Można obejrzeć sto sezonów seriali kryminalnych, dziesiątki thrillerów i horrorów, a i tak człowiek z tego miejsca wychodzi oniemiały i przerażony. Aż tak mroczną stronę mają ludzie.
Właśnie tu - w Muzeum Medycyny Sądowej we Wrocławiu - o mrocznej stronie ludzi uczą się studenci. Przyszli lekarze, farmaceuci i prawnicy. Tu półki uginają się pod ludzkimi organami, płodami i przeróżnymi wynaturzeniami organizmów, pod czaszkami ustawionymi na półkach w kilku rzędach, pod narzędziami zbrodni.
Widok niektórych poruszy nawet osoby najbardziej odporne. Ci zaś, którzy zaglądają tu na co dzień, muszą mieć stalowe nerwy.
Na razie do Muzeum Medycyny Sądowej we Wrocławiu wejść mogą tylko naukowcy i studenci. Zanim wszyscy - być może już w tym roku - będą mogli zwiedzić między innymi działy: obrażenia od narzędzi zbrodni, zbiory kostne, powieszenia, przemiany pośmiertne - damy przedsmak tego, co kryje to miejsce.
- Po co w ogóle powstało? - pytamy profesora Tadeusza Dobosza z Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, naszego przewodnika i opiekuna placówki.
- Dla celów naukowych - odpowiada krótko profesor. I wymienia, komu służą zgromadzone tu zbiory: studentom medycyny, farmacji, stomatologii, prawa i kryminalistyki. By na własne oczy mogli przekonać się o tym, o czym czytają w podręcznikach.
Na przykład o czym?
Skutki działania gazów bojowych
- Na galerii mamy rzecz absolutnie niepowtarzalną i niesamowicie cenną - mówi profesor Dobosz, pokazując uszkodzone i zakonserwowane fragmenty ludzkich płuc. - To preparaty z czasów pierwszej wojny światowej, ukazujące skutki użycia gazów bojowych. Zarówno konsekwencje użycia gazów przez aliantów przeciwko żołnierzom niemieckim, jak i preparaty żołnierzy alianckich zatrutych gazami niemieckimi - opowiada naukowiec.
Pozostałości chemikaliów - mimo upływu dekad - wciąż są niebezpieczne. Profesor przekonał się o tym na własnej skórze. Dosłownie. Wystarczyła chwila nieuwagi, by podczas konserwowania jednego z preparatów kropla płynu spadła na nieosłoniętą niczym skórę dłoni. - Zrobiły się paskudne, trudno gojące się rany. Po stu latach stężenie gazu jest znikome, bo przecież było to płuco zatrutego żołnierza. Mimo to po upływie wieku gaz wciąż działa - mówi Dobosz.
Śnieżka z pieca
Obok Śnieżki nawet doświadczeni pracownicy nie przechodzą obojętnie. To noworodek, dziewczynka. Jej zwęglone zwłoki wyciągnięto z pieca ponad sto lat temu. Leżą teraz w małej szklanej gablotce - jako przykład doskonale zachowanego spopielonego ciała. (Zdjęcia, ze względu na drastyczność, nie możemy jednak pokazać).
Dlaczego Śnieżka swoje krótkie życie zakończyła w tak okrutny sposób? Tego nie wiadomo. Z jakiego powodu znalazła się w muzeum? - Studenci mogą na jej przykładzie omówić to, czy dziecko urodziło się żywe, czy martwe. Dzięki Śnieżce nauczą się o cechach przeżyciowości - wyjaśnia naukowiec.
Mumie płodów i noworodków
O tym, co może stać się z naszym ciałem po śmierci, studenci dowiadują się z działu: przemiany pośmiertne. Tu uwagę przykuwa niewielka gablota. Za szybą ułożono mumie płodów i noworodków. Gdy profesor podnosi szklaną skrzynkę, pomieszczenie wypełnia się specyficznym słodkawo-gorzkawym zapachem. Z nim także powinni oswoić się adepci medycyny. - Mamy trzyletnie dziecko, które zmarło jeszcze za czasów niemieckich, ale do nas trafiło niedawno. Ciało zostało pozbawione stóp i głowy, wyciągnięte z katakumb przez wandali, a następnie porzucone przed jednym z cmentarzy - mówi Dobosz.
Po chwili pokazuje stopę trochę starszego dziecka, następnie głowę wisielca. I wyjaśnia, gdzie nasze ciało może ulec mumifikacji: - W miejscu niezbyt wilgotnym, ale przewiewnym. Mogą to być katakumby, grobowiec, strych albo suchy las.
Rękawiczki śmierci
Gdy przestajemy wpatrywać się w mumie, wzrok nasz pada na dwa niewielkie eksponaty: to, co kiedyś było częścią ludzkich dłoni, dziś nazywane jest rękawiczkami śmierci. Przerażające? - To normalny proces - odpowiadają naukowcy. I dodają, że dzięki temu studenci przekonują się, że aby skóra oddzieliła się od ciała, nikt nie musi dopuścić się zbrodni oskórowania. Wystarczy woda i czas.
- Gdy za długo przebywamy w wodzie, zauważamy, że naskórek nam się marszczy, robi się luźny, puchnie. Nazywamy to "skórą praczek". Po pewnym czasie naskórek pęcznieje jeszcze bardziej i zaczyna się oddzielać, a po paru dniach schodzi z łatwością rękawiczki. Stąd nazwa "rękawiczki śmierci" - wyjaśnia profesor.
W muzeum są dwa egzemplarze takich rękawiczek. Jeden pokazujący skórę w środowisku mokrym, drugi w suchym. Oba to idealnie zachowana skóra dłoni wraz z paznokciami.
Piłsudski jak wytatuowany, obok naga kobieta
W muzeum swoje miejsce mają też fragmenty skóry z innych części ciała niż z dłoni. W kwadratowych i prostokątnych szklanych pojemnikach pływają płaty ludzkiej skóry ozdobione tatuażami. Większość z nich to "pamiątki" po więźniach. Niektóre ukazują ich fantazje erotyczne, inne są manifestami politycznymi - na przykład wizerunek marszałka Józefa Piłsudskiego - jeszcze inne są wyrazem artystycznych tęsknot ich twórców.
Wśród zbiorów jest też numer oświęcimski. Należał do mężczyzny, który przeżył Auschwitz, a po wojnie przeprowadził się do Wrocławia. Tu, w 1947 roku, zmarł. Zginął pod kołami wojskowej ciężarówki.
Po co to wszystko w muzeum takim jak to? - Nie mamy tu rzeczy nieprzydatnych. Wszystko czemuś służy. Tatuaże mają zapoznać odwiedzających z więzienną symboliką - wyjaśnia Dobosz.
Z kolei tatuaż oświęcimski to coś, o czym słyszał niemal każdy. Jednak współcześnie mało kto widział go na własne oczy. I dlatego znalazło się dla niego miejsce w muzealnych zbiorach.
"Jeden sznur to jedno życie"
Z drewnianej balustrady zwisają łańcuchy, kable i sznury.
- To pętle wisielcze. Jeden sznur to jedno życie - mówi profesor. I precyzuje: - Nie zawsze jest to sznur. Ludzie potrafią powiesić się na bardzo różnych rzeczach. Prezentowane w muzeum pętle mają uświadomić studentom, dlaczego aresztantom i więźniom zabiera się sznurowadła czy nawet chustki do nosa.
Bo powiesić się można faktycznie na wszystkim. Dowód? Wśród eksponatów jest pas wykorzystywany przy wchodzeniu na wysokie słupy. O pętlach z przewodów elektrycznych czy fragmentach ubrań Dobosz mówi "improwizowane". Jednak jeden z egzemplarzy - przypominający gruby kobiecy warkocz - nazywa "absolutnym kuriozum".
- To pętla zrobiona z ludzkich włosów. Fetyszysta obcinał włosy kobietom spotkanym w środkach komunikacji miejskiej. Z obciętych fragmentów plótł linę, a gdy ta była już wystarczająco mocna, obwiązał ją sobie wokół szyi i się powiesił - profesor przytacza historię sprzed lat. Po co chwalić się taką pętlą? - To zdecydowanie nietypowy przypadek. Zagadnienie z zakresu psychiatrii sądowej - wyjaśnia Dobosz.
Nam wystarczy.
Świecznik satanistów
Czaszki. To znamy. Wśród nich wyróżnia się jedna. Ktoś wetknął w nią świeczkę. W ten sposób to, co kiedyś było czyjąś głową, zostało zamienione w upiorny świecznik. Czaszka ułożona jest na czerwonej, złożonej w kostkę, narzucie. O co chodzi?
Profesor Dobosz wyjaśnia: - Podczas swoich mszy korzystali z niej sataniści. Nikomu to nie przeszkadzało aż do czasu, gdy podczas rytuału zgwałcili kobietę. Wtedy przedmioty te zostały zarekwirowane. W ten sposób czaszka, skradziona wcześniej z jednego z cmentarzy, trafiła do muzeum.
"Zbrodnia się nie zmienia"
Wizyta w muzeum ma pomóc studentom w nauce i wyciąganiu wniosków podczas przyszłej praktyki. Jednym z nich jest konkluzja, że najpopularniejsze dawniej narzędzia zbrodni wciąż są najczęściej wykorzystywane.
- Kiedyś znalazłem przeźrocza, na których zaprezentowano trzy najczęściej stosowane w Breslau (niemiecka nazwa Wrocławia - przyp. red.) narzędzia zbrodni. Były to siekiera, nóż i rewolwer. Niedawno zapytałem znajomego policjanta, czym dziś zabija się w mieście. Odpowiedział, że siekierą, nożem i coraz częściej bronią palną - mówi Dobosz.
Dostrzega jednak pewne zmiany. Po pierwsze, obecnie sprawcy przestępstw nie kneblują swoich ofiar. Po drugie, mniej jest poderżnięć gardeł. - To jedyne różnice. Poza tym zmienia się niewiele. Pory roku się zmieniają, metody kryminalistyczne się zmieniają, aparatura się zmienia, a zbrodnie - mimo upływu lat - się nie zmieniają - uważa naukowiec.
Profesor podkreśla, że wszystkie narzędzia zbrodni, jakie trafią pod dach muzeum, pozostają tu w swoim pierwotnym stanie. - Nie są czyszczone. Leżą u nas tak, jak zostały przekazane. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś wrócił kiedyś do sprawy, zawsze może zwrócić się do nas o wydanie danego przedmiotu - wyjaśnia badacz.
Chcą otworzyć się dla ludzi
Część eksponatów - która do niedawna stanowiła jeszcze 90 procent zbiorów - pochodzi z czasów niemieckich. - Muzeum jest bardzo stare. Przypuszczalnie powstało wtedy, kiedy niemiecka Katedra Medycyny Sądowej, czyli pod koniec XIX wieku - mówi profesor.
Muzeum od samego początku swojego działania jest niedostępne dla szerokiej publiczności. Za jego drzwi mogą zajrzeć tylko nieliczni. Wkrótce to ma się zmienić. Muzeum Medycyny Sądowej ma być otwarte nie tylko dla naukowców czy studentów prawa i medycyny. Żeby tak się stało, potrzebne są tylko pieniądze. Miejsce już jest - dużo większe, zaledwie kilkadziesiąt metrów od obecnej siedziby. Po remoncie pomieszczeń zbiory będzie można przenieść i pokazać chętnym. Profesor Dobosz nie wyklucza, że nastąpi to jeszcze w 2019 roku.
Czy zbiór różnych, czasem najdziwniejszych eksponatów to skarbiec czy śmietnik? Profesor nie ma wątpliwości: to, co kryją magazyny Muzeum Medycyny Sądowej, to zdecydowanie skarbiec.
- Jestem przekonany, że era wielkich odkryć naukowych w terenie powoli się kończy. Zaczyna się natomiast era wielkich odkryć na strychach, w magazynach czy w piwnicach różnych muzeów. Cały świat do dziś szuka grobu Czyngis-chana. Nie wiadomo, gdzie jest jego grobowiec, a bardzo możliwe, że jego szczątki są ukryte w jakimś pudełku na buty na strychu albo w piwnicy jakiegoś mongolskiego muzeum. Trzeba to tylko odkryć i zidentyfikować - podkreśla Dobosz.