Dla milionów Polaków rok 1999 oznaczał nie tylko mniej kolorową mapę, lecz także dużą zmianę w ich dotychczasowym życiu. Z Łomży zniknęły sklepy z garniturami, ale to była najmniejsza niedogodność. Z wielu miast, które przestały być województwami, zniknęło wtedy o wiele więcej. Tylko niektórym udało się skorzystać z nowej szansy. Jak wygląda "Miasto Archipelag"?
W 1999 roku zniknęły z mapy Polski. Przez kilkadziesiąt lat były pogrubionymi punktami we wszystkich atlasach, były centrami 49 naniesionych na nich kolorowych plam. 1 stycznia tamtego roku zostało tylko 16 takich punktów, śladu po 33 byłych już miastach wojewódzkich można było szukać już tylko na nieaktualnych planach. Ale, co oczywiste, życie w Koszalinie, Łomży czy Sieradzu nie zamarło. Może tylko jeszcze dalej odsunęło się na dalszy plan, zniknęło z pola widzenia tych, co w Warszawie. Stopiło się w jeden wielki obraz, nazywany czasem pogardliwie, czasem z poczuciem misjonarskiej wyższości "Polską B". Jeśli zaglądali tam dziennikarze mediów ogólnopolskich, to w zasadzie tylko przy okazji tragedii, klęsk żywiołowych, afer. Przecież Polska miała co innego na głowie - Unia Europejska, autostrady, kolejne walki rząd-opozycja, katastrofy, nowe technologie, cały czas prący do przodu świat.
Filip Springer postanowił przybliżyć Polakom, po 16 latach od reformy terytorialnej, obraz fragmentu kraju, o którym mało się mówi, a jeszcze mniej zapewne wie. A w którym - to prawdopodobne - może kryć się klucz do odpowiedzi na pytanie, w którą stronę zmierza Polska. Tak powstał projekt "Miasto Archipelag", którego owocem jest wydana przez Wydawnictwo Karakter książka pod tym samym tytułem. W "zaginionych" miastach archipelagu żyją trzy miliony Polaków.
MACIEJ TOMASZEWSKI, TVN24.PL: Przede wszystkim beton, dużo betonu, centrum handlowe, McDonald's – i to nie wszędzie, brak drzew. To przewijający się motyw w tych wszystkich miastach. Coś jeszcze?
FILIP SPRINGER: Bez wątpienia więcej. To, co pan wymienił, to są tylko pewne aspekty jednego zjawiska, które można zamknąć w słowie "modernizacja". A ona w wielu tych miastach opiera się właśnie na wylewaniu dużej ilości betonu w różnych formach, głównie dróg, na wyrównywaniu i estetyzowaniu przestrzeni publicznej – zwłaszcza rynków lub głównych placów – przy pomocy kostki Bauma. Przy okazji wyrzyna się wszystkie drzewa, bo one przeszkadzają i tyle.
Ale to są rzeczy, które dostrzeże każdy, kto przejedzie przez te miasta, nie zatrzymując się w nich. Natomiast styczne czy wspólne elementy są o wiele głębiej zakorzenione. One wynikają po pierwsze z wielkości tych miast - w bardzo szeroko pojętym sensie, bo z jednej strony mamy Sieradz, który ma 42 tys. mieszkańców, z drugiej mamy Częstochowę, która ma 228 tys. Po drugie wynikające z tej wielkości atuty tych miast, tzn. zwartość pewnej zabudowy i w ogóle struktury urbanistycznej, łatwość nawiązywania relacji pomiędzy ludźmi, inne tempo upływu czasu - nie tyle gorsze niż w dużym mieście, tylko po prostu inne.
I oczywiście element, który dla nas był kluczowy przy wyborze tych miast, czyli była wojewódzkość, sentyment za czymś utraconym – a w niektórych tych miastach jest on bardzo silny. Im większe miasto, tym ten sentyment silniejszy. A beton i brak drzew jest powszechny, także w miastach, które nie są opisane w książce.
Zostańmy przy urbanistyce. Jestem z Koszalina, kiedy tam wracam, to rzuca mi się w oczy, że wokół rynku jest lombard, bank, apteka, kebab. Czy tak jest wszędzie w tych miastach? Czy to jest punkt styczny?
W wielu tak, choć nie wszędzie. Olga Gitkiewicz, moja prawa ręka w projekcie "Miasto Archipelag" napisała tekst do "Polityki" o rynkach i pokazała, że są rynki, które sobie nieźle radzą, np. w Lesznie. Ale rzeczywiście bywa tak, że np. w Sieradzu jest 10 banków przy głównym placu miasta. W Koszalinie też jest ten problem, ale on również dotyka dużych miast, bo trwa ekspansja pewnych najemców typu bank czy telefonia komórkowa, bo oni są pewni, mogą zapłacić więcej i podpisać umowę długo do przodu i mogą się potem z niej wycofać, bo ich na to stać. Druga rzecz to wspomniana galeria handlowa, którą z perspektywy dużego miasta takiego jak Poznań czy Warszawa ocenia się jednoznacznie negatywnie, jeśli chodzi o zrównoważone miasto i jego rozwój. Natomiast sprawa zaczyna się niuansować – co było dla mnie jednym z najciekawszych odkryć przy pracy nad tą książką – kiedy popatrzymy na galerię handlową jako element modernizacji wkraczającej do mniejszego ośrodka. Ja kupuję ten argument, że mieszkańcy 100-tysięcznego miasta też chcą mieć dostęp do czegoś, co wyznacza pewien model życia w dużym.
Miałem z ojcem, który mieszka w Koszalinie, duży spór o aquapark. Ja się upierałem, że to idiotyzm, bo jest dużo więcej rzeczy do zrobienia w mieście, a on mnie przekonywał, że aquapark powinien być, bo on nie będzie jechał 60 km do innego. Nie trafiało to do mnie, ale po jakimś czasie zrozumiałem. Po co odmawiać temu miastu czegoś, co przynosi radość jego mieszkańcom, choć na pierwszy rzut oka wygląda na zbędne.
Jest pytanie o kolejność działań. Czy na pewno ten aquapark to była rzecz, którą po pierwsze musi miasto budować. Skoro jest taki fajny i wszyscy chcą tam chodzić, to może niech prywatny inwestor to zrobi? Po drugie, czy to rzeczywiście jest rzecz, którą trzeba zrobić, zanim się zrekultywuje tzw. trójkąt bermudzki w Koszalinie [trójkątem bermudzkim nazywa się w Koszalinie kwartał ulic o nie najlepszej sławie - red.]?Wydaje się, że te środki są tam środki ciut bardziej potrzebne. Podniosłaby się jakość życia wielu mieszkańców chyba bardziej niż dzięki aquaparkowi w niedzielę.
Ale drogi się budują, są chodniki, latarnie, władze są zadowolone, jest przecinanie wstęg.
Tak, bo najłatwiej jest prowadzić modernizację za pomocą kielni i łopaty – ona nie wymaga żadnej wiedzy fachowej poza wiedzą inżynieryjną. Równy chodnik potrafi zrobić każdy, kto jest przygotowany do robienia tego chodnika i nie wymaga to badań społecznych, zaangażowania, partycypacji, wiedzy analitycznej i tego typu historii. Wystarczy mieć kostkę brukową i ekipę robotników.
W którymś mieście spotkał się pan z tym, że ktoś wychodzi poza bruk, beton, latarnie i chodniki?
Miejscami tak, oczywiście. Przykładem najjaskrawszym, nie mówię że najaktywniejszym i najwybitniejszym, jest sąsiad Koszalina, czyli Słupsk i Robert Biedroń, który oprócz robienia wokół siebie medialnego zamieszania – które jest bardzo pozytywnym elementem odmiany wizerunku tych miast – prowadzi działania wychodzące naprzeciw takiemu myśleniu. Bo np. program mieszkaniowy Biedronia nie polega na budowaniu nowych mieszkań, czyli jest w opozycji do myślenia kielnią i łopatą, tylko polega na remontowaniu pustostanów, które są w strukturze miasta. Zaludnienie pustostanów powoduje, że kształtuje się tkankę społeczną w tych kwartałach, które wymagają największej interwencji, więc to jest przykład inteligentnego działania.
Są i innego rodzaju pomysły. Dla mnie miernikiem tego, czy zmiana idzie w dobrym czy w bardzo złym kierunku, jest to, w jaki sposób traktuje się, jeśli w ogóle jest, budżet partycypacyjny. Dla wielu polityków stał się on takim zaklęciem, dzięki któremu sobie łatają dziury i wyrównują chodniki. A w kilku miastach archipelagu nie ma w ogóle budżetów partycypacyjnych, bo cały czas się uważa, że to taka głupotka, która przeminie jak zawieszona kawa – było modne, ale już nie jest i wszyscy się z tego śmieją. A to jest pewien element włączania mieszkańców do dialogu o modernizacji. Czym innym jest aquapark, który staje, bo prezydent chciał sobie przeciąć wstęgę, a czym innym jest aquapark, który staje, bo mieszkańcy tak zdecydowali.
Mówi pan, wspominając Biedronia, że Słupsk ma dobry wizerunek. Wszystkie te miasta starają się o dobry wizerunek. Pan wymienia nawet hasła promocyjne, które wydają się być kuriozalne, szczególnie dla ludzi, którzy tam mieszkają. Ale te miasta mają też problem z innym wizerunkiem, nazwijmy go "wewnętrznym". Wieje smutkiem z tych miejsc.
To jest problem. Nie wiem, skąd się wzięło to, że wizerunek jest ważny. Myślę, że on jest ważny na poziomie inwestorskim, ale tu przecież nie chodzi o wizerunek tyko o warunki prowadzenia biznesu. Jak się stworzy te warunki, to ten inwestor być może się pojawi.
Niektórym samo logo i hasło wystarczą.
No bo to wystarczy. Są te wszystkie agencje, które tworzą marketing miast i wiadomo, że biorą grube pieniądze; że wymyślą logo, a potem się okazuje, że to logo jest podobne do sześciu innych logotypów i było na drugim końcu świata, ale już mniejsza o to. Bardzo zadziwia mnie to, że dosyć często spotykam się przy okazji tej książki z takimi głosami jak np. w Krośnie, gdzie przy rynku żyje Król – człowiek, który nie przebiera w słowach, ma epizod kryminalny i generalnie jest elementem lokalnego kolorytu. Gdy książka się ukazała i lokalny portal o tym napisał, to się pojawiły głosy: "No jak to się Krosno nie ma czym promować? Promuje się takim gościem?". Nie moją rolą i też, mam wrażenie, nie miasta rolą jest budowanie wizerunku. Jego rolą jest zarządzanie pewnym procesem, którym jest miasto i stwarzanie jak najlepszych warunków do życia swoim mieszkańcom. A moją rolą jest budowanie opowieści o tym mieście.
Nie spotkał się pan z taką reakcją już po publikacji książki, że przyjeżdża facet z Warszawy i kalumnie ciska?
Zdarza się, że jak ktoś przeczyta jeden rozdział o swoim mieście, to dojdzie do wniosku, że to nie jest prawda o jego mieście. Natomiast jak ktoś przeczyta całą książkę, to mam wrażenie – i takie głosy do mnie docierają – że zrozumie, iż to jest mozaika opowieści o wszystkich miastach jednocześnie.
Czyli jak mówimy między sobą, że nasze miasto nam się nie podoba, to jest w porządku, ale jak ktoś z zewnątrz podniesie na nie rękę, to biada mu?
Tak, bez wątpienia. Zadawałem ludziom pytanie o miejsce, z którego są dumni w swoim mieście i o takie, którego się wstydzą. Odmawiali kategorycznie dawania odpowiedzi na to drugie pytanie. Nie chcieli pokazać miejsca, którego się wstydzą i to było dla mnie niezrozumiałe. Ja jestem z Poznania, mieszkam w Warszawie i bardzo lubię oba miasta, ale mogę pokazać dziesiątki miejsc, których się wstydzę w obu z nich i nie ma w tym nic złego. Ale z drugiej strony myślę, że to piętno czy ta choroba budowania wizerunku przejawia się w tym, że zarządza się tylko tymi sprawami, które wpływają na krótkodystansowy wizerunek polityczny zarządców. Jeżeli coś jest ważne i do zrobienia, ale nie zawiera się w jednej kadencji, to nie za bardzo jest sens to robić, bo wizerunkowa korzyść z tego będzie żadna. A budownictwo mieszkaniowe czy dostosowanie struktury edukacyjnej do lokalnego rynku pracy to nie są kwestie na cztery lata.
Nikt nie chce tego wymusić?
A kto ma to wymuszać? Nikt nie chce, bo po pierwsze ci, którzy mogą ciągnąć debatę, są gdzie indziej, są w dużych miastach. Ci z Koszalina przyjechali do Warszawy na przykład. Z drugiej strony w wielu tych miastach są bardzo słabe media, które nie są w stanie pociągnąć takiej debaty. Tam gdzie jeszcze są oddziały ogólnopolskich tytułów, jeszcze to jakoś wygląda. Natomiast tam, gdzie są tylko wyrosłe z lokalnego podłoża media, nawet takie z tradycjami, ale zależne od lokalnych struktur, to tej debaty nie ma. W kilku miastach słyszałem, że kiedy dziennikarz zadaje zbyt dociekliwe pytania urzędowi, to urząd zaczyna odpowiadać w trybie 30-dniowego dostępu do informacji publicznej. A jak dziennikarz pracuje w dzienniku, to pozamiatane. Odpowiedzą koledze, który jest na wierszówce i z nim konkuruje.
Jednak można wyczuć u pana, że są miejsca, w których młodym się chce. Bo mam wrażenie, że starych skazuje pan już na pożarcie, a młodym daje pan jeszcze szansę.
Trochę tak jest. Oczywiście zwłaszcza tych starszych, którzy są przyzwyczajeni do pewnego modelu miasta. Takiego z silnym przemysłem, który to organizuje wszystkie inne dziedziny życia, czyli wakacje dla dzieci, przychodnię zakładową, przedszkole zakładowe, a jeszcze imprezę sylwestrową. A taka fabryka już nie istnieje i tęsknota za nią zlewa się z tęsknotą za miastem, które było stolicą województwa – miało urząd, miało ludzi, którzy po godz. 16 wychodzili w garniturach z tego urzędu i trochę robili tłoku na ulicach.
Pisze pan, że np. w Łomży zniknęły sklepy z garniturami, gdy zniknął urząd wojewódzki, którego urzędnicy byli jego klientami.
Tak. Najmniej dotkliwa chyba okoliczność likwidacji województwa. Taka niby bzdurka, ale rzeczywiście tego brakuje, jest za tym tęsknota i jest poczucie odsunięcia na boczny tor, które znajduje ekwiwalent w pewnym momencie historycznym. Co do młodych, to są tacy, którzy czasem nie wiedzą nawet, że byli województwem, bo się urodzili w 1994 r. Im to naprawdę wisi, czy byli, czy nie byli, natomiast poczucie odsunięcia mają, ale ono nie ma już ekwiwalentu historycznego, bo oni go nie doświadczyli. I oni się po prostu domagają pewnej normalności, którą widzieli gdzie indziej. I mają jeszcze chęć i ochotę – bo już wrócili albo jeszcze nie wyjechali – na to, by taką zmianę zainicjować i pociągnąć. Drugą taką grupą ludzi, którzy mają chęć ciągnięcia tej zmiany, są młodzi przedsiębiorcy. Tacy, którzy znaleźli swoją niszę.
Nowoczesne technologie?
Dziewczyna, która szyje skrzydła lub ta, która piecze chleb w Przemyślu w starym piecu, to nie nowoczesne technologie. Oni narzekają na warunki prowadzenia biznesu, na jakieś ZUS-y, biurokrację itd., ale nie narzekają na miasta. Oni raczej widzą w nich potencjał.
Jak ludzie w tych miastach rekompensują sobie odsunięcie na boczny tor?
Ci, którzy są aktywni, starają się być niezależni od wszystkiego. Nie ma dojazdów do dużego miasta? Przecież mam samochód, a jak zabierzemy się w czwórkę, to będzie taniej. Albo pojedziemy blablacarem czy czymś podobnym. Jak nie ma koncertu, to sobie go zorganizujemy. Chłopaki z Zamościa powiedziały, że najbardziej ich boli to, że jak jest koncert, na którym chcą sobie poskakać, to najczęściej sami go organizują i nie mają czasu na zabawę. Ale ten koncert jest. W Chełmie słyszałem, że jak brakuje życia na mieście, to robią domową imprezę z ogniskiem i gitarami. Oni więc odsunięcie rekompensują sobie większym wysiłkiem i aktywnością, często społeczną czy kulturalną. Mówią, że pewnie, że można siąść i się wkurwiać, że się nic nie dzieje, ale jest dzisiaj tyle możliwości, by być niezależnym w działaniu, że zrobią to sami. I to się często zdarza.
Jak sobie w Warszawie czy Poznaniu siedzimy i rozmawiamy o jakimś mniejszym mieście, to często pojawia się taka opinia, że tam to ludzie siedzą na państwowym, nic nie robią, nie potrafią się zorganizować i w ogóle o co im chodzi, bo przecież dostali te pieniądze za kopalnie.
Tak, nie potrafią się zorganizować… Tylko trochę trudniej się zorganizować, gdy się nie ma dojazdu do dużego miasta, a trzeba w nim studiować. Albo gdy trzeba pracować tak jak w Radomiu, skąd ludzie wyjeżdżają bladym świtem, bo ich biurka przeniesiono do Warszawy. Trochę się zmienia człowiekowi perspektywa i trochę się zaczyna doceniać tych aktywnych, którzy zostali, albo tych, którzy już pracują normalnie, a jeszcze mają czas i ochotę robić takie rzeczy jak np. lokalne stowarzyszenie. Bo jak ktoś wstaje o godz. 4, żeby dojechać do pracy do Warszawy, i wraca o godz. 20, to naprawdę ja mu głęboko wierzę, że już może mu się nie chcieć nic innego w życiu robić.
A nie ma pan wrażenia, że to ma też przełożenie na zainteresowanie wielką polityką? Że z perspektywy kogoś, kto siedzi cały dzień na kasie w małym mieście i się cieszy, że to w ogóle ma, to te trybunały, konstytucje, itp. nie są w ogóle interesujące?
Nie tylko na kasie. Mam wrażenie, że to nie interesuje także tych, którzy prowadzą własny interes albo są pracownikami instytucji kultury. Trochę łatwiej zrozumieć dynamikę przemian, jakie mają miejsce teraz w Polsce, gdy się zrozumie uwarunkowania, które dotyczą tych miast.
No właśnie, czy w tych miastach nie kryje się jakiś klucz do odpowiedzi na pytanie, mówiąc górnolotnie, o przyszłość kraju?
Czy aż o przyszłość, to nie wiem, natomiast lepiej rozumiem ostatnie przemiany. Jak słyszę, że w mieście praca jest, ale ona jest z reguły za 1,5 tys. złotych, to argument 500 plus mnie bardziej przekonuje. Jak słyszę o tym, że przyjeżdża jeden czy drugi polityk i mówi w Częstochowie, Radomiu, czy Koszalinie lub Słupsku, że będzie tu województwo, to to jest mowa do tego elektoratu, który pamięta województwa i czas fabryk, który to czas był lepszy niż ten teraz. To, że ta obietnica jest całkowicie fałszywa i oznacza tak naprawdę rozdmuchanie administracji dla kilku jego kolegów i nic innego, jest już drugorzędne. Ale to jest prosty proces polityczny, który można sprzedać, i podchwytują to – co jest już idiotyczne – lokalni politycy. Natomiast zainteresowanie centralną polityką, już tam kij dmuchał ten Trybunał Konstytucyjny, jest mniejsze dlatego, że jest się w mieście, któremu się odcina kolejne połączenia, budżety na kulturę, na inwestycje; że żyje się w Radomiu, z którego w 2022 r. będzie się jechało 2,5 godziny do Warszawy, mimo że jest tylko 100 km pociągiem. A jeśli jeszcze masz posłów, na których się głosuje, a potem cię mają w dupie, to traci się poczucie sprawczości wyborów i tego, że ma się przełożenie na wielką warszawską politykę.
Myśli pan, że to się będzie rozjeżdżało w dalszym ciągu?
Nie wiem, bo ta ekipa, która jest teraz, trochę na tym gra i gra skutecznie.
To chyba niezależne od ekipy – taka czy owaka…
No tak, ale ta wysuwa postulaty socjalne i to znajduje dosyć dobry rezonans w tych miastach. To łatwo pokazać na przykładzie pendolino. Poprzednia ekipa mówiła, że Polska się modernizuje, bo jest pendolino. I fajnie, że ono się zatrzymuje w Ciechanowie, tylko że kosztuje 75 zł i wielu ludzi po prostu na nie nie stać. Mogą sobie popatrzeć, jak przejeżdża to pendolino. Fajnie jest. Ta ekipa zrozumiała, że trzeba coś dodać do tego pendolino, bo ono nie kupi wyborców.
Pan kilkukrotnie wspomina o "łysych kolegach". A czy zauważył pan coś, o czym teraz ostatnio się często mówi? Jakieś "zbrunatnienie"?
To jest coś, o co mnie pytają ciągle dziennikarze w Warszawie, a co w ogóle się nie pojawia w rozmowach z dziennikarzami lokalnymi.
Zaburzona perspektywa Warszawy?
To jest temat ważny, bo jest coraz bardziej dotkliwy, natomiast nie wiem, skąd to przeświadczenie, że w tych miastach dzieje się coś bardziej niż w wielkich miastach. Mam wrażenie, że Wrocław, Poznań, Warszawa czy Białystok mają o wiele większy problem z tym zagadnieniem niż Przemyśl. Chociaż on jest akurat specyficzny, bo tam jest problem zachowań antyukraińskich. Ale jeden z bohaterów książki mówi słusznie, że jakby narodowcy chcieli iść tam na noże z Ukraińcami, to by w godzinę wyrżnęli wszystkich, tak jest ich tam mało. Jednak absolutnie nie mam wrażenia, żeby w tych miastach problem brunatnienia był silniejszy niż w dużych miastach. Oczywiście są takie postawy i gdzieniegdzie jest więcej celtyckich krzyży, zwłaszcza w biedniejszych dzielnicach. Opisuję to na przykładzie częstochowskiego Rakowa, ale przecież jak się pójdzie do jakiejś bardziej zapuszczonej dzielnicy Wrocławia, to też się to znajdzie, więc w ogóle nie mam wrażenia, że wielkość tych miast i ich problemy mają związek z tym, co się dzieje w Polsce. To się dzieje wszędzie w tym samym stopniu.
Pisze pan też, że mimo wszelkich różnic – bo Koszalin różni się od Bielska Białej, która w pańskiej książce wyrasta na pozytywnego bohatera – te miasta spaja poczucie doznanej klęski. Jest ono pewnym usprawiedliwieniem dla zniszczeń wojennych, ale też likwidacja województw jest postrzegana jako klęska, która jest usprawiedliwieniem tego, co dzieje się teraz.
Oczywiście. Zawsze mieć dobrze pod ręką jakąś klęskę, którą się można będzie wytłumaczyć. Wojewódzkość jest taką klęską najświeższą, bo to było w 1998 r. Straciliśmy coś, zabrali nam te meble i komputery i to jest często traktowane jako usprawiedliwienie – nie możemy się rozwijać, bo właśnie to. Przy czym moim zdaniem to jest komunikat fałszywy. Klęską jest to, że Polska jest tak silnie scentralizowana. To, jak wygląda dziś Polska, to jest raczej błędne odczytanie intencji, jaka stała za reformą administracyjną. Dlaczego mniejsze miasto nie może się rozwijać tak samo jak duże miasto, skoro ma 100 tys. ludzi, kilka uczelni, wszystkie niezbędne instytucje kultury, czasami włącznie z filharmonią?
Ale na tych uczelniach nikt nie chce się uczyć.
Ale dlaczego? I dlaczego chcą stamtąd uciec? Bo nie ma centralnych instytucji. Nawet siedziba Europejskiej Straży Granicznej i Przybrzeżnej będzie w Warszawie. No na Boga jedynego! Naprawdę nie ma miejsc, w których dałoby się to zrobić z korzyścią dla nich?
Rozwiązanie niemieckie, gdzie np. trybunał konstytucyjny jest w Karlsruhe, byłoby idealne?
Tak, bo jak pokazują raporty Biura Analiz Sejmowych, Warszawa nie zyska nic na tym, że będzie tam biuro straży przybrzeżnej, ale Elbląg bardzo by już zyskał. Chodzi nie tylko o to, że będzie parę etatów dla urzędników, ale że przybędzie ludzi, którzy będą musieli albo chcieli tam mieszkać, będą tam spędzać czas wolny, będą po pracy chcieli się zaangażować w jakieś działania, będą, mówiąc brzydko, konsumować kulturę, robić zakupy w sklepach itd. I wykazane jest w tych raportach, że średnie miasta mogą na takim procesie bardzo skorzystać, a duże w żadnym stopniu. Ale wyobraźmy sobie teraz taką sytuację, już pal licho tę enigmatyczną straż przybrzeżną, że jakiś rząd zapowie, że za 10 lat przeniesiemy jakiś zakład usług społecznych do Piły albo Trybunał Konstytucyjny do Suwałk. To przecież brzmi jak jakiś żart albo kara. Nie ma w ogóle atmosfery do takiej rozmowy, więc nie sądzę, żeby to się wydarzyło.
Na przykładzie Zamościa i mojego rodzinnego Koszalina pisze pan też o utraconej tożsamości, ale też o jej odzyskiwaniu. Opisuje pan jednego z bohaterów, który chodzi po mieście i zastanawia się, kto tu kiedyś mieszkał, co tutaj robili ci ludzie. Moi dziadkowie mieszkali w poniemieckim domu i w ogródku znajdowałem fenigi – wyobraźnia zaczynała pracować, pytać, co tu się kiedyś działo. Jeszcze w połowie lat 90. znajdowałem poniszczone żydowskie nagrobki na zrujnowanym cmentarzu. Czy przeszłość jest pożądana? Czy to jest przeszłość niewygodna, niechciana, niebezpieczna?
Wśród naszej generacji 20-, 30-latków to jest przeszłość, której się łaknie, bo niesie ciekawą opowieść. Niektórych po prostu interesuje, skąd się wziął fenig w ogródku albo napis "Briefe" na skrzynce na listy. To jest potrzeba poszukania fajnej opowieści w otoczeniu. Tu nie ma żadnych wspomnień w związku z przyjazdem. To jest często pierwsza albo druga generacja tych, którzy się tam urodzili. Dla nich to, co się zdarzyło w trakcie II wojny światowej, jest tym samym, co się wydarzyło w potopie szwedzkim. Nikt jakby Szwedów za to strasznie nie nienawidzi. Ci ludzie mają potrzebę zgłębiania przeszłości z czystej ciekawości i ona często się zderza, nie z masową, ale z silnie wybrzmiewającą niechęcią mniejszości do grzebania w historii. Np. z opinią, że po co tych Niemców przypominać, jeszcze będą chcieli wrócić.
I to nie dotyczy tylko ziem zachodnich, na których Niemcy są figurą najeźdźców i łatwo usprawiedliwić wobec nich niechęć. Mamy całą ścianę wschodnią, gdzie problem z udokumentowaniem historii żydowskiej we wszystkich tych miastach jest gigantyczny. W Częstochowie na jednej z pofabrycznych hal ktoś, kto nie był ani Żydem, który ocalał, ani jego potomkiem, przyczepił zaciskami do kabli plastikowy baner, na którym wykleił naklejkami z papierniczego napis, że w tym miejscu, w tej fabryce, w czasie wojny był obóz przejściowy dla tych, którzy byli wywożeni do obozów koncentracyjnych. Żeby znaleźć wielki żydowski cmentarz w Łomży, trzeba spytać miejscowych i to tych bardziej przychylnych. Albo odszukać na internetowej mapie wielką połać zielonego na obrzeżach miasta. Mam wrażenie, że niechęć do przypominania historii żydowskiej jest silniejsza od przypominania tej niemieckiej.
W stosunku do Niemców byliśmy ewidentnie w sytuacji ofiar, a tutaj nie wiadomo.
Tak, o to lepiej nie pytać.
Pańska przedostatnia książka "13 pięter" i teraz "Miasto Archipelag" mają jakąś misję? Przemówienia komuś do świadomości?
Jeżeli mówimy o misji opisywania rzeczywistości, to tak. Zarówno "13 pięter", jak i "Miasto Archipelag" to takie książki, przy których moją ambicją było opisanie pewnego ważnego fragmentu rzeczywistości, bez opisania którego trudniej zrozumieć, co się dziś dzieje. Mi było ciężko, a po napisaniu książki jest o wiele łatwiej. Gdy słyszałem od prezydenta Bronisława Komorowskiego, że receptą na stratę pracy jest poszukanie nowej i wzięcie kredytu na mieszkanie, to potrafię zrozumieć, że nie wszyscy, którzy nie mają zdolności kredytowej i są na śmieciówce, zagłosowali na niego. Albo w ogóle nie zagłosowali, bo się wypięli.
I jak sobie jeżdżę i słucham, ile zarabia się w takich miastach jak Suwałki, to znowu zaczynam rozumieć więcej. Ten opis jest jedyną ambicją. Nie mam oczekiwania czy poczucia, że ktoś książkę przeczyta, weźmie sobie coś do serca i coś zmieni. Myślę, że tak nie będzie. Natomiast jeśli się tak dzieje – bo czasem się tak dzieje, że jakieś drobne pęknięcia i rysy powstają i je się łączy z moimi publikacjami – to ja się bardzo z tego cieszę i nie będę się wypierał, że to nie ja. Ale nie mam w ogóle takiego oczekiwania. Cały projekt "Miasto Archipelag" ze wszystkimi internetowymi i prasowymi emanacjami to był projekt, którego ambicją było opisanie pewnego bardzo ważnego kawałka Polski, który jest moim zdaniem niedoceniony w mediach. Albo opisywany bardzo głupio.
Filip Springer – reporter i fotograf. Autor książek poświęconych przestrzeni i architekturze. Sławę przyniosła mu pierwsza książka "Miedzianka. Historia znikania", potem opublikował m.in. "Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL" czy "13 pięter". Jego najnowszą książkę "Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast" opublikowało Wydawnictwo Karakter.