Po roku od zabójstwa prezydenta Pawła Adamowicza śledztwo utknęło na mieliźnie. A dokładniej na opiniach psychiatrów. Nie dają one jasnej odpowiedzi na podstawowe pytanie, czy morderca Stefan W. jest poczytalny, a zatem czy może ponieść odpowiedzialność karną, czy tylko powinien być leczony. Człowiek chory czy polityczny fanatyk – być może nigdy nie poznamy odpowiedzi.
Na scenę gdańskiego finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, ustawioną na Targu Węglowym, Stefan W. dostał się bez przeszkód. Miał ze sobą nóż o blisko 15-centymetrowym ostrzu, który wcześniej kupił za około 30 złotych w sklepie z militariami. Niezauważony przez ochronę podbiegł do prezydenta Pawła Adamowicza. Śledczy później ustalili, że zadał trzy ciosy.
Nie uciekał, chwycił za mikrofon: – Nazywam się Stefan W. Siedziałem niewinny w więzieniu. Platforma Obywatelska mnie torturowała, dlatego właśnie zginął Adamowicz – zdążył wykrzyczeć, nim został obezwładniony.
Te ostatnie słowa okazały się prawdziwe, gdy 24 godziny później lekarze ze szpitala Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego potwierdzili zgon prezydenta Pawła Adamowicza.
Proste śledztwo
Doświadczony prokurator, wciąż prowadzący śledztwa, komentuje: – Z punktu widzenia rzemiosła to dość prosta sprawa, nie ma żadnych wielkich wyzwań dla prokuratora ją prowadzącego. Musi tylko starannie zabezpieczyć dowody, by później obronić akt oskarżenia i żądanie wysokiego wyroku przed sądem. W końcu cały świat widział, co się wydarzyło – mówi, prosząc o zachowanie anonimowości.
Jednak rok od morderstwa, które wstrząsnęło Polską, śledztwo utknęło na mieliźnie. A dokładniej zatrzymało się na dwóch opiniach biegłych psychiatrów i psychologów, którzy na przełomie maja i czerwca przebadali Stefana W. Seria badań miała miejsce w krakowskim areszcie, gdzie znajduje się specjalistyczny oddział psychiatryczny dla podejrzanych o poważne przestępstwa.
– Opinia jest niejednoznaczna, konsultowaliśmy jej treść z autorytetami w dziedzinie psychiatrii i psychologii. Naszym zdaniem nie odpowiada na najważniejsze pytania, w tym na takie, czy może odpowiadać karnie za swoje czyny – mówi Magazynowi TVN24 brat zamordowanego Piotr Adamowicz.
Jako najbliższa rodzina wraz z żoną Pawła Adamowicza mają przyznany dostęp do efektów pracy śledczych. Mogą również składać wnioski, które mają wpływ na śledztwo. W tym przypadku poszkodowani chcą, by nowi biegli stworzyli kolejną opinię.
Do podobnych wniosków doszli prokuratorzy z Gdańska. – Dotychczas wydana opinia jest niejasna. Dlatego powołaliśmy inny zespół biegłych – przekazał w grudniu pełniący obowiązki rzecznika Prokuratury Okręgowej w Gdańsku Mariusz Duszyński.
Szczegóły treści opinii chroni tajemnica lekarska, a także tajemnica prowadzonego postępowania karnego. Według naszych nieoficjalnych informacji obydwie opinie, choć są obszerne – zajmują po kilkadziesiąt stron – nie dają jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy w chwili popełnienia czynu Stefan W. był w pełni poczytalny.
W dokumentacji prawdopodobnie znajdują się wyniki testów psychiatrycznych, których nie stosuje się już od dawna w tej nauce. Ma z nich wynikać, że Stefan W. jest chory na schizofrenię i nie może odpowiadać za swój czyn, może być wyłącznie leczony.
Mamo, kogo zabiłem?
Nieoficjalne informacje wydaje się potwierdzać natychmiastowa reakcja obrońcy Stefana W., którym jest mecenas Artur Kotulski.
– W związku z wnioskami tej opinii uznaliśmy, że konieczna jest zmiana środka zapobiegawczego poprzez umieszczenie podejrzanego w szpitalu psychiatrycznym – powiedział "Faktom" TVN.
Prostszych słów użyła matka Stefana W., która przed kamerami "Faktów" TVN wyznała: – Mój syn jest chorym człowiekiem, absolutnie więc nie był to mord polityczny.
Według niej syn cierpi na schizofrenię. Opisała również swoje spotkanie z nim, gdy już za kratkami aresztu spędził kilka miesięcy. – Mnie się zapytał, mnie jedynej, której ufał najbardziej. Zapytał się: "Czy to prawda? Mamo, czy ja naprawdę kogoś zamordowałem?". Powiedziałam: Tak, Stefan. "A kogo mamo?". I mu powiedziałam kogo. Wtedy on się strasznie rozpłakał – relacjonowała kobieta.
Przedłużanie śledztwa
– Mówiąc wprost: to od opinii biegłych zależy, czy Stefan W. będzie odbywał karę za kratkami więzienia, czy będzie leczony w szpitalu. Osobiście uważam, że tragiczny w skutkach błąd popełniono wcześniej, wypuszczając z więzienia człowieka, którego można porównać tylko do odbezpieczonego granatu – komentuje Marek Biernacki, były minister sprawiedliwości i spraw wewnętrznych.
Chodzi o to, że Stefan W. znajdował się pod opieką – czyli także odpowiedzialnością – Służby Więziennej przez 5,5 roku poprzedzające jego czyn. Mury więzienia opuścił 8 grudnia 2018 roku, po odsiedzeniu całego wyroku. Został skazany za serię trzech napadów na niewielkie placówki banków, z których w sumie zrabował około 15 tysięcy złotych.
W tym czasie około dwudziestokrotnie był poddawany konsultacjom psychiatrycznym. Na początku 2016 roku spędził także niemal sześć tygodni w więziennym szpitalu, gdzie lekarze zdiagnozowali u niego schizofrenię paranoidalną. Notowali, że słyszał głosy, które wydawały mu polecenia, miał wrażenie, że funkcjonariusze cofają czas albo że jest świadkiem koronnym. Stefan W. jednak ostatecznie opuścił więzienny szpital, gdyż lekarze stwierdzili, że leczenie przyniosło pozytywne skutki.
– Coś w tym systemie nie działa, skoro nie potrafiono go poprawnie zdiagnozować, zrozumieć, jak niebezpiecznym jest człowiekiem – zauważa Biernacki.
Śledztwo, które ma dać odpowiedź na pytanie, czy funkcjonariusze Służby Więziennej lub policji popełnili tragiczne w skutkach błędy, prowadzi Prokuratura Okręgowa w Toruniu. Zgodnie z publicznymi zapowiedziami kluczowe decyzje w tym śledztwie miały zostać podjęte do połowy grudnia. Tak się jednak nie stało. Dlaczego?
– Konieczne jest przesłuchanie kolejnych świadków, dlatego na razie przedłużyliśmy postępowanie do połowy lutego – poinformował w rozmowie z Magazynem TVN24 rzecznik tej prokuratury Jarosław Kilkowski.
Zrobię coś spektakularnego
W toruńskim śledztwie prokuratorzy mają obszerny materiał do zbadania i zinterpretowania. Dlatego że sygnałów świadczących o przestępczych zamierzeniach Stefana W. nie brakowało. Na dramatyczny krok zdecydowała się nawet jego matka, przestraszona rozmową z synem tuż przed jego wyjściem na wolność, dokładnie 30 listopada 2018 roku. Sama poszła do znajomego policjanta.
– (Syn) Znów mówił, że wydarzyła mu się krzywda. Zdrowie mu zniszczyli, powtarzał, że zrobi coś spektakularnego. Wystraszyłam się – opowiadała później reporterom "Dużego Formatu" "Gazety Wyborczej".
Dokładnie na osiem dni przed opuszczeniem zakładu karnego poszła na pobliski komisariat. – Uważałam, że nie powinien wychodzić lub ktoś go powinien obserwować – wyznała reporterom.
Jej dramatyczny apel trafił w biurokratyczną machinę policyjno-więzienną. Policjanci uznali, że relacja matki nie daje podstaw do zastosowania obserwacji Stefana W. po jego wyjściu na wolność.
Na komisariacie powstało jedynie pismo do zakładu karnego. "Z ustaleń wynika, że Stefan W. składał deklaracje, w których oznajmia, że niesłusznie dostał tak wysoki wyrok, bo nie używał prawdziwej broni, tylko atrapy, i że jak wyjdzie z więzienia, to teraz dopiero zrobi napad z prawdziwą bronią, weźmie maczetę, pojedzie do Warszawy i tam zrobi napad albo wykorzysta tę atrapę broni, którą ma w więziennym depozycie" – brzmi fragment policyjnej notatki.
W efekcie lektury notatki wychowawca więzienny odbył dodatkową rozmowę ze Stefanem W., gdyż tę rutynową, jak z każdym wychodzącym na wolność, już miał za sobą i została skwitowana notatką, że W. nie potrzebuje pomocy w znalezieniu noclegu. Tym razem jednak wychowawca usłyszał od Stefana W. znacznie więcej.
Jak ujawniliśmy w ubiegłym roku na łamach portalu tvn24.pl, był to swoisty manifest polityczny.
"Skazany wezwany na rozmowę stwierdził, że wyjeżdża z województwa pomorskiego, bo tutaj rządzi Platforma. Po opuszczeniu zakładu karnego zamierza udać się na lotnisko, a gdyby nie udało mu się kupić biletu na samolot, to uda się na dworzec PKP i wyjedzie do innego województwa, gdzie rządzi PiS, bo jest zwolennikiem PiS-u, cyt. słowa skazanego »chciałbym, by Jarosław Kaczyński został dyktatorem«. Zamierza być bezdomnym, mieszkać po ośrodkach dla bezdomnych i jeździć pociągami po kraju. Do województwa pomorskiego nie będzie przyjeżdżać, bo to »siedlisko Platformy«” – to cytaty z notatki, która została sporządzona w więzieniu i przesłana do gdańskiego komisariatu policji.
Biurokratyczne tryby
Dziś już wiadomo, że pismo z więzienia znalazło się na biurku w gdańskim komisariacie policji. Stąd jednak nie trafiło np. do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, której ustawowym zadaniem jest monitorowanie i zwalczanie wszelkich radykalizmów politycznych. Również policjanci nic więcej nie zrobili z tak alarmującymi informacjami od Służby Więziennej.
– Wychowawcy zdawali sobie sprawę, że Stefan W. jest niebezpieczny znacznie wcześniej. On trzy razy starał się o skrócenie kary. Za każdym razem jego wnioski odrzucano, choć był pierwszy raz karany, a napady, których dokonał, nie były poważne i nikt w nich nie ucierpiał – mówi nam trójmiejski policjant, prosząc o zachowanie anonimowości.
Sąd Okręgowy w Gdańsku o przyczynach odmów zwolnienia informował tak: "Zachowanie skazanego nie świadczyło o postępach w resocjalizacji i nie dawało gwarancji, że w przypadku warunkowego zwolnienia będzie przestrzegał porządku prawnego".
Co jednak zastanawiające w więziennej historii Stefana W., to fakt, że mimo "braku postępów w resocjalizacji" trafiał on do coraz lżejszych zakładów karnych. Na początku kary były to Malbork i Sztum, przeznaczone dla groźnych przestępców, a pod koniec kary już zakład w Gdańsku-Przeróbce, do którego trafiają sprawcy drobniejszych przestępstw, a ich resocjalizacja jest "rokująca".
Innym efektem pisma policji było skierowanie Stefana W. na kolejne konsultacje z lekarzami psychiatrami. Tym bardziej że wcześniej w trakcie odbywania wyroku był przez nich przecież podejrzewany o schizofrenię i przebywał na psychiatrycznych oddziałach więziennych.
– Trzeba zadać pytanie o jakość badań psychiatrycznych, czy lekarze rzetelnie wykonywali swoją pracę. To jedna z rzeczy, które badają śledczy z prokuratury w Toruniu. Muszą się tutaj jednak opierać na ekspertyzach od kolejnych lekarzy – mówi jeden z naszych rozmówców z prokuratury, prosząc o zachowanie anonimowości.
Ustawa o bestiach
Z publicznych oświadczeń Służby Więziennej wynika, że Stefan W. nie mógł być objęty działaniem "ustawy o bestiach". Pozwala ona izolować w specjalnym ośrodku szczególnie niebezpiecznych przestępców, nawet po zakończeniu odsiadywania przez nich wyroku. Tak jak to się dzieje z Mariuszem Trynkiewiczem, zabójcą czterech chłopców z Piotrkowa Trybunalskiego, czy z Leszkiem Pękalskim, zwanym "wampirem z Bytowa".
Ustawę można zastosować jednak tylko wobec "osób, które odbywają karę w systemie terapeutycznym". To sprawcy przestępstw, którzy poddawani są terapii na specjalnych oddziałach więziennych. Najczęściej dotyczy to sprawców przestępstw seksualnych lub upośledzonych umysłowo bądź uzależnionych od alkoholu i narkotyków. Tymczasem na mocy prawa schizofrenia, którą diagnozowano u Stefana W., nie stanowi choroby, którą leczy się u więźnia właśnie w "systemie terapeutycznym".
– W toruńskim śledztwie, które bada ewentualne błędy funkcjonariuszy Służby Więziennej lub policji, nie przyznano nam statusu poszkodowanych, nie mamy żadnego wglądu w działania śledczych – mówi nam brat zamordowanego prezydenta, Piotr. Prokurator, który słyszał o efektach rocznej pracy swoich kolegów z prokuratury gdańskiej i toruńskiej, nie ma wielkich złudzeń. – Nie wiem, czy lekarzom uda się kiedykolwiek jednoznacznie ustalić, czy Stefan W. może odpowiadać za swoje czyny. A przecież nie można go trzymać w nieskończoność za kratkami, szczególnie chorego - przyznaje.
Dziś Stefan W. przebywa za murami aresztu tymczasowego, czekając na kolejne badania psychiatryczne. Jednocześnie sąd będzie musiał – co trzy miesiące – decydować o przedłużaniu mu tego aresztu. Według nieoficjalnych informacji Magazynu TVN24 nowa opinia biegłych w sprawie jego poczytalności nie powstanie wcześniej niż za pół roku.
Jeśli ostatecznie biegli psychiatrzy ocenią, że Stefan W. może zasiąść na ławie oskarżonych, będą mu groziły kary główne polskiego Kodeksu karnego: 25 lat więzienia lub nawet wyrok dożywocia. W praktyce oznacza to, że będzie się mógł zwrócić o skrócenie kary po upływie minimum 25 lat w zakładzie karnym. Wtedy decyzję podejmie sąd, który oceni, czy W. może się już znaleźć na wolności. Jednak nawet opinia psychiatrów, że choroba Stefana W. wyłącza jego odpowiedzialność karną, nie oznacza, że znajdzie się on na wolności.
- Biegli są zobowiązani wtedy do oceny, czy zagraża on społeczeństwu. Trudno wyobrazić sobie, by ocenili inaczej w tym przypadku. Zapewne trafi on do zamkniętego szpitala, gdzie będzie poddawany leczeniu, aż przyniesie ono skutek. Niemożliwe, by dziś oceniać, czy zajmie to kilka lat, czy pozostanie w szpitalu do końca swojego życia – wyjaśnia były prokurator krajowy i minister spraw wewnętrznych Janusz Kaczmarek.