Uprzejmi Chińczycy streszczają przesłanie dla USA słowem ”wycofajcie się”. Mniej uprzejmi ostrzej: "wynoście się!". W 2019 roku czeka nas czas prężenia muskułów i przepychania się. Efektem może być powstanie nowego ładu światowego. Czy za cenę wojny? Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
"Cóż tam, panie, w polityce? Chińcyki trzymają się mocno!?" – tym pytaniem Czepca skierowanym do Dziennikarza zaczyna się "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego. Dziś można odpowiedzieć, że Chińcyki trzymają się nader mocno i coraz głośniej. Rozważania nad stosunkami amerykańsko-chińskimi zdominowała możliwość wybuchu wojny między dwiema potęgami.
Pułapka Tukidydesa
Niesłychaną karierę zrobiło pojęcie "pułapki Tukidydesa" ukute przez profesora Grahama Allisona i odwołujące się do znanego cytatu z pierwszej księgi "Wojny peloponeskiej": "Za najistotniejszy powód (wojny), chociaż przemilczany, uważam wzrost potęgi ateńskiej i strach, jaki to wzbudziło u Lacedemończyków". Kierowany przez profesora Allisona zespół historyków z Uniwersytetu Harvarda zbadał podobne przypadki rywalizacji między państwami w okresie ponad 500 lat w najnowszej historii świata. Aż dwanaście spośród szesnastu zakończyło się wojną. I niemal za każdym razem wywoływał ją dotychczasowy hegemon, który wpadał w panikę, że traci wpływy.
Dziś mamy dotychczasowego hegemona, czyli USA, i dorównującego mu siłą gospodarczą pretendenta – Chiny. Pułapka może się zatrzasnąć.
"Skazani na wojnę? Czy Ameryka i Chiny unikną pułapki Tukidydesa?" – to tytuł–pytanie szeroko dyskutowanej książki Allisona. Sam autor uważa, że wojny można uniknąć, ale od wszystkich, z oboma rywalami na czele, będzie to wymagać wielkiego wysiłku.
USA mogą uderzyć
Wybuch wojny ma swoje "okno możliwości". "Amerykanie nie oddadzą roli światowego lidera bez walki. Oni wiedzą, że zostało im jeszcze pięć, może siedem lat, kiedy będą dysponować przewagą militarną i technologiczną. Mają mało czasu. Amerykanie coraz bardziej uświadamiają sobie, że okienko się zamyka. I mogą uderzyć" – tak opisuje perspektywę konfliktu USA–Chiny profesor Bogdan Góralczyk, wybitny polski sinolog, autor wydanej niedawno książki "Wielki renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje".
Nie są to tylko akademickie rozważania. Gdyby chodziło tylko o skierowane przeciw Chinom tweety prezydenta Donalda Trumpa, można by to uznać za specyficzny, odwołujący się do drapieżnego sposobu prowadzenia negocjacji w biznesie modus operandi amerykańskiego przywódcy. Jednakże w serii wykładów i oświadczeń najwyżsi przedstawiciele waszyngtońskiej administracji (m.in. wiceprezydent Mike Pence i zastępca sekretarza stanu Wess Mitchell) ogłosili strategiczną doktrynę USA w rywalizacji z Chinami. Chiny nie zostały wprawdzie uznane za "Imperium zła", jak Związek Sowiecki za czasów Ronalda Reagana, ale za "justus hostis", czyli prawomocnego wroga. To pojęcie – z odwołującego się do prawa rzymskiego prawa międzynarodowego – oznacza uznanego wroga, który ma prawo prowadzić wojnę i wobec którego ma się prawo prowadzić wojnę ("ius ad bellum").
Stawką w grze jest nie tylko stosunek sił między hegemonem a pretendentem, bo nie wydaje się, by Chiny dążyły do hegemonii światowej. Chodzi o ponowne określenie podstaw światowego ładu politycznego, który przez ostatnie 500 lat kształtował się bez udziału Chin jako aktywnego i znaczącego podmiotu międzynarodowego. Chodzi zatem o światową rewolucję geopolityczną, która wykracza poza rywalizację amerykańsko–chińską.
Martin Dempsey, przewodniczący amerykańskiego Połączonego Kolegium Szefów Sztabów w latach 2011-2015, zauważył: "Jedną z rzeczy, które najbardziej fascynowały mnie w Chińczykach jest fakt, że przy każdej rozmowie z nimi na temat międzynarodowych norm lub międzynarodowych zasad funkcjonowania nieuchronnie wskazywali, iż zasady te ustalono, kiedy nie byli obecni na scenie światowej. Dziś są już obecni, a zatem zasady te należy renegocjować z ich udziałem".
Historia świata bez Chin
Rzecz w tym, że byli nieobecni przez stulecia, a obecny konflikt o miejsce Chin w świecie jest pod pewnymi względami starciem o pięć wieków odłożonym. Gdyby Chiny w połowie XV wieku nie podjęły brzemiennej w konsekwencje decyzji o likwidacji swojej marynarki wojennej, a następnie o zakazie handlu morskiego, to historia świata potoczyłaby się alternatywnym torem. Dziś ta alternatywna historia staje się naszą przyszłością.
Aby to wyjaśnić, musimy się cofnąć do początku Wieku Odkryć i do jednej z najważniejszych bitew w dziejach świata – bitwy morskiej pod Diu (zachodnie wybrzeże Półwyspu Indyjskiego) w 1509 roku, która przesądziła o zachodniej dominacji na Oceanie Indyjskim i przejęciu handlu między Europą a Dalekim Wschodem przez Europejczyków.
Portugalczycy dotarli do Indii wraz z wyprawą Vasco da Gamy w roku 1498. Zaczęli zakładać faktorie handlowe i natychmiast weszli w konflikt z Arabami i indyjskimi muzułmańskimi sułtanatami, którzy mieli dotąd monopol na handel przyprawami, jedwabiem i porcelaną, trafiającymi do Europy przez Egipt i Turcję za pośrednictwem kupców weneckich. Zawiązała się koalicja przeciwko Portugalczykom, która połączyła sułtanat Egiptu, Imperium Ottomańskie, sułtanaty indyjskie oraz jak najbardziej chrześcijańskie, kupieckie republiki Wenecji i Raguzy (dziś Dubrownik), które udzielały muzułmanom wsparcia finansowego, technicznego i logistycznego.
W 1508 roku siły te pokonały Portugalczyków w bitwie pod Dżaul. Na odwet nie trzeba było długo czekać. W 1509 roku flotylla portugalska licząca 18 okrętów rozgromiła stuokrętową flotę muzułmańską. Zginęło 32 Portugalczyków, liczba zabitych wśród ich przeciwników przekroczyła trzy tysiące. Po zwycięstwie Portugalczycy w sposób zbrojny lub pokojowy zdobywali w Indiach nowe terytoria, rozbudowując sieć faktorii i wznosząc forty; sięgnęli też dalej, aż do Półwyspu Malajskiego i nadzwyczaj cennych Wysp Korzennych w Archipelagu Malajskim. Turcy i Arabowie zostali wyrugowani z handlu morskiego z Indiami i Dalekim Wschodem. Podjęte już za panowania Sulejmana Wspaniałego cztery ekspedycje ottomańskiej marynarki wojennej na Ocean Indyjski, które miały odwrócić bieg wydarzeń, skończyły się na niczym.
Wojna o panowanie nad Oceanem Indyjskim toczyła się nadal, ale już bez udziału Imperium Ottomańskiego. Najpierw Portugalczyków pokonali Holendrzy, a następnie Holendrów – Anglicy. W tych kluczowych starciach nieobecne były Chiny – pod względem gospodarczym najpotężniejszy wówczas kraj na świecie, który w początkach XVI wieku odpowiadał za około jedna czwartą światowego PKB (dla porównania – udział w tym samym czasie Anglii w światowym PKB to nędzny jeden procent). W XVI stuleciu, Wieku Odkryć, ukształtował się system gospodarczy świata, którego centrum była najpierw Europa, a później Europa wraz ze Stanami Zjednoczonymi. Ukształtował się też nowy ład międzynarodowy i nowe prawo międzynarodowe, które miało eurocentryczny charakter i dla którego tereny poza Europą albo podlegały bezpośrednio przywłaszczeniu, jak Czarna Afryka i obie Ameryki, albo, jeśli występowała na nich wyżej zorganizowana państwowość, narzucano im wprost zależność kolonialną, obejmowano protektoratem lub wymuszano otwarcie portów i handel z Zachodem na niekorzystnych warunkach. To jest właśnie przypadek Chin po pierwszej wojnie opiumowej (1841) i Japonii po wymuszeniu otwarcia portów przez komandora US Navy Matthew Perry’ego.
Nawet jeśli poza Europą – i od XIX wieku zachodnią półkulą, kiedy to do USA dołączyły państwa Ameryki Łacińskiej – istniały wysoce zorganizowane państwa, to nie były one traktowane jako pełnoprawny podmiot prawa międzynarodowego. Z tej pułapki istniała droga wyjścia, ale warunkiem była siła własna, z siłą marynarki wojennej na czele, bo polityczny i gospodarczy porządek świata już wtedy miał charakter globalny i transoceaniczny. Taką drogą po upokorzeniu z 1853 roku poszła Japonia, która w erze Meiji dokonała forsownej modernizacji, tworząc przy tym silną armię i – przede wszystkim – marynarkę wojenną. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W 1895 roku Japonia wygrywa dzięki temu wojnę z zamorskimi Chinami, na trwale instaluje się w nich i w 1900 roku wspólnie z mocarstwami zachodnimi dławi w Chinach powstanie bokserów; w 1905 roku wygrywa wojnę z Rosją (najważniejsze w niej bitwy stoczono na morzu), a w 1910 najeżdża i anektuje Koreę.
Japonia zostaje dzięki temu uznana za pełnoprawny politycznie podmiot prawa międzynarodowego, co w pełni objawia się podczas paryskiej konferencji kończącej I wojnę światową: premier Japonii zasiada w pięcioosobowej Radzie Najwyższej konferencji obok szefów państw i rządów Stanów Zjednoczonych, Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch.
Chiny z procesu tworzenia nowego porządku światowego w XVI wieku wyłączyły się same, podejmując w połowie XV wieku decyzję o likwidacji swojej najpotężniejszej wówczas na świecie marynarki wojennej, zdolnej do żeglugi dalekomorskiej, która tonażem i siłą ognia przewyższała ówczesne połączone siły morskie mocarstw europejskich. To przesądziło o losie Państwa Środka na pięć stuleci.
Wielki powrót
Dziś Chiny wracają do gry o świat i o swoje miejsce na Ziemi. W 1980 roku ich udział w produkcji światowego dochodu wynosił dwa procent, a w 2016 – już 18 procent. Dziś, wedle różnych szacunków, dorównał udziałowi Stanów Zjednoczonych lub go nawet przewyższył, zwłaszcza jeśli w obliczeniach uwzględnić parytet siły nabywczej. Inne wskaźniki wzrostu i modernizacji (choćby nakłady na oświatę, szkolnictwo wyższe, badania i rozwój) także wyglądają imponująco i wszystkie najpoważniejsze instytucje finansowe z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i Bankiem Światowym na czele są zgodne, że w ciągu dekady Chiny wysuną się na pierwsze miejsce.
Ale wzrost gospodarczy nie jest jedynym celem Chin. Rozbudowały też armię, flotę i obronę przybrzeżną, tworząc między innymi służące celom militarnym sztuczne wyspy na Morzu Południowochińskim. Chińska marynarka wojenna zaznacza, choć w pokojowy sposób, swoją obecność u wschodnich wybrzeży Afryki i na Półwyspie Arabskim; w 2015 roku to ona, po zamachu stanu w Jemenie, ewakuowała zagrożonych cudzoziemców z 10 krajów z portu w Adenie.
Najwnikliwsi chińscy obserwatorzy zasadnicze przesłanie i marzenie obecnego prezydenta Chin Xi Jin pinga streszczają krótko: "Niech Chiny znów będą wielkie". Graham Allison uważa, że w praktyce oznacza to:
– powrót Chin na dominującą pozycję w Azji, którą zajmowały przed najazdem z Zachodu,
– przywrócenie kontroli nad terytoriami "wielkich Chin", przede wszystkim Tajwanem,
– odzyskanie historycznej strefy wpływów wzdłuż granic i mórz ościennych, czyli nadanie Morzu Południowochińskiemu takiego statusu, jaki dla USA ma Morze Karaibskie,
– żądanie okazywania Chinom szacunku przez inne wielkie mocarstwa na światowych salonach.
Nie jest to program imperialistycznej agresji, a jeśli spojrzeć na gospodarczą i militarną potęgę Chin, wygląda wręcz rozsądnie i umiarkowanie. Diabeł jednak tkwi w szczegółach.
Do USA: "wycofajcie się!"
Z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych oznacza to wypchnięcie ich z Azji. Uprzejmi chińscy rozmówcy przywoływanego już profesora Allisona streszczali przesłanie rosnących w potęgę Chin dla USA słowem "wycofajcie się". Mniej uprzejmi formułowali to ostrzej: "wynoście się". Program ten w dyplomatyczny sposób przedstawił prezydent Xi w 2014 roku na szczycie przywódców Eurazji. "W końcowej analizie to narody Azji powinny decydować o tym, co dzieje się w Azji, rozwiązywać problemy Azji i dbać o bezpieczeństwo Azji" – oznajmił.
Biorąc pod uwagę stosunek sił oznaczało to roszczenie, by to Chiny miały dominującą pozycję na tym obszarze. I tu w Stanach Zjednoczonych musiały odezwać się dzwonki alarmowe.
"Otwarte drzwi" się zatrzasnęły
USA mają bowiem fatalne doświadczenia z organizacją pokoju i bezpieczeństwa przez inne mocarstwo azjatyckie – Japonię.
W 1904 roku w orędziu do Kongresu prezydent Theodore Roosevelt ogłosił swoje "uzupełnienie" do doktryny Monroe: "Jeśli kraj okazuje, iż wie, jak należy działać skutecznie, z zachowaniem zasad w sprawach społecznych i politycznych, jeśli zachowuje ład i spłaca swoje zobowiązania, nie potrzebuje obawiać się interwencji ze strony Stanów Zjednoczonych. Systematyczna zła wola, nieudolność, która prowadzi do rozluźnienia więzów z cywilizowanym społeczeństwem, może w końcu wymagać interwencji ze strony Ameryki lub innego cywilizowanego narodu, i jeśli chodzi o zachodnią półkulę, może zmusić Stany Zjednoczone – zgodnie z doktryną Monroe – choć niechętnie, w jaskrawych przypadkach złej woli i nieudolności, do działania w charakterze międzynarodowej siły policyjnej". Słowa te padły po kryzysie wenezuelskim z lat 1902-1903, kiedy europejskie mocarstwa w celu zmuszenia Wenezueli do spłaty długów przeprowadziły blokadę morskich portów tego kraju (dochodziło też do sporadycznych ostrzałów artyleryjskich). USA uznawały zasadność roszczeń finansowych Europejczyków, ale odmawiały im prawa do interwencji militarnej na półkuli zachodniej. Wolały same występować w roli jedynego policjanta, do którego trzeba zwrócić się o pomoc.
Rooseveltowskie uzupełnienie doktryny Monroe było inspiracją dla Japończyków. W 1932 roku wydano w Tokio "Tajne pamiętniki" wicehrabiego Kaneko, który podczas wojny rosyjsko-japońskiej był specjalnym wysłannikiem rządu Japonii do prezydenta USA. Zapisano w nich, że Roosevelt wręcz namawiał Japonię do stworzenia własnej doktryny Monroe dla Azji. Żadne inne źródło nie potwierdziło tych rewelacji, które najprawdopodobniej zostały spreparowane przez rząd japoński dla celów dyplomatyczno–propagandowych. Rok wcześniej Japonia – "manu militari" (z użyciem wojska) – zagarnęła bogatą w surowce naturalne chińską Mandżurię i utworzyła marionetkowe państwo Mandżukuo. W 1933 roku zaś – pod przypominającym obecne wywody prezydenta Chin hasłem "Azja dla Azjatów" – japoński rząd ogłosił swoją doktrynę Monroe. Zgodnie z nią "Japonia jest odpowiedzialna za utrzymanie pokoju i bezpieczeństwa na Dalekim Wschodzie", który został przemianowany na Strefę Wspólnego Dobrobytu Wielkiej Azji Wschodniej.
Jednakże prezydent Roosevelt, a także jego następcy co najmniej do Konferencji Paryskiej działali tak, jakby uznawali milcząco prawa Japonii do stworzenia własnej doktryny Monroe. Japonia miała być siłą stabilizującą Daleki Wschód i trzymającą na dystans Rosję.
Kolejne porozumienia amerykańsko–japońskie kontynuowały tę linię. W 1917 roku USA zaakceptowały wcześniejsze przekształcenie Korei w japońską kolonię i przyznały Tokio prawo do posiadania "specjalnych interesów" na terenie Chin. Warunkiem kluczowym dla Amerykanów było jednak przyjęcie prze Japonię sformułowanej przez nich w 1899 roku "polityki otwartych drzwi", co oznaczało, że żadne mocarstwo nie może skolonizować Chin lub zmonopolizować wymiany handlowej z tym krajem.
Japończycy nie kupili doktryny "otwartych drzwi". Zajęcie Mandżurii było z tą polityką sprzeczne, a kropką nad i było zbrojne opanowanie przez Japonię części Chin w 1937 roku. "Otwarte drzwi" zatrzasnęły się, przycinając Amerykanom palce. Stany Zjednoczone odpowiedziały na to serią narastających restrykcji ekonomicznych, wprowadzając embargo na dostawy kolejnych surowców i towarów o kluczowym znaczeniu gospodarczym i militarnym. A na końcu był japoński atak na Pearl Harbor.
Chiny drugą Japonią?
Amerykańskie doświadczenia z azjatyckimi potęgami jako gwarantami bezpieczeństwa w regionie są więc ciężkie. Czy z Chinami będzie inaczej?
Z amerykańskiego punktu widzenia istotne jest to, że i po drugiej wojnie światowej Chiny odwoływały się do środków militarnych, by osiągnąć cele polityczne. Wojna koreańska (1950-1953) była konfliktem militarnym na pełną skalę i toczyła się w warunkach początków zimnej wojny. Później dochodziło do ograniczonych zbrojnych konfliktów granicznych: w 1962 roku z Indiami i w 1969 ze Związkiem Sowieckim. Wojna z Wietnamem (1979 rok) trwała krótko, ale po obu stronach uczestniczyły w niej setki tysięcy żołnierzy. Odrębny status miały kryzysy w Cieśninie Tajwańskiej. W roku 1955 armia chińska opanowała należący do Tajwanu, ale położony tuż przy chińskim wybrzeżu archipelag Dachen. W 1958 chińska artyleria nabrzeżna prowadziła długotrwały ostrzał dwóch tajwańskich wysepek, a armia przygotowywała się do inwazji, której zapobiegło skierowanie dużego zgrupowania US Navy do cieśniny. Wreszcie, w czasach bardziej współczesnych, duże znaczenie trzeba przypisać kryzysowi w Cieśninie Tajwańskiej w latach 1995-1996, gdy Chiny przeprowadzały tam manewry i w ramach "testowania" pocisków rakietowych wystrzeliwały je na wody terytorialne Tajwanu. Odpowiedzią USA było wysłanie do cieśniny dwóch lotniskowych grup zadaniowych VI Floty. Chiny musiały się wycofać.
Richard Nixon, twórca fundamentalnej zmiany w polityce amerykańskiej wobec Chin, która zaczęła się od jego wizyty w Pekinie w 1972 roku i zaowocowała nawiązaniem pełnych stosunków dyplomatycznych siedem lat później, pod koniec życia sam zakwestionował swoje powszechnie uznawane osiągnięcie. "Obawiam się – powiedział w 1994 roku – że stworzyliśmy Frankensteina". A z amerykańskiego punktu widzenia wejście dzisiejszych Chin w buty militarystyczno–imperialistycznej Japonii z I połowy XX wieku jest prawdopodobne.
Oznacza to, że USA nie mogą tak po prostu spełnić chińskiego oczekiwania i "wynieść się" z Azji, zostawiając ją Azjatom (czyli w tej chwili praktycznie Chińczykom). Z drugiej strony coraz potężniejsze Chiny nie zrezygnują ze swoich roszczeń do uzyskania wyróżnionej pozycji w Azji i na Morzu Południowochińskim. Czekają nas zatem lata prężenia muskułów, przepychania się, prób przeciągnięcia przez Chiny na swoją stronę lub przynajmniej zneutralizowania dotychczasowych sojuszników Ameryki w regionie. Efektem tego procesu może być powstanie nowego ładu międzynarodowego, uwzględniającego rosnące aspiracje Chin, ale też dającego elementarne gwarancje bezpieczeństwa Ameryce i jej sojusznikom.
Ten nowy ład, jeśli się narodzi, to poprzez bóle, tarcia i wstrząsy, które nie wykluczają wojny. Raymond Aron w fundamentalnym dziele "Pokój i wojna między narodami" (pierwsze wydanie 1962 rok) zauważył, że pokój to "bardziej lub mniej trwałe zawieszenie gwałtownych form rywalizacji między jednostkami politycznymi. O tym, że panuje pokój, mówi się wówczas, gdy stosunki między narodami toczą się bez użycia wojskowych środków walki. Jednak, skoro odbywa się to w cieniu minionych bitew i w obawie lub oczekiwaniu na przyszłe bitwy, zasada pokoju (...) nie różni co do natury od zasady wojny: okresy pokoju oparte są na potędze, czyli na stosunku między zdolnościami jednostek politycznych do wzajemnego na siebie oddziaływania”.