Prawie pół wieku temu na odciętej od reszty świata Islandii zaginęło dwoje ludzi. Nigdy ich nie odnaleziono – ani żywych, ani martwych. Niedługo potem ruszyło śledztwo w sprawie podwójnego morderstwa. Bez ciał, dowodów ani motywów. Policja znalazła się pod presją, by schwytać sprawców. Za wszelką cenę. Wkrótce aresztowano sześć osób. Wszyscy przyznali się do roli w zbrodni, której żaden z nich nie pamiętał.
Czasem granica między rzeczywistością a wyobraźnią staje się bardzo cienka. Stopniowo się zaciera, aż w pewnym momencie – nieświadomie – zostaje przekroczona. Sny zaczynają przypominać wspomnienia, a wspomnienia mylić się ze snami. Pojawiają się luki w pamięci, które trzeba czymś wypełnić. Prawdą? Co, jeśli jej nie pamiętasz? Powoli przestajesz ufać samemu sobie. Kim właściwie jesteś? Czy aby na pewno nie…
…mordercą?
Pamięć bywa zawodna.
Bez śladu
Zimą Islandia przeradza się w miejsce, w którym obecność człowieka zdaje się wbrew logice. Sięgające po horyzont pola zastygłej lawy znikają pod grubą warstwą śniegu. Znad Atlantyku pędzi niczym nieskrępowany, mroźny wiatr. Jego głośny świst zagłusza przeszywającą ciszę bezkresnego pustkowia. Chłód wypełnia każdą szczelinę popękanej, skalistej ziemi. Każdy centymetr ciała. Nad domami, nielicznymi na tej skąpo zaludnionej wyspie, leniwie unosi się dym – jedyna oznaka życia w surowym islandzkim krajobrazie.
Jest 26 stycznia 1974 roku.
W uroczym portowym miasteczku Hafnarfjordur, położonym na południe od Reykjaviku szaleje zamieć śnieżna. Gwałtowna zmiana pogody nikogo jednak nie dziwi.
W miejscowym klubie, jak co sobota, czas spędza tutejsza młodzież. O całkiem jeszcze przyzwoitej godzinie opuszcza go 18-letni Gudmundur Enarson. Wyspa zdążyła pogrążyć się w wieczornej ciemności. O tej porze roku słońce zachodzi tu zdecydowanie za wcześnie.
Wichura trwa w najlepsze.
Młodzieńcza brawura? O jedno piwo za dużo? Gudmundur decyduje się wrócić do domu pieszo. Przed nim 10 kilometrów drogi w śnieżnej zamieci. Wkrótce jeden z kierowców widzi go, idącego chwiejnym krokiem przy drodze w towarzystwie innego mężczyzny. Machają rękami w błagalnym geście o podwózkę. Nikt się nie zatrzymuje. Chwilę później niemal wpada pod jadący samochód – tym razem jest już sam. To ostatni raz, kiedy jest widziany. Do domu nie dotrze już nigdy. Przepada bez śladu.
Rozpoczynają się poszukiwania. Setki ochotników przez kilka tygodni będą przeczesywać zasypane śniegiem pustkowia. Bezskutecznie. Gudmundur nie zostanie odnaleziony. Ani żywy, ani martwy.
Historia smutna, ale nie wyjątkowa. Na Islandii ludzie często znikają. Bez świadków. Bez dowodów zbrodni ani ciał. Bez słowa. Natura jest tutaj bezlitosna i łatwo paść jej ofiarą. Od 1945 roku zaginęło tam ponad 120 osób, których nigdy nie odnaleziono. Jak większość podobnych spraw, także ta z czasem zostałaby zapomniana. Wydarzyło się jednak coś, co na wiele lat zapisze ją w zbiorowej pamięci Islandczyków.
...10 miesięcy później.
Jest wieczór, 19 listopada 1974 roku.
Portowa kawiarnia w Keflaviku pęka w szwach. To najpopularniejsze miejsce spotkań w tej części wyspy. Około godziny 22:30 drzwi lokalu otwierają się. Wchodzi mężczyzna. Nie przykuwa uwagi, nie rzuca się w oczy. Pyta, czy może skorzystać z telefonu.
W tym samym momencie w domu 32-letniego Geirfinnura Einarssona rozbrzmiewa dzwonek. Słuchawkę podnosi jego 12-letni syn, po czym przekazuje ją ojcu. Po chwili rozmowy wyraz twarzy Geirfinnura gwałtownie się zmienia. Odkłada telefon, w biegu zarzuca kurtkę i wychodzi z domu prosto w ciemność.
Nad ranem jego samochód zostanie znaleziony przed kawiarnią. Z kluczami w stacyjce, ale bez kierowcy. Jakby wysiadł z niego tylko na chwilę. Geirfinnur przepadł, podobnie jak Gudmundur – bez śladu. Dobry ojciec i mąż, poukładany człowiek. Nie miał wrogów – mówili o nim bliscy i znajomi. Takie zniknięcie nie było w jego stylu.
Dokładnie przeszukano cały port i okolice. Nurkowie przeczesali dno i wybrzeże. Nie odnaleziono ciała, żadnych wskazówek, żadnych poszlak. Osiem miesięcy później policja zamknęła sprawę.
Tymczasem w Islandczykach, którzy do tej pory żyli w błogim poczuciu bezpieczeństwa, coś pękło. To było o jedno zniknięcie za wiele. Coś złego musiało stać się w ich małej, liczącej ledwo ponad 200 tysięcy ludzi społeczności. Islandia była niczym niewielka wioska, w której prawie każdy się znał. Co, jeżeli grasował w niej morderca?
Sprawa, choć oficjalnie zamknięta, żyła dalej własnym życiem. W barach, kawiarniach i domach rodziły się teorie spiskowe. Pytań było wiele, ale żadnych odpowiedzi. Policja znalazła się pod ogromną presją, by wyjaśnić tajemnicze zniknięcia. Zagadkę, która spędzała sen z islandzkich powiek.
Koszmar na jawie
Lata 70. były niespokojne. Na odległą Islandię docierała kulturowa rewolucja, która zdążyła wstrząsnąć już Ameryką i kontynentalną Europą. Sex, drugs i rock and roll zaczynały rządzić światem młodych Islandczyków, żyjących do tej pory w małym, konserwatywnym społeczeństwie. Nastała era dzieci kwiatów. Jednym z nich był Saevar Ciesielski.
Jego polsko brzmiące nazwisko i nietutejsza uroda wyróżniały go spośród jasnowłosych potomków wikingów o trudnych do wymówienia imionach. On i jego kumple byli częścią "kryminalnego podziemia". Miał na koncie drobne przestępstwa, jak kradzieże czy szmuglowanie konopi. Policja miała go na oku od dłuższego czasu, ale do tej pory udawało mu się uniknąć więzienia. W końcu się zabrakło mu szczęścia.
On i jego narzeczona Erla Bolladottir, zatrzymani za drobne wykroczenie, długo nie wyjdą na wolność. Zeznania dziewczyny przypadkiem odmienią losy śledztwa, które miało na zawsze pozostać zagadką. Przewrócą także do góry nogami życie sześciu młodych ludzi…
Erla przyznała się do zarzutu defraudacji. 20-latka była świeżo upieczoną mamą i miała dość życia na krawędzi, jakie do tej pory wiodła u boku swojego szalonego chłopaka. Chciała z tym skończyć. Postanowiła powiedzieć śledczym o wszystkich innych przestępstwach, jakich dopuściła się z Saevarem. Poczuła ulgę. Już miała opuścić areszt, kiedy przesłuchujący ją policjanci wyciągnęli zdjęcie młodego chłopaka.
- Przy okazji. Kojarzysz może Gudmundura Einarssona? – zagadnęli. Odpowiedź była twierdząca.
Poznała go kiedyś na imprezie. Miły chłopak. Dobrze pamiętała noc, kiedy zniknął. Straszliwy mróz, śnieżycę i koszmar, który ją wtedy nawiedził.
We śnie była sama w niewielkim domu, który zdawał się kołysać od wichury. Szum wiatru brzmiał jak szepty. Za oknem stali jacyś ludzie. Wpatrywali się w nią, ich oddech obijał się na szybie. Mówili coś, ale nie rozumiała ani słowa. Byli agresywni. Nie wiedziała, kim są. Wszystko wydawało się takie realne. Zaczęła drżeć ze strachu i zimna. Nasunęła koc na głowę, by choć trochę pozbyć się obu. Kiedy się obudziła, głosy ucichły.
Gdy skończyła opowiadać, główny śledczy oparł ręce na stole, nachylił się ku niej i powiedział: "Coś strasznego wydarzyło się tamtej nocy w twoim domu".
Ziarno niepewności
Odesłano ją z powrotem do celi i polecono, by spróbowała jak najwięcej sobie przypomnieć. Policjanci podejrzewali, że historia Erli nie była snem. Tym, kogo widziała tamtej nocy, miał być – ich zdaniem – Saevar. Następnego dnia czekały ją wielogodzinne przesłuchania.
Czy tamten koszmar mógł wydarzyć się naprawdę? Czy mogła być świadkiem morderstwa i wcale tego nie pamiętać? Czy ojciec jej dziecka mógł dopuścić się tak odrażającej zbrodni w jej własnym domu? Te pytania krążyły w jej myślach aż do świtu, siejąc w niej ziarno niepewności. Sugestia policji zdawała się nabierać sensu. W pewnym momencie wizja Seavara jako zabójcy przestała być absurdalna. W głowie dziewczyny zaczęły pojawiać się obrazy. Zbrodnia, ciało i mordercy - wśród nich jej narzeczony. Wciąż jednak niczego nie była pewna. Tymczasem policja wreszcie dostała coś, na czym mogła oprzeć śledztwo.
Erla, przesłuchiwana kolejne godziny, powoli traciła siły, poczucie czasu i cierpliwość. Gdy położono przed nią zeznanie, podpisała je. Liczyła, że współpracując z policją, szybciej wróci do córeczki. Nie sądziła, że ktokolwiek potraktuje poważnie historię spisaną na leżącej przed nią kartce.
Wreszcie została zwolniona do domu.
Policja przeszukała mieszkanie, w którym zgodnie z jej "snem" doszło do zbrodni. Nic jednak nie znaleziono.
Parę dni później Erla dostała telefon z policji. Saevar złożył zeznania. - Są zgodne z twoją wersją wydarzeń - powiedział głos w słuchawce.
Zeznania
Chłopak przyznał, że mógł mieć coś wspólnego ze zniknięciem Gudmundura. Mówił chaotycznie i niespójnie, obciążając siebie oraz swoich kolegów. Zaczął wymieniać nazwiska: Krystjan Vidar Vidarsson, Tryggvi Leifsson, Albert Shaffason. Wszyscy byli w przeszłości na bakier z prawem, ale tym razem było inaczej. To była sprawa o morderstwo.
Młodzi mężczyźni zostali ostrzeżeni, że w sprawie o tak ciężkie przestępstwo mogą być trzymani w areszcie tyle, ile policja uzna za stosowne. Jeżeli nie będą współpracować, mogą spędzić tam tygodnie, miesiące, a nawet lata.
Po pewnym czasie cała czwórka zaczęła przyznawać się do udziału w zbrodni. Ich wersje wydarzeń z początku różniły się. Tamtą noc pamiętali jak przez mgłę. Wszyscy zgodnie zeznali w końcu, że byli wtedy z Gudmundurem i coś się wydarzyło. Według ostatecznej wersji zginął w bójce, jaka wywiązała się między nimi o butelkę alkoholu. Ciało poćwiartowali i wywieźli na pola lawy. Ukryli je między skalnymi szczelinami, tak by nikt nigdy go nie odnalazł.
Policja była usatysfakcjonowana. Tajemnica zniknięcia Gudmundura została wyjaśniona. Tymczasem sprawa Geirfinnura dalej tkwiła w cieniu. Przypadek chciał, że dzielili to samo nazwisko, choć nie byli spokrewnieni. Nie mieli wspólnych znajomych, mieszkali w innych częściach wyspy. Właściwie niewiele ich łączyło. Poza tym, że obaj przepadli bez wieści. Z jakiegoś powodu policja postanowiła powiązać ich sprawy. Jedyną osobą, która mogła im w tym pomóc, była Erla.
Między dziewczyną a policjantami zdążyła wytworzyć się więź. Zdobyli zaufanie samotnej matki, która była gotowa uwierzyć im we wszystko.
Pewnego razu niespodziewanie zapytali, czy Saevar mógł mieć coś wspólnego ze zniknięciem także drugiego z zaginionych mężczyzn. Nie zaprzeczyła. "Mamy powody, by wierzyć, że doświadczyłaś czegoś traumatycznego w związku ze zniknięciem Geirfinnura i zamierzamy pomóc ci sobie przypomnieć" – usłyszała.
Tym razem jednak sama znalazła się w gronie podejrzanych.
Super glina
Islandia popadła w zbiorową histerię. Pojawiły się głosy, że za domniemanymi morderstwami stoi zorganizowana przestępczość. Jej powiązania miały sięgać kręgów władzy. Podejrzani byli postrzegani jako sekta, ucieleśnienie czystego zła. Ich liderem miał być przystojny, charyzmatyczny i zepsuty do szpiku kości Saevar. Lokalna prasa okrzyknęła go "islandzkim Charlesem Mansonem".
W tamtym czasie czterech z podejrzanych przebywało w areszcie już szósty miesiąc. Zaczęli przyznawać się do udziału w zabójstwie Geirfinnura. Ciągle zmieniali jednak wersję tego, jak zginął. W jednej został zastrzelony, w innej pobity. Raz umierał na lądzie, innym razem wrzucony do morza. W połowie 1976 roku śledztwo znowu znalazło się w impasie. Policja zaczynała tracić cierpliwość. Uważali, że podejrzani kłamią, bawią się z nimi i nie chcą współpracować. Postanowiono wezwać posiłki.
Karl Schulz był słynnym niemieckim detektywem. To on rozpracował okrytą złą sławą grupę Baader-Meinhof – skrajnie lewicową organizację terrorystyczną działającą w Niemczech Zachodnich. W świetle jego poprzednich dokonań sprawa zaginięć w kraju liczącym 220 tysięcy mieszkańców wydawała się dziecinnie prosta.
Do dyspozycji "supergliny" oddano grupę składającą się z siedmiu policjantów i trzech tłumaczy. Tym samym pod jego rozkazami znalazła się niemal jedna trzecia wszystkich detektywów na Islandii.
Schulz wierzył, że Saevar i jego kumple są winni. Potrzebował tylko dowodów.
Zintensyfikowano przesłuchania. Podejrzanych zaczęto zabierać w teren w poszukiwaniu ciał. Nie byli w stanie wskazać, gdzie ukryli zwłoki. Stosowano różne metody, by "odblokować" ich pamięć. Jedną z nich było odgrywanie scenek morderstwa. Różne scenariusze, ci sami aktorzy. Pytanie, gdzie znajdowały się ciała, dalej jednak pozostawało bez odpowiedzi.
Kristjan i Seavar zeznali w końcu, że w morderstwie uczestniczył ktoś jeszcze.
Przełom w śledztwie nastąpił dopiero po aresztowaniu szóstego podejrzanego. W zeznaniach pozostałych przewijał się pod pseudonimem "obcokrajowiec", który zawdzięczał nietamtejszej urodzie. Gudjon Skarphedinsson różnił się od reszty oskarżonych. Był starszy, pochodził z dobrej rodziny. Zawód nauczyciela dodawał mu wiarygodności.
W przeciwieństwie do pozostałych – jak twierdziła policja – naprawdę chciał pomóc. Pamięć odmawiała mu jednak posłuszeństwa.
W oparciu o dotychczasowe zeznania i swoją niezawodną intuicję Schulz ustalił prawdopodobną wersję wydarzeń. Zgodnie z jego przypuszczeniami Geirfinnur był zamieszany w przemyt alkoholu. Jego zdaniem tajemniczym mężczyzną, który wykonał do niego telefon tamtej listopadowej nocy, był Saevar - jeden z jego zabójców. Gudjon miał być kierowcą bandy i prowadzić Land Rovera Erli, w którym przewożono ciało ofiary.
"Obcokrajowiec" nie mógł potwierdzić, ale także zaprzeczyć. W głowie wciąż miał pustkę. Czarną dziurę, która zdawała się pochłonąć wszystkie jego wspomnienia z nocy zniknięć.
Schulz nie dawał za wygraną. Był przekonujący.
"Powinieneś się przyznać. Po wszystkim poczujesz się lepiej. Zrzucisz z siebie ten ciężar. Powiedz nam prawdę, a na zawsze poczujesz się lepiej" - wskazywał.
Gudjon złamał się 8 grudnia 1976 roku. Był ostatnim z sześciu podejrzanych, który przyznał się do udziału w zabójstwie Geirnfinnura. Jego zeznanie przesądziło o losie sprawy.
Koniec koszmaru?
"Ludzie chcieli naszej krwi"
Erla Bolladottir
Przemowa prokuratora trwała 15,5 godziny. W toku śledztwa nie udało się zdobyć żadnych "twardych" dowodów. Akty oskarżenia oparto na zeznaniach podejrzanych, które ci później wycofali. Zaczęli twierdzić, że są niewinni. Było już za późno. Ludzie i sąd wydali na nich wyrok.
Albert Skaftason za pomoc w ukryciu ciała został skazany na rok pozbawienia wolności.
Erla Bolladottir dostała za defraudację i krzywoprzysięstwo 3 lata odsiadki.
Gudjon za udział w zabójstwie Gefinnura dostał 10 lat.
Tryggvi Leifsson za zamordowanie Gudumundura - 13 lat.
Krystian Vidarsson został skazany za podwójne zabójstwo na 16 lat.
Saevar Ciesielski usłyszał za podwójne zabójstwo wyrok 17 lat więzienia.
Detektyw Schulz ogłosił sukces. Sprawa została rozwikłana, mordercy ukarani. "Koszmar narodu się skończył" - oświadczył minister sprawiedliwości Islandii.
Fałszywe wspomnienia
"W nieświadomym człowieku tkwi jego tragiczny los. Jeżeli nie potrafiłeś wytępić w sobie występnych pragnień, żyją one w tobie nieświadomie, a więc - jesteś winny".
Sigmund Freud
Dlaczego sześciu młodych ludzi przyznało się do zbrodni, której – jak później twierdzili - nie popełnili? Odpowiedź znajduje się na kartach dzienników, które pisali w areszcie Gudjon i Trygvvi. Ujawniają one brutalność islandzkiej policji oraz ukazują stopniowy proces zwątpienia oskarżonych we własną niewinność.
Przetrzymywani miesiącami w izolacji, torturowani i pozbawiani snu, zmuszani przyjmować leki uspokajające, które zaburzały ich percepcję, podejrzani powoli tracili jasność umysłu. Śledczy manipulowali nimi, prezentując fałszywe dowody. Wielokrotnie pokazywali im ich własne zdjęcia z inscenizacji morderstw. Sugerowali możliwe wersje wydarzeń, które z biegiem czasu brzmiały coraz bardziej znajomo.
Kłamstwo powtarzane wiele razy stało się prawdą.
W ich głowach zaczęły pojawiać się sceny, które nigdy nie miały miejsca. Te, które były prawdziwe, zostały zniekształcone. W psychologii sądowej nazywa się to syndromem fałszywych wspomnień.
Część z nich tłumaczyła później, że przyznała się do winy, licząc na to, że trwające bez końca przesłuchania wreszcie się skończą. Wszyscy byli trzymani w areszcie wiele miesięcy. Niektórzy - całe lata. Najdłużej w izolacji spędził Tryggvi. Łącznie 655 dni. To najdłuższy we współczesnej historii areszt tymczasowy (bez aktu oskarżenia) poza więzieniem Guantanamo.
Ci, którzy mieli być oprawcami, okazali się ofiarami. Systemu sprawiedliwości i własnej pamięci.
Uniewinnieni
Sprawiedliwość nadeszła dla nich dopiero 40 lat później.
W 2013 roku na biurko prokuratora generalnego trafił 486-stronicowy raport z dochodzenia w sprawie zaginięć Gudmudura i Geirfinnura.
Minister spraw wewnętrznych Islandii Ogmundur Jonasson powołał specjalną komisję do zbadania kontrowersyjnego śledztwa policji sprzed czterech dekad. W lutym 2017 roku komisja wydała oświadczenie. Oceniono, że dowody w sprawie były niewystarczające, a zeznania oskarżonych niewiarygodne. Sposób ich pozyskania uznano za co najmniej wątpliwy, a śledczym zarzucono daleko idące nadużycia.
Zarządzono ponowne rozpatrzenie sprawy.
W październiku 2018 roku Sąd Najwyższy Islandii uniewinnił pięciu z sześciu skazanych za morderstwo Gudmundura Einarssona i Geifinnura Einarssona. Z wyjątkiem Erli, na której ciążył zarzut składania fałszywych zeznań.
Rząd Islandii powołał specjalną grupę roboczą, która zdecyduje, czy niesłusznie skazani oraz ich rodziny otrzymają zadośćuczynienie.
"Rząd cieszy się z zakończenia jednej z najbardziej kontrowersyjnych spraw w historii Islandii. (…) Do byłych oskarżonych, ich bliskich oraz wszystkich tych, którzy zostali skrzywdzeni w jej wyniku: w imieniu rządu przepraszam was za niesprawiedliwość, której doświadczyliście".
Oświadczenie premier Islandii Katrín Jakobsdóttir
Saevar całe życie walczył o oczyszczenie swojego imienia. Nie było mu dane doczekać sukcesu. Zmarł w 2011 roku. Bezdomny i zapomniany. Miał 59 lat.
Erla pozostała na Islandii ze swoją córką. Została nauczycielką. Dziś twierdzi, że nie czuje już złości. Jej gniew przeminął, chociaż duchy przeszłości czasem do niej wracają.
Krisjan ożenił się i doczekał dwójki dzieci. Mieszka w Reykjaviku. Rzadko mówi o tamtej sprawie.
Tryggvi został lekarzem. Miał troje dzieci, jedno zmarło w 2002 roku. W 2009 roku przegrał walkę z rakiem. Miał 58 lat.
Albert założył rodzinę, z którą wiedzie spokojne życie. Odkąd wyszedł na wolność, nigdy nie rozmawiał o sprawie zniknięć.
Gudjon wyjechał do Danii, gdzie ożenił się i założył rodzinę. Jest pastorem. Obecnie mieszka na Islandii.
Sprawa zaginięć Gudmundura i Geirfinnura do dziś pozostaje tajemnicą.