyć biologicznej matce, że pozwoliła na zamianę. Że jej nie rozpoznała.
Matka wpadła w depresję, kiedy dotarło do niej, że przez lata wychowywała tylko jedną z bliźniaczek.
- Nie mam poczucia, że zyskałam siostrę. Nie wychowywałyśmy się razem. Czuję za to, że straciłam ludzi, którzy byli dla mnie rodziną – mówi jedna z bliźniaczek.
- Mam dwie rodziny i żadnej do końca – dodaje druga.
W kwietniu 2009 roku warszawski sąd przyznał im blisko dwa miliony złotych zadośćuczynienia. Po 300 tysięcy dla siedmiu osób – zamienionych bliźniaczek, Niny i ich czworga rodziców. Środki zostały wypłacone, chociaż pełnomocnik Skarbu Państwa długo podnosiła, że "nie stała się aż taka krzywda". Mecenas Barbara Witeska argumentowała wtedy, że dzieci trafiły do "dobrych rodzin, w których były kochane".
- Na sali rozpraw widzieliśmy się w komplecie ostatni raz. Czy żałuję, że poznałem prawdę? Na pewno nie – mówił potem ojciec bliźniaczek.
Nie walcz
Te sprawy prowadzone są tylko w jednej, łódzkiej kancelarii. Ile jest osób, które nie wychowały się w swoich rodzinach? Tego można się tylko domyślać. Wiadomo jednak, że obowiązująca narracja wymiaru sprawiedliwości sprawia, iż niektóre poszkodowane osoby nie chcą walczyć o swoje.
Tak jak pani Marta, która dziś ma 58 lat.
- Przez pierwsze dwa lata byłam w innym domu. Z inną matką, innym ojcem, innym rodzeństwem – opowiada.
Ją też podmieniono w szpitalu. Z Bogusławą.
- Nasze rodziny mieszkały obok siebie. Jak miałyśmy dwa lata, to mamy zrozumiały, że coś jest nie tak – mówi.
Marta za bardzo przypominała dzieci sąsiadki. A Bogusława to była "skóra zdjęta" z czterolatka, który mieszkał o płot dalej.
- Rodzice stwierdzili, że trzeba to "naprawić". No i naprawili. Z dnia na dzień trafiłam do innego domu – mówi.
Nie pamięta uczuć z tamtego okresu. Może i lepiej.
- Od rodzeństwa słyszałam, że bardzo płakałam. Chciałam wracać do domu, do mamy. Z kolei mój brat i siostra tęsknili za "tamtą siostrzyczką". Wszystko było bardzo skomplikowane – wspomina.
Z czasów, kiedy była w "obcym" domu, pamięta gruźlicę.
- "Ojciec", który mnie na początku wychowywał, z wojska przyniósł chorobę. Potem musiałam się z nią mierzyć do dorosłości. Pewnie gdyby nie podmiana, to bym miała łatwiej – opowiada.
Zrobiła testy DNA, które potwierdziły, że pierwsze dwa lata faktycznie spędziła w nie tej rodzinie, co powinna.
***
Mecenas Maria Wentland-Walkiewicz uważa, że obowiązująca od czterech lat wykładnia Sądu Najwyższego musi zostać zmieniona.
- Państwo nie zdało egzaminu. Wszystkim zamienionym w szpitalu dzieciom odebrano wynikające z konstytucji prawo do wychowania się z biologiczną rodziną. Tak rażącego naruszenia podstaw funkcjonowania społeczeństwa nie można zbyć prawnymi niuansami – tłumaczy.
Spodziewa się, że jesienią tego roku Europejski Trybunał Praw Człowieka odniesie się do sprawy Barbary i Iwony – bliźniczek z Łomży.
- To może być rewolucja. A może inaczej. To musi być rewolucja – kończy Wentland-Walkiewicz.