Cała PiS-owska operacja wokół sądów wymierzona jest w opozycję polityczną i prawa polityczne obywateli. Według konstytucji, skazani za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego tracą bierne prawa wyborcze do Sejmu i Senatu. Istnieje więc możliwość, by za pomocą prokuratury i sądów wpływać na skład obu izb parlamentu i na działania opozycji. PiS dostał instrument, by wreszcie urwać łeb hydrze i wdeptać w ziemię przeciwników, którzy są przecież czystym złem. Dla Magazynu TVN24 Ludwik Dorn.
Sądy batem na opozycję
Warto zauważyć, że jak dotąd prokuratura nie wytaczała w ogóle politykom lub zbuntowanym obywatelom spraw karnych (Kodeks wykroczeń to co innego), choć z ust członków kierownictwa PiS padały złowrogie zapowiedzi o ściganiu za blokowanie obrad na sali plenarnej lub demonstracje przed Sejmem (sławetny "pucz") z artykułów Kodeksu karnego poświęconych przestępstwom przeciw Rzeczpospolitej. Przyczyna tej powściągliwości była dość oczywista: obóz władzy i podporządkowana mu prokuratura ośmieszyłaby się przed naprawdę niezawisłymi sądami. W efekcie obóz władzy był jak pies, który głośno szczeka, ale słabo kąsa, co rodziło w jego szeregach silny dyskomfort.
W przypadku zainstalowania w sądach powszechnych sędziów podzielających pisowskie priorytety i pisowską aksjologię może się to zmienić. I mniej istotne byłyby tutaj wyroki bezwzględnego więzienia, bardziej wyroki skazujące w ogóle.
Uwagę opinii publicznej przyciągnęła ostatnio relacja posła Nowoczesnej Witolda Zembaczyńskiego z jego rozmowy z prezesem Kaczyńskim. Ten ostatni, wskazując na posłów PO, miał wielokrotnie powtarzać: wszyscy oni pójdą siedzieć. Bardziej istotne było jednak to, że parę dni wcześniej, mówiąc o opozycyjnych planach protestów na sali sejmowej i poza Sejmem, pan Kaczyński ostrzegł opozycję, że wchodzi w konflikt z Kodeksem karnym i powinna zdawać sobie sprawę z politycznych tego konsekwencji.
Co autor miał na myśli? Otóż w maju 2009 roku olbrzymią większością głosów (ja się wstrzymałem) Sejm uchwalił nowelizację konstytucji, wedle której skazanie prawomocnym wyrokiem na karę pozbawienia wolności za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego skutkuje utratą biernego prawa wyborczego do Sejmu i Senatu. Pojawiła się zatem możliwość wpływu za pomocą sądów na personalny skład obu izb parlamentu, a szerzej rzecz ujmując wpływania za pomocą prokuratury i sądów na polityczne stanowiska i działania parlamentarnej i pozaparlamentarnej opozycji. Cała pisowska operacja wymierzona jest w opozycję polityczną i prawa polityczne obywateli, a nie prawa człowieka. Sięgnięcia po tortury nie przewiduję.
Lech chciał reformować, nie niszczyć
W kwietniu 2006 roku, przy okazji wręczania nominacji sędziowskich, Prezydent Lech Kaczyński wyłożył swój pogląd na ustrojową rolę trzeciej władzy w III Rzeczpospolitej. Mówił m.in.:
- W Polsce (…) mamy do czynienia z niewątpliwie pełną odrębnością władzy sądowniczej. Pełną i można stwierdzić, że większą niż przeciętnie w Europie. Ja to akceptuję co do zasady i nie zamierzam robić niczego, aby ten stan rzeczy w sposób istotny zmieniać.
- Władza sądownicza (…) nie podlega, to jasne, ani władzy parlamentarnej (poza podległością ustawą przy orzekaniu), ani tym bardziej władzy wykonawczej. Sędzia jest i powinien być niezawisły w sprawach, w których orzeka, niezawisły w ramach ustaw.
- Macie Państwo w ramach pewnej korporacji, która w istocie sama wysuwa kandydatów na sędziów i sama też w ramach tej korporacji sędziów awansuje, olbrzymi wręcz zakres władzy - władzy nad ludźmi, nad innym ludźmi, nie tylko w ramach procesu karnego. A wielka władza, proszę Państwa, musi się łączyć z wielką odpowiedzialnością, ponieważ żadna korporacja na tej ziemi nie składa się z aniołów, a tylko i wyłącznie z ludzi.
- Odpowiedzialność to także kontrola opinii publicznej, kontrola niejednokrotnie bardzo dokuczliwa, męcząca, często bardzo niesprawiedliwa, realizowana przez media. Jeżeli ktoś ma wielką władzę, to w żadnym wypadku nie może mieć roszczenia o to, żeby nie podlegać tego rodzaju kontroli.
- Ja nie wymagam od jakiejkolwiek licznej grupy osób, a sędziowie w Polsce są liczni, żeby nie zdarzali się tam ludzie, którzy wejść do stanu sędziowskiego nie powinni. Powtarzam: stawianie tego rodzaju wymagań i generalizacja różnego rodzaju pojedynczych przypadków jest nadużyciem, ponieważ po prostu świat jest taki, że różnego rodzaju błędów nie da się uniknąć.
Fragmenty tego wystąpienia w ciągu ostatnich tygodni były wielokrotnie przywoływane. A wszystko w kontekście polemicznym wobec pisowskich planów "dobrej zmiany" w systemie wymiaru sprawiedliwości, które zostały zawarte w trzech projektach ustaw: o Krajowej Radzie Sądownictwa, sądach powszechnych i Sądzie Najwyższym.
Kontekst polemiczny wobec pisowskich planów podporządkowania organizacji pracy sądów i awansów zawodowych sędziów takim politycznym ekspozyturom partii PiS jak minister sprawiedliwości i klub parlamentarny dysponujący bezwzględną większością w Sejmie jest oczywisty i zrozumiały. Niemniej warto zwrócić uwagę na to, że Lech Kaczyński, który głęboko zinternalizował ideę "checks and balances", czyli wzajemnej kontroli i równoważenia się władz, nie był bezkrytycznym wielbicielem władzy sądowniczej.
Podkreślał, że i ona musi być poddana kontroli, choć przez tę kontrolę nie rozumiał kontroli rządu. Uznawał, że ustrojowo organizacja władzy sądowniczej ma, bo musi mieć, charakter korporacyjny, a ta korporacja musi być powściągana z zewnątrz, także przez władzę wykonawczą i ustawodawczą. Podobnie jak korporacja sędziowska, a zwłaszcza orzekający sędziowie powściągają zbyt daleko idące zapędy władzy czysto politycznej.
Rozbić korporację, zatruć życie sędziom
Niewątpliwie Lech Kaczyński miał do stanu funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości stosunek mocno krytyczny. Niewątpliwie opowiedziałby się dziś za jego głęboką reformą. Natomiast jest oczywiste, że sprzeciwiłby się planowi "dobrej zmiany" w wykonaniu swego brata i ministra Ziobry, która polega na tym, by korporację sędziowską rozbić. Rządzący politycy chcą stworzyć całkowicie uzależnione od PiS kanały awansów sędziowskich, a minister sprawiedliwości dostanie możliwość dokuczliwego zatruwania życia sędziom nadmiernie przywiązanym do idei własnej niezawisłości.
Sądzę, że śp. Lecha Kaczyńskiego cechował umiarkowany antropologiczny pesymizm, taki jaki żywili Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, którzy najdobitniej sformułowali ideę "checks and balances". Wychodzili oni ze zdroworozsądkowego założenia, że, jak słyszymy w piosneczce, "każdy w sobie ma, trochę dobra, trochę zła", a organizacja państwa powinna skłaniać raczej do czynienia dobra, a odwodzić od czynienia zła.
To zdroworozsądkowe przekonanie odnosi się zarówno do sędziów, jak ministrów, posłów, aktywistów partyjnych. Sądzę, że Lech Kaczyński, dążąc do reformy wymiaru sprawiedliwości, znalazłby łatwo wspólny język z jego "wewnętrznymi" krytykami, takimi jak prof. Ewa Łętowska ("W Polsce obywatel musi sobie sprawiedliwość wyszarpać od sądów") czy znienawidzony przez PiS prof. Andrzej Rzepliński, który w 2005 roku przygotował dla Platformy Obywatelskiej radykalny projekt reform sądownictwa.
Dobra zmiana kontra złe sądy
Podstawowe ontologiczne i aksjologiczne założenia, do których odwołuje się Jarosław Kaczyński, są radykalnie odmienne. Sądzi on, a przynajmniej to głosi, że substancjalnie w stosunku do losowego rozkładu cech dobrych i złych, dobro jest istotnie nadreprezentowane w jego obozie politycznym, który kontroluje parlament i rząd. Judykatywa (Trybunał Konstytucyjny, sądy powszechne i administracyjne) znajdują się we władzy korporacji sędziowskiej ("nadzwyczajnej kasty"), która pęta obóz "dobrej zmiany" i uniemożliwia implementację czystego dobra w organizacji państwa i życiu społecznym. Przez to wymiar sprawiedliwości jest intencjonalnym lub czysto funkcjonalnym sojusznikiem sił z przewagą zła, czyli opozycji politycznej wobec PiS. Wynika z tego, że jasna strona mocy powinna skruszyć kajdany i połamać bat, który dzierży "nadzwyczajna kasta" i wyzwolona niczym Prometeusz z okowów, urwać łeb hydrze i wdeptać w ziemię opozycję polityczną, która jest czystym złem.
Z tego punktu widzenia zasadnicze znaczenie ma opanowanie przez PiS Krajowej Rady Sądownictwa (wnioski o nominacje sędziów i asesorów sądowych) oraz prezesur sądów (organizacja pracy sądów) i zwiększenie uprawnień dyscyplinarnych ministra sprawiedliwości. Uderzenie w Sąd Najwyższy to nie tylko wisienka na torcie, ale symboliczne i polityczne złamanie autonomii korporacji sędziowskiej.
Polityczne wakaty dla właściwych sędziów
Z doniesień prasowych wiadomo, że minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zaplanował na wrzesień tego roku uzupełnienie kilkuset pieczołowicie nagromadzonych wakatów na stanowiskach sędziów i asesorów sadowych. Jeśli w tej grupie mają się znaleźć osoby podzielające wizję świata PiS i skłonne do tego, by dać jej wyraz w orzecznictwie, to do końca sierpnia potrzebna jest nowa, obsadzona przez PiS Krajowa Rada Sądownictwa, która o nominacje takich osób zawnioskuje.
Taka jest, jak sądzę, przyczyna przepychania przez PiS kolanem pakietu ustaw sądowych przez parlament. Chodzi o czas, bowiem opóźnienie teraz o miesiąc spowodowałoby konieczność odczekania do następnej puli sędziowskich wakatów i kumulację opóźnień w stosunku do pierwotnie założonego planu politycznego. Mogłoby zatem dojść do sytuacji, w której PiS poniósłby nieuniknione koszty podporządkowywania sobie sądownictwa, a zyski z tej operacji przed wyborami w 2019 roku okazałyby się dużo niższe od założonych.
Niekontrolowany wybuch Kaczyńskiego
Właśnie presją czasu tłumaczę sobie wybuch posła Kaczyńskiego, który z trybuny sejmowej krzyczał o "zdradzieckich mordach" posłów opozycji i określił ich jako "kanalie". Z pozoru poszło o to, że poseł PO Borys Budka odwołał się do przywołanych i w tym artykule słów Lecha Kaczyńskiego, na co Jarosław Kaczyński zareagował oskarżeniem pod adresem PO o "zamordowanie" brata. Po raz pierwszy Jarosław Kaczyński dał tak brutalnie i otwarcie wyraz swojej głębokiej nienawiści do PO w formie, która uniemożliwia jakiekolwiek porozumienie w przyszłości, a nawet neutralny kontakt roboczy. Tym jednak, co najbardziej zwracało uwagę, był stan nierównowagi emocjonalnej posła Kaczyńskiego, który trudno wytłumaczyć zdarzeniami na sali sejmowej, bo wystąpienie posła Budki było pozbawione jakichkolwiek toksycznych elementów osobistych. A jednak do niekontrolowanego wybuchu doszło...
Wytłumaczenia należy szukać w wydarzeniach politycznych poza salą sejmową. A jedynym istotnym takim wydarzeniem była deklaracja prezydenta Dudy, że zawetuje ustawę o Sądzie Najwyższym, jeśli Sejm (to znaczy pisowska większość) nie przyjmie jego poprawek do ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa (Sejm miałby wybierać sędziowską część KRS kwalifikowaną większością 3/5 głosów).
Praktycznie oznacza to, że PiS musiałby się porozumieć co najmniej z Kukiz15, kołem Wolni i Solidarni, kołem republikanów oraz czterema z pięciu posłów niezrzeszonych. Tylko wtedy zdoła zgromadzić 276 głosów. Jest to praktycznie bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe i dlatego może okazać się konieczne sięgnięcie po głosy innych klubów – najpewniej PSL. A to oznacza najprawdopodobniej odsunięcie w czasie powołania nowej KRS, która ma zapełnić wakaty sędziowskie i asesorskie, a ponadto nadsędziowie - członkowie nowej KSR - nie będą wyłącznie "z ręki" PiS-u.
Poprawki prezydenta Dudy nadal uzależniają sądownictwo od Sejmu, ale pluralizują polityczne wpływy na ich funkcjonowanie. PiS traci monopol. O ile prezes Kaczyński i minister Ziobro ordynowali sądom fiolkę cyjanku potasu, to prezydent Duda opowiedział się za kuracją podzielonym na niewielkie porcje arszenikiem. Też zabije niezawisłość sądów, ale po dłuższym czasie, a czas jest najistotniejszym wymiarem polityki. W Polsce ważną cezurą są wybory w 2019 roku.
Cios z własnego obozu
Prezesowi Kaczyńskiemu posypał się zatem w miarę spójny plan pisizacji państwa i znalazł się on w sytuacji głębokiej niepewności, od której przez ostatnie półtora roku się odzwyczaił. Ale posypał się też jego własny obóz polityczny. Lekceważony i pomiatany prezydent Duda wypowiedział mu posłuszeństwo; drogą bolesnych faktów dokonanych ukonstytuował się jako realny podmiot polityczny, z którego zdaniem trzeba się liczyć, do którego to niekiedy prezes musi się dostosować, a nie na odwrót.
To rewolucja wewnątrz obozu władzy. Akt zdrady i godnej kanalii politycznej nielojalności dokonał się zatem nie na Wiejskiej, ale w Pałacu Prezydenckim. PO się dostało, bo była pod ręką, a ponadto prezes Kaczyński nie mógł zaatakować brutalnie prezydenta ze swojej ręki. Ale napięcie emocjonalne, w jakim się znalazł, wskazuje na to, że szybko się zorientował, że czasy łatwych rządów minęły.