Po zatrzymaniu zamilkł na kilka godzin, a gdy przemówił, przeraził policjantów. Bez emocji opowiadał, że zabijał, gdy tylko potrzebował pieniędzy. Nieważne, czy była to kobieta, czy mężczyzna. Po procesie położył głowę na gilotynie. To była ostatnia publiczna egzekucja we Francji.
Wysoki, dobrze zbudowany blondyn o świdrującym spojrzeniu oczarował pannę Jean De Koven - 22-letnią tancerkę z Nowego Jorku, która marzyła o zobaczeniu Paryża. Do stolicy Francji przyjechała wraz z ciotką, którą pieszczotliwie nazywała "Secky". Podziwiały wieżę Eiffla, chłonęły atmosferę maleńkich kawiarni i zajadały się bagietkami. Do czasu aż na ich drodze stanął on. Przedstawił się jako pochodzący ze Szwajcarii Siegfried.
Feralne zaproszenie
Krótka pogawędka, kilka uśmiechów i błysk w oku wystarczyły, by zdobyć serca kobiet. Młodszą z nich zaprosił na obiad. Nie zgodziła się. Miała napięty grafik. Obiad miała zjeść z amerykańską przyjaciółką. Dla niego mogła znaleźć chwilę, ale tylko na herbatę. Umówili się. Siegfried zabrał Jean do kawiarenki na uboczu i zapewniał, że nie dowie się o niej z żadnego przewodnika. Była zachwycona. Gawędzili i co chwilę wybuchali śmiechem. Spotkanie było tak udane, że mężczyzna postanowił zaprosić Jean do swojego domu na przedmieściach Paryża. Zgodziła się. Pod warunkiem że zahaczą o hotel, by zostawić wiadomość ciotce. Obiecała, że zobaczą się na kolacji. Gdy przekazywała informację przez recepcję, nie przypuszczała, że Secky więcej nie spotka.
Policja sprawą się nie przejmuje
Mijały godziny. Po kilkunastu ciotka rwała włosy z głowy. Uspokoiła się na chwilę, gdy dostała telegram zaadresowany: "Secky – opiekunka panny Jean De Koven". Kilka razy odczytała wiadomość: "Nie martw się, nic mi nie jest. Czekaj na list". I doczekała się, ale informacji, że jej siostrzenica została porwana. A porywacze żądają 500 dolarów okupu i zakazują powiadamiania policji.
Ciotka nie posłuchała. Złożyła zawiadomienie, które funkcjonariusze potraktowali z przymrużeniem oka. "Przecież to Amerykanka. One przyjeżdżają się tu bawić. Zakochują się i nie chcą wracać. Pewnie ktoś zawrócił jej w głowie" - mówili między sobą policjanci, których przytaczała prasa. Słów załamanej kobiety nie brali na poważnie. "Na pewno chce wyciągnąć od ciotki pieniądze, by rozkoszować się romansem" - kpili.
Sprawa zainteresowała jednego z detektywów. Zwrot adresowy na telegramie wydał mu się podejrzany. "Ona znała pani imię i nazwisko, prawda? To dziwne. Zaadresował to ktoś, kto go nie zna. To może oznaczać, że pani siostrzenica nie żyje" - oznajmił bez ogródek inspektor. Podejrzenia zgłosił swojemu szefowi. Liczył, że ten zainteresuje się śledztwem. Nic z tego. Inspektor został wyśmiany. Jego koledzy mówili o kolejnych miejscach, w których ktoś miał widzieć śliczną brunetkę. Okazało się też, że jej czeki podróżne zostały zrealizowane. "Na takie dziecięce sztuczki się nie nabierzemy" - prychali paryscy policjanci.
"Już nigdy nie zobaczysz swojej siostrzenicy"
Tymczasem "porywacze" po raz kolejny skontaktowali się z ciotką. Gdy miało dojść do przekazania okupu, do akcji wkroczyła policja. Pieniędzy nikt nie odebrał. Zamiast tego Secky usłyszała w słuchawce: "Już nigdy nie zobaczysz swojej siostrzenicy".
Gazety zaczęły zdobić nagłówki: "Amerykańska tancerka uciekła: próbowała wyłudzić pieniądze od ciotki". I dowodziły: skoro Jean De Koven była tancerką, to na pewno była rozwiązła, a skoro była z USA, na pewno była zbyt beztroska. W końcu jednak ta sprawa ucichła, a prasa zaczęła żyć tajemniczymi zabójstwami.
Ginęli od strzału w tył głowy, tracili pieniądze
Kilka tygodni po zniknięciu Jean znaleziono ciało paryskiego taksówkarza. Leżało przy drodze na przedmieściach francuskiej stolicy. Mężczyzna został postrzelony w głowę. Zabrano mu 1500 franków i taksówkę.
Miesiąc później w eleganckiej dzielnicy na tylnym siedzeniu samochodu ktoś znajduje zwłoki owinięte w prześcieradło. Monsieur LeBlond, producent teatralny, po raz ostatni widziany był w towarzystwie mężczyzny i kobiety o ciemnych włosach. Z jego kieszeni zniknęło 10 tysięcy franków.
Mija kolejny miesiąc i pojawiają się kolejne zwłoki. Ginie monsieur Lesobre, agent nieruchomości. Podobnie jak taksówkarz i miłośnik sztuk teatralnych, został postrzelony w tył głowy z pistoletu. Z bliskiej odległości. Agent stracił nie tylko życie, ale też gotówkę, którą miał przy sobie. Obok ciała śledczy znaleźli imienną kartę telefoniczną. Należała do biznesmena z Alzacji. To doprowadziło funkcjonariuszy do Fritza Frommera. Tego po raz ostatni widziano w towarzystwie eleganckiego Szwajcara, który mieszkał na obrzeżach Paryża.
Policjanci bez przekonania pojechali porozmawiać z mężczyzną. Zostali zaproszeni do domu. Tam sympatyczny Szwajcar wyciągnął pistolet i oddał kilka strzałów do nieuzbrojonych śledczych. Tego było za wiele. Jeden z policjantów chwycił za leżący na stole młotek. Doszło do szarpaniny. Szwajcar został ranny w dłoń i w głowę. Stracił przytomność. Za atak na policjantów został aresztowany.
Od wzorowego ucznia do bywalca więzień
Podczas przesłuchania oświadczył: - Nazywam się Eugen Weidmann, jestem Niemcem, a nie Szwajcarem i to ja zabiłem Lesobre'a. Zanim śledczy zaczęli sprawdzać jego słowa, musieli dowiedzieć się, kim w ogóle jest ten człowiek. Prześwietlili jego przeszłość.
Eugen urodził się w 1908 roku we Frankfurcie nad Menem. Jego ojciec był człowiekiem interesu i miał nadzieję, że syn pójdzie w jego ślady. Eugen chciał mieć pieniądze, ale do pracy się nie palił. Jako nastolatek dostał staż w przedsiębiorstwie zajmującym się importem. Szło mu dobrze, był ulubieńcem szefa. Zarabiał jednak mało. Dlatego wpadł na pomysł, jak szybko się wzbogacić. Z pozostawionych w szatni płaszczy kolegów wyciągał gotówkę. Choć kwoty były niewielkie, sprawa szybko wyszła na jaw. Okazało się, że na sumieniu ma też inne machlojki. I tak wymarzona - przez ojca Eugena - kariera legła w gruzach. Na kilkanaście miesięcy trafił do zakładu poprawczego. Tu szybko zyskał sławę i sympatię. Tak dużą, że dyrektor ośrodka zaproponował mu pracę. Weidmann nie skorzystał. Wkrótce wyjechał do Kanady. Wrócił przegrany. Przyłapano go na kradzieży, wsadzono za kraty i deportowano do Niemiec. A tam znowu zaczął kraść. Miał nawet plan, że wraz z kolegą dla okupu porwie syna bankiera. Skazano go na sześć lat więzienia. Odsiedział część kary i wyszedł za dobre sprawowanie. W 1937 roku wyjechał do Francji.
Inspektorzy policji byli zdumieni, bo zaledwie 30-letni mężczyzna niemal połowę swojego życia spędził w zakładach zamkniętych.
"Zabijałem dla pieniędzy"
Gdy wiedzieli, z kim mają do czynienia, zaczęli zadawać pytania. Dlaczego zabił Lesobre'a? - Potrzebowałem trzech tysięcy franków na czynsz, więc go zabiłem – przyznał. I zamilkł na kilka godzin.
Gdy przemówił ponownie, policjanci mieli problem z uwierzeniem w to, co słyszą. - Taksówkarza zabiłem dla pieniędzy, LeBlonda zabiłem dla pieniędzy i Frommera również – oświadczył. Wskazał też swoich wspólników: Rogera Milliona, który miał być mózgiem każdej ze zbrodni, Collette Tricot, ciemnowłosą ukochaną Milliona, którą niektórzy brali za zaginioną amerykańską tancerkę i jej znajomego Jeana Blanca. Po wsypaniu znajomych zapłakał. Wymamrotał coś o tym, że zrobił okropną rzecz, a na kartce papieru napisał: "Jean De Koven".
Podejrzany: nie wiedziałem, że uduszenie kogoś może być aż tak trudne
To uruchomiło lawinę pytań. A Weidmann cierpliwie opowiadał o tym, jak uśmiechnięta tancerka przyszła do jego domu. Rozmawiali i oglądali pamiątki z podróży mężczyzny. Zaczęło się ściemniać. Jean uznała, że czas wracać do ciotki. Otworzyła torebkę. Weidmann, którego miała za Siegfrieda, kątem oka zobaczył, że w torebce kobieta ma gotówkę. "Lubiłem rozmawiać z nią po angielsku, ale bardziej potrzebowałem pieniędzy, które miała w torebce" - na początku 1938 roku "Oakland Tribune" cytowała zeznania mordercy.
Mężczyzna opowiadał o tym, jak jego ofiara się miotała i jak "zaciskał ręce wokół jej ślicznej szyi". A w końcu przyznał: "Nie wiedziałem, że uduszenie kogoś może być aż tak trudne". O Jean powiedział: "Przewróciła się jak szmaciana lalka".
Jean pod gankiem, Fritz w piwnicy, a Janine w jaskini
Policjanci sprawdzili to, co mówił. Pod betonowym gankiem znaleźli ciało amerykańskiej tancerki. Z kolei pod podłogą w piwnicy znaleziono ciało Frommera. Dom i ogród przeczesywali centymetr po centymetrze. Znaleźli między innymi ubrania, które mogły należeć nawet do tuzina kobiet. Od Weidmanna udało się wyciągnąć jedynie informację o zabójstwie jednej z właścicielek garderoby.
Opowiedział śledczym, jak na prasowe ogłoszenie o pracę zwabił Janine Keller, samotną matkę dwójki dzieci. Wywiózł ją do lasu, strzelił w tył głowy, obrabował i wraz z Millionem "pochował" w jaskini. "Nie cierpiała. Zapewniam was. Nie jestem brutalem" - dziennikarze "The Philadelphia Inquirer" cytowali słowa zabójcy w lutym 1938 roku.
Na miejsce zbrodni nie chciał jechać. Błagał, by nie kazano mu oglądać zwłok swojej ofiary. Inspektorom wyrysował dokładną mapę okolicy, w której porzucił ciało pani Keller. I choć wszyscy mieli nadzieję, że słowa Weidmanna to okrutny żart, po raz kolejny okazało się, że mówił prawdę. Dwa miesiące po tym, jak kobieta zniknęła, znaleziono ją pod kopcem piasku i górą kamieni.
"Szkolny łobuz" skończył na gilotynie
W trakcie śledztwa Weidmann przekonywał, że to jego znajomy – Roger Million – namawiał go do żądania okupu. "Czytał, że tak robią amerykańscy gangsterzy" – twierdził Eugen. Z kolei Million mówił: "To on jest prawdziwym potworem. Ja nie umiem tak strzelać, to nie jest takie proste. Jestem niewinny".
Z rozprawy na rozprawę Weidmann tracił pewność siebie. "Na początku był cyniczny i bezczelny. Pysznił się tym, co zrobił. Zachowywał się jak szkolny łobuz, dumny ze swojego dowcipu. Teraz jest człowiekiem załamanym" – odnotowywały dzienniki.
W końcu usłyszał wyrok: publiczne ścięcie. Z ostatniego słowa skorzystać nie chciał. Jego wspólnik za pomoc w dwóch zabójstwach także miał skończyć na gilotynie. Tricot uniewinniono, Blanca skazano na kilkanaście miesięcy więzienia.
Główni oskarżeni odwołali się od wyroku. Million miał szczęście. Jemu karę śmierci zamieniono na dożywocie. Weidmann na śmierć wyszedł z celi, w której kilkanaście lat wcześniej siedział Henri Landru, sławny zabójca uwodziciel.
17 czerwca 1939 roku na placu przed więzieniem zebrało się ponad tysiąc osób. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak umiera ten, który odebrał życie sześciu osobom. Wśród nich była matka jednej z ofiar i 17-letni wówczas Christopher Lee, w przyszłości słynny brytyjski aktor.
Ktoś nawet nagrał moment, w którym Weidmann traci głowę. W sekundę spada na niego ostrze, a korpus mężczyzny wpada do specjalnej zapadni. Wszystko to przy okrzykach gapiów. Tłum był tak pobudzony tym, co zobaczył, że doszło do awantur. Wkrótce we Francji zakazano publicznych egzekucji. Tym samym Eugen Weidmann był ostatnim, który w tym kraju zginął za zbrodnie na oczach rzeszy gapiów.
Ilustrację do tekstu przygotowała Daria Ołdak
Tak dziś wygląda miejsce, w którym 78 lat temu ścięty został Weidmann: