Zwykły patrol okazał się koszmarem. Wyjątkowo dobrze dowodzony i uzbrojony oddział dżihadystów w godzinę rozniósł w puch konwój amerykańskich komandosów i lokalnych żołnierzy. Kiedy na miejsce dotarła odsiecz, mogła tylko szybko ewakuować tych, którzy przeżyli. Wbrew uświęconej tradycji wojska USA, na łaskę dżihadystów zostawiono czterech komandosów, choć nie było pewności, co się z nimi stało.
Katastrofalne starcie w październiku 2017 roku na zapomnianym przez świat pustynnym skrawku Nigru, przy granicy z Saharą, wywołało wielkie poruszenie w USA. Zwłaszcza że początkowo nie było pewne, czy któryś z czterech pozostawionych na polu walki komandosów nie został tylko ranny. Zostawienie go żywego na pastwę dżihadystów było nie do pomyślenia. Ostro krytykowano też rzekomo opieszałe nadejście pomocy ze strony Francuzów.
Tragiczna potyczka, nieopodal znajdującej się na obrzeżach cywilizacji wioski Tongo Tongo, zaowocowała licznymi spekulacjami i artykułami opartymi na przeciekach. Kontrowersje podsyciło opublikowanie przez dżihadystów nagrania z kamery na hełmie jednego z komandosów. Wojsko USA nie ujawniało jednak szczegółów. Dopiero teraz, po ponad pół roku dochodzenia, Pentagon opublikował raport opisujący dokładnie, co zdarzyło się tego feralnego czwartego października 2017 roku.
Służba na skraju cywilizacji
Zaangażowany w starcie oddział amerykańskich żołnierzy stanowili komandosi US Army, tak zwane zielone berety. Mieli doświadczenie w działaniach na terenie Nigru, ponieważ byli już tam na jednej zmianie w 2016 roku. Oficjalnie ich zadaniem było szkolenie lokalnych oddziałów i pomaganie im w zwalczaniu radykalnych islamistów działających na obrzeżu Sahary - odłamów Al-Kaidy i tak zwanego Państwa Islamskiego.
Przez większość 2017 roku komandosi byli w USA i szykowali się do kolejnej zmiany w Nigrze. Wiedzieli, że wrócą tam jesienią. Pentagon przyznał jednak, że ze względu na inne obowiązki i zmiany kadrowe zaniedbano trening. Kiedy w końcu przybyli do Nigru we wrześniu, tylko połowa z nich miała za sobą ćwiczenia działań w grupie. Nie byli do końca zgrani.
Na miejscu skupili się na szkoleniu nigerskiego oddziału antyterrorystycznego i zwiadowczego, który miał im najpierw pomagać, a potem samodzielnie zwalczać islamskich fanatyków. Przed wyruszeniem na feralny patrol odbyli wspólnie dwie misje w terenie. Obie nie obfitowały w niespodzianki. Rutyna.
Pułapka się zamyka
Ich ostatnia operacja początkowo też na taką wyglądała. 3 października świtem opuścili swój obóz położony w pobliżu miasta Ouallam. Ich konwój składał się z trzech amerykańskich samochodów - dwóch półciężarówek z zamontowanymi na pace karabinami maszynowymi i jednego zwykłego SUV-a. Towarzyszyło im dodatkowo pięć podobnych pojazdów nigerskich. Łącznie w drogę ruszyło 11 Amerykanów (choć początkowo mówiono o 12) i około 30 Nigerczyków.
Przez kilka godzin jechali piaszczystymi drogami przez monotonny, płaski i pustynny krajobraz na północ w kierunku Sahary. Ich zadaniem było zdobyć informacje na temat ważnego lokalnego przywódcy dżihadystów, który miał działać w pobliżu granicy z Mali. Ewentualnie mieli go pojmać lub zabić. Po dotarciu we wskazany region zorientowali się jednak, że fanatyka i jego ludzi nie ma nigdzie w okolicy.
Wieczorem, wracając do bazy, dostali "bardzo wiarygodne" informacje o nowym miejscu pobytu dżihadystów. Zawrócili więc i czwartego października wczesnym rankiem odnaleźli niedawno opuszczone obozowisko z jeszcze ciepłymi popiołami - pozostałościami po ogniskach. Dżihadystów jednak nie było. Po raz kolejny z pustymi rękami żołnierze skierowali się do bazy.
Przez nieplanowane wydłużenie patrolu nigerskim żołnierzom zabrakło wody, wobec czego amerykański dowódca nakazał zboczenie z trasy i zatrzymanie się w osadzie Tongo Tongo. Przy okazji postanowiono odbyć zaimprowizowane spotkanie z lokalną starszyzną plemienną.
Amerykanie nie zauważyli, że prawdopodobnie wówczas zaczęła się wokół nich zaciskać śmiertelna pętla.
Rozmowy ze starszyzną przeciągały się. Zbliżało się południe. Amerykański dowódca był zniecierpliwiony, ale nie chciał okazać braku szacunku starszyźnie. Wystawieni na czaty i obserwujący miasteczko komandosi zaniepokoili się, gdy dostrzegli dwóch chłopaków na motocyklach, którzy z dużą prędkością wyjechali z osady na pustynię. Panujący wokół spokój zdawał się pozorny, napięcie rosło. Wreszcie o 11.40 udało się wyruszyć z osady.
Konwój nie zdołał jednak ujechać kilkuset metrów, kiedy zatrzasnęła się pułapka.
Zasadzka na drodze
Rozległy się strzały i pociski zaczęły trafiać ostatnie pojazdy konwoju. Ktoś strzelał z zabudowań na skraju wioski i zagajnika rosnącego wokół bagnistego stawu. Początkowo ostrzał był słaby, ale im dalej żołnierze wjeżdżali w porośnięty krzewami teren, tym bardziej stawało się niebezpiecznie. W końcu dowódca konwoju nakazał zatrzymać się. Wszyscy żołnierze wyskoczyli z pojazdów, naprędce ubrali kamizelki kuloodporne i zaczęli odpowiadać ogniem.
Przez radio poinformowano dowództwo o kontakcie z wrogiem, ale sytuacja wydawała się łatwa do opanowania. Komandosi nieraz wdawali się w potyczki, które zazwyczaj kończyły się krótką wymianą ognia i ucieczką napastników. Dżihadyści nie ryzykowali otwartego starcia z dobrze uzbrojonymi i wyszkolonymi Amerykanami.
Tym razem jednak sytuacja była inna. Kiedy dowódca komandosów wraz z kilkoma Nigerczykami zaczęli zachodzić z boku napastników ukrytych w zaroślach, ku swojemu zaskoczeniu dostrzegł znaczne dodatkowe siły dżihadystów nadciągające z pustyni - oddział uzbrojony w półciężarówki z karabinami maszynowymi i moździerzami. Amerykanin szybko zdał sobie sprawę, że wróg ma znaczną przewagę. Natychmiast wrócił z towarzyszami do zatrzymanego konwoju i nakazał odwrót.
Ostrzał był już jednak bardzo intensywny. Ucieczka nie była łatwa.
Pozostawieni z tyłu
Do tego czasu część Nigerczyków zdążyła już zniknąć z pola walki. Na dodatek kilku było rannych, a dwa samochody nie nadawały się do użycia. Większość Amerykanów i pozostali Nigerczycy załadowali się szybko do czterech pojazdów i ruszyli. Trzech komandosów ukrytych i ostrzeliwujących się zza nieuzbrojonego SUV-a, stojącego najbliżej napastników, też zaczęło się wycofywać. Dowódca zespołu widział ich po raz ostatni, kiedy gestem nakazał im jechać za sobą, co jeden z jego podwładnych potwierdził uniesionym kciukiem.
Z niewyjaśnionego powodu pozostała trójka nie wskoczyła jednak do pojazdu i nie odjechała natychmiast. Jeden z komandosów wsiadł za kierownicę i ruszył powoli do przodu. Dwaj pozostali szli schowani za samochodem i ostrzeliwali wroga.
Idący przodem sierżant Bryan Black został trafiony jako pierwszy. Pocisk zabił go na miejscu. Podążający za nim sierżant Jeremiah Johnson jeszcze tego nie wiedział i rzucił się na pomoc. Sierżant Dustin Wright wyskoczył zza kierownicy i pomógł zawlec niedającego oznak życia kolegę za pojazd. Obaj szybko zdali sobie sprawę, że postrzelonemu Blackowi już nic nie pomoże.
W tym czasie ostrzał stał się na tyle silny, że Johnson i Wright nie mieli szans wsiąść do samochodu. Podjęli desperacką decyzję. Rzucili się biegiem przed siebie, starając się chować za pojazdem, aby choć trochę osłonił ich od kul. Na niewiele się to zdało. Johnson został trafiony po przebiegnięciu około 85 metrów. Padł na ziemię i nie mógł już się ruszać. Widząc to, Wright wrócił do niego, chcąc mu najpewniej pomóc, ale szybko sam został trafiony. Według raportu Pentagonu ich rany były śmiertelne i zmarli około godziny 12.
Na nagraniu zgranym przez dżihadystów z kamery na hełmie Johnsona widać, że po upadku na ziemię okazywał oznaki życia, pomimo trafienia wieloma pociskami i poważnych ran. Widać też, że podeszło do niego kilku uzbrojonych mężczyzn. Jeden oddał serię w głowę leżącego Amerykanina.
Druga nieudana ucieczka
Reszta oddziału ujechała w tym czasie około 700 metrów i zatrzymała się. Zorientowano się, że brakuje trzeciego amerykańskiego wozu. Próby wywołania brakujących komandosów przez radio spełzły na niczym. Nie było odpowiedzi. Postanowiono więc utworzyć prowizoryczną pozycję obronną i trzymać nadciągających napastników na dystans, podczas gdy dwaj ochotnicy rzucili się biegiem z powrotem, aby skrycie sprawdzić, co się stało z zaginionymi kolegami. Po dziesięciu minutach ich śladem podążyła kolejna dwójka Amerykanów.
Około 12.25 pozostali komandosi i Nigerczycy, broniący się na nowej pozycji, znaleźli się w trudnej sytuacji. Grupa dżihadystów oskrzydliła ich na kilku półciężarówkach i zaczęła ostrzeliwać. Amerykański dowódca (który był już ranny) nakazał kolejny odwrót. Większość Nigerczyków szybko wskoczyła do dwóch swoich pojazdów i ruszyła. Trzech Amerykanów i czterech kolejnych Nigerczyków zdołało wsiąść do jednego amerykańskiego pojazdu i również odjechała. Wówczas to po raz ostatni widzieli sierżanta La David Johnsona i dwóch nigerskich żołnierzy, którzy kryli się za drugim amerykańskim wozem. Byli przekonani, że ich kolega zmierza do drzwi kierowcy i zaraz ruszy za nimi.
Krążący już nad polem bitwy nieuzbrojony dron MQ-1 Predator zarejestrował jednak, że Johnson nie zdołał wejść do samochodu. Ostrzał był zbyt ciężki i musiał się cofnąć. On i jego dwóch nigerskich towarzyszy podjęli taką samą decyzję jak wcześniej sierżanci Johnson i Wright. Rzucili się do ucieczki biegiem.
Dwaj Nigerczycy zostali trafieni po przebiegnięciu około 400 metrów i zginęli. Amerykanin zdołał pokonać kolejne 450 metrów po płaskim pustynnym terenie i wyczerpany rzucił się pod jedyną większą osłonę w okolicy - kolczasty krzew. Tam bronił się do ostatka. Prawdopodobnie był już ranny i nie miał szans dalej uciekać. Kilku dżihadystów zbliżyło się do niego na małą odległość i zabili go.
Obrona do gorzkiego końca
Pozostali przy życiu Amerykanie i Nigerczycy upchnięci w ostatnim samochodzie uciekali pod ciężkim ostrzałem. Piątka z siódemki została ranna. Jeden Nigerczyk śmiertelnie. Kierowca miał przestrzelone ramię, ale jechał dalej. Amerykański dowódca został po raz kolejny trafiony i wypadł z samochodu, ale udało się po niego wrócić. W końcu wjechali w zagajnik obok miejsca zasadzki i tam zakopali się w błocie.
Po chwili dołączyła do nich czwórka komandosów wysłana na poszukiwanie zaginionych na początku potyczki Amerykanów. Nie zdołali ich odnaleźć, ponieważ napotkali po drodze na dużą grupę przeciwników i po krótkiej walce wycofali się. Przy użyciu radia w ugrzęźniętym samochodzie nadano ostatni komunikat do dowództwa. Przekaz był prosty: sytuacja jest beznadziejna, będziemy się bronić do ostatka.
Następnie siedmiu Amerykanów i czterech Nigerczyków rzuciło się do trzeciej już tego dnia desperackiej ucieczki. Tym razem mieli jednak szczęście i pomimo ciężkiego ostrzału dopadli do gęstych zarośli i mokradeł w pobliżu wioski. Weszli w nie i zniknęli z oczu ścigającym ich dżihadystom. Po raz pierwszy od godziny mieli chwilę spokoju.
Na drugiej stronie mokradeł znaleźli małą polankę, na której postanowili utworzyć swój ostatni punkt oporu. Z raportu Pentagonu nie wynika dokładnie, czy musieli odpierać jakieś ataki, czy dżihadyści ich nie znaleźli. Mieli jednak napisać w swoich telefonach pożegnania dla rodzin, pesymistycznie oceniając szanse na przeżycie.
Mniej więcej w tym samym czasie nad okolicę nadleciały dwa francuskie myśliwce Mirage wezwane na pomoc około godziny wcześniej. Piloci nie mieli łączności z Amerykanami i nie mieli pojęcia, gdzie są przyjaciele, a gdzie wrogowie. Wykonali więc "pokaz siły", czyli przelecieli cztery razy nad rejonem walk na wysokości koron drzew z prędkością naddźwiękową. Oznacza to potężny huk, który w wielu wypadkach wystarcza do odstraszenia mniej zdyscyplinowanych napastników. Tak też stało się tym razem.
Kamery już dwóch krążących nad okolicą dronów zarejestrowały, że po pierwszych przelotach dżihadyści zaprzestali ścigania ocalałych Amerykanów i Nigerczyków. Po kolejnych "pokazach siły" pośpiesznie opuścili okolicę, być może zadowoleni z dotychczasowego sukcesu i nie chcąc się narażać na kontratak. Według Pentagonu, działania francuskich pilotów "prawdopodobnie" ocaliły pozostałych przy życiu żołnierzy.
Dwie godziny później nadleciały dwa śmigłowce H225M Caracal francuskich sił specjalnych ściągnięte z sąsiedniego Mali. Przez prawie godzinę nie mogły znaleźć ocalałych. W końcu jeden z komandosów wyszedł na otwarty teren i machając małą amerykańską flagą ściągnął na siebie uwagę. Francuzi szybko załadowali na pokład ocalałych i odlecieli.
Poza czterema Amerykanami zginęło też czterech Nigerczyków.
Po co zginęli gdzieś w Nigrze?
W momencie odlotu ocalali żołnierze nie byli pewni, co stało się z zaginionymi komandosami. Kiedy śmigłowce uniosły się z nimi w powietrze, okolicę zabezpieczały przybyłe na miejsce nigerskie posiłki, a dżihadystów i tak już dawno nie było.
Ciała trzech Amerykanów, zabitych w pierwszej fazie starcia, znaleziono szybko i już następnego dnia przekazano siłom amerykańskim. Ciała czwartego, sierżanta Johnsona, nie udało się jednak zlokalizować, ponieważ nikt nie wiedział, co się z nim stało. Dopiero później okazało się, że przebiegł prawie kilometr od miejsca, gdzie go ostatni raz widziano. Po dwóch dniach jego zwłoki znaleźli pasterze i doprowadzili do nich nigerskich żołnierzy.
Pozostawienie ciał na polu bitwy oraz wycofanie się z niego przed ustaleniem, co się stało z zaginionymi, wywołało negatywne reakcje w USA. Jedną ze świętych zasad amerykańskiego wojska jest: nigdy nie zostawię poległego towarzysza. Porzucenie rannego na łaskę fanatyków to tym gorsza rzecz. W świadomości Amerykanów ich wojsko powinno być na tyle silne, aby przybyć na odsiecz i opanować pole walki. Tu jednak było inaczej.
Dodatkowy szok wywołał fakt, że amerykańscy żołnierze w ogóle przebywają w jakimś Nigrze i na dodatek są tam narażeni na takie ryzyko. Amerykańscy komandosi bardzo rzadko wpadają w zasadzki i giną. Tym większe było poruszenie w USA. Rodzina jednego z zabitych żołnierzy mówiła mediom, że ich bliski twierdził, iż "przekłada papiery" w jakiejś bazie i jest zupełnie bezpieczny.
Krytykowano też rzekomą opieszałość w nadejściu odsieczy. Pojawiły się artykuły zarzucające Francuzom zwlekanie z pomocą.
Cicha wojna trwa nadal
Pentagon twierdzi jednak w swoim raporcie, że tragiczne starcie było efektem splotu całego szeregu błędów i zaniechań. Od niedostatecznego szkolenia, przez brak dokładnych danych wywiadowczych i popadnięcie w rutynę, po niedokładne zaplanowanie misji i niepoinformowanie o niej wyższego dowództwa.
Na samym polu walki miało dojść do licznych aktów bohaterstwa, ale w obliczu przewagi wroga nie zapobiegło to ofiarom. W tak ciężkiej sytuacji ciężko byłoby oczekiwać, aby ocalali żołnierze zrobili więcej dla czterech poległych towarzyszy. Francuzi mieli natomiast zareagować szybko i sprawnie.
Po śledztwie zalecono wiele zmian organizacyjnych, zwłaszcza w planowaniu, zatwierdzaniu i nadzorowaniu misji. Większy nacisk ma być też kładziony na trening. O wycofywaniu się z Nigru czy ograniczaniu tam amerykańskiej obecności nie ma mowy. W centralnej Afryce kilka tysięcy komandosów z Francji i USA od lat toczy cichą wojnę z islamskimi fanatykami i będzie to robić pomimo tragicznego finału starcia pod Tongo Tongo.