Wygrywając wybory pod hasłem "Uczyńmy Amerykę znowu wielką", Donald Trump staje się najpotężniejszym politykiem świata. Stanie na czele supermocarstwa, które wydaje na zbrojenia tyle, co łącznie kilkanaście kolejnych państw, wliczając w to Rosję, Chiny, Wielką Brytanię, Francję czy Indie. W polityce zagranicznej prezydent ma bardzo dużą władzę, znacznie większą niż w polityce wewnętrznej. Trump chce radykalnie zmienić Amerykę, czy równie radykalnie chce zmienić świat?
Wygrywając wybory pod hasłem "Uczyńmy Amerykę znowu wielką", Donald Trump staje się najpotężniejszym politykiem świata. Stanie na czele supermocarstwa, które wydaje na zbrojenia tyle, co łącznie kilkanaście kolejnych państw, wliczając w to Rosję, Chiny, Wielką Brytanię, Francję czy Indie. W polityce zagranicznej prezydent ma bardzo dużą władzę, znacznie większą niż w polityce wewnętrznej. Trump chce radykalnie zmienić Amerykę, czy równie radykalnie chce zmienić świat?
Wzywając podczas wielomiesięcznej kampanii wyborczej do rewolucji przeciwko dotychczasowemu systemowi politycznemu w Stanach Zjednoczonych, Donald Trump miał na myśli zarówno sprawy krajowe, jak i zagraniczne, a mówiąc precyzyjnie, te sprawy były ściśle powiązane. W amerykańskich debatach o polityce zagranicznej często wskazuje się na długą tradycję, która mówi, że "polityka zagraniczna to polityka krajowa". W przypadku prezydentury Donalda Trumpa, jeśli można cokolwiek próbować przewidywać, ta zasada może być stosowana dosłownie. Hasła "przywracania wielkości Ameryce" zyskały poparcie wyborców dlatego, że wielu Amerykanów, zwłaszcza białych, ma poczucie postępującego upadku i zmierzchu wielkości ich kraju, który przegrywa w globalnym wyścigu z Chinami czy nawet z Meksykiem. Dlatego – podkreślał Trump, a przyklasnęło mu kilkadziesiąt milionów Amerykanów – potrzebny jest radykalny zwrot i radykalne podejście do kontaktów z wiodącymi państwami świata. Na wiecach wyborczych Donald Trump twierdził, że upadek Ameryki jest do powstrzymania, wystarczy jedynie chcieć, a prymat Stanów Zjednoczonych w światowej gospodarce i światowej polityce powróci, natomiast inni będą musieli się przyzwyczaić do nowej polityki amerykańskiej, opartej na zasadzie "najpierw Ameryka".
Z perspektywy Polski
Z polskiego punktu widzenia, przynajmniej na razie, jest co najmniej kilka niepokojących zapowiedzi i kilka niepokojących elementów, które pojawiły się w wystąpieniach prezydenta elekta oraz w wypowiedziach jego bliskich współpracowników. Najdokładniej będziemy przyglądać się zapowiedziom zmiany podejścia Ameryki do współczesnej Rosji Putina. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że Donald Trump jest w pewnym sensie zauroczony radykalizmem i niektórymi działaniami rosyjskiego autokraty. Kreml nie ukrywał, że nie chce, aby Hillary Clinton wprowadziła się do Białego Domu, ponieważ widział w kandydatce demokratów antyputinowskiego jastrzębia, gotowego na ostry kurs wobec Moskwy. Clinton sparzyła się już resetem w relacjach z Rosją, którego dosłownie stała się twarzą i dzisiaj nie chciałaby słyszeć o bliskiej współpracy z Kremlem. Jednak Clinton przegrała, a Trump wygrał, wykrzykując na wiecach i w debatach wyborczych, jak bardzo Putin przerasta Baracka Obamę i jak bardzo władca na Kremlu pogardza "słabym Obamą". W Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej poczuliśmy chłód na plecach, gdy Donald Trump wzywał Rosję do pomagania mu w kampanii poprzez działania hakerów przeciwko Clinton, i kiedy mówił, że niekoniecznie jest gotów respektować zobowiązania NATO wobec państw bałtyckich, najbardziej przecież narażonych na możliwą agresję rosyjską. Poczuliśmy dreszcze, kiedy Newt Gingrich, być może nowy sekretarz stanu, nazywał Estonię "przedmieściami Petersburga". Wielu amerykańskich i europejskich ekspertów wyraża obawę, że największymi przegranymi wygranej Trumpa będą właśnie kraje bałtyckie oraz Ukraina. Te pierwsze będą drżały przed jakimkolwiek zbliżeniem Waszyngtonu z Rosją, ta druga może się realnie obawiać, że administracja Donalda Trumpa odejdzie od silnego wsparcia dla Kijowa, pogodzi się z aneksją Krymu i okupacją Donbasu jako faktami dokonanymi, co byłoby potężnym ciosem w wiarygodność i trwałość państwa ukraińskiego.
W Polsce będziemy przyglądać się polityce nowej administracji w relacji z Rosją. Rząd Baracka Obamy w odpowiedzi na rosyjskie działania podjął pewne zobowiązania wobec Warszawy, kontynuując budowę tarczy antyrakietowej oraz rozmieszczenie ponad 5 tys. żołnierzy amerykańskich w ramach polityki podkreślania gwarancji natowskich. Najprostszym i najważniejszym probierzem relacji polsko-amerykańskich w najbliższych latach będzie dotrzymanie tych zobowiązań. Jeśli doszłoby do ich rozszerzenia, można będzie mówić o wielkim kroku naprzód w relacjach Polski z Ameryką. Można także przypuszczać, że nowa administracja, inaczej niż ekipa Obamy, będzie mniej skłonna do krytykowania rządu prawicowego w Polsce za działania wobec niektórych instytucji, w tym Trybunału Konstytucyjnego. Z kolei wezwania prezydenta elekta do tego, aby bogata Europa Zachodnia płaciła więcej na swoją obronę, są z polskiego punktu widzenia korzystne. Niedofinansowanie europejskiej obrony bowiem w sposób znaczący osłabia spójność zachodniego sojuszu.
Pozytywny scenariusz dla Polski zakłada, że Donald Trump, mimo nierzadko proputinowskiej retoryki wyborczej, już jako prezydent dostrzeże, że celem Rosji nie jest partnerstwo, ale wciągnięcie Waszyngtonu do nowej brudnej gry o wpływy na świecie, w tym w Europie Wschodniej. Putin nie tyle pragnie wojny z Zachodem, ile próbuje świat zachodni i Amerykę tak długo nękać swoimi działaniami, aż Zachód zgodzi się na nową Jałtę czy nowy Kongres Wiedeński. Przy nowym rozdaniu Moskwa dostać chce wyłączne prawo do decydowania o losach państw w swoim sąsiedztwie, co da jej możliwość zatrzymania Ukrainy w rosyjskiej strefie wpływów. Oby nowy rząd amerykański potrafił oprzeć się pokusie wejścia do nowej gry.
Patrząc na nowego prezydenta i nową administrację z perspektywy Polski, za inną bardzo niepokojącą sprawę możemy uznać fakt, że Donald Trump w zasadzie z pogardą odnosił się do drugiej kluczowej – obok NATO – instytucji Zachodu, jaką jest Unia Europejska. Jego kampanię aktywnie wspierał Nigel Farage, twarz Brexitu, a sam prezydent elekt mówił, że jego zwycięstwo to "Brexit plus plus". Poziom zaufania między Stanami Zjednoczonymi a UE jest w zasadzie zerowy, co może także przełożyć się na kontakty rządu Trumpa z czołowymi państwami Europy. Wszystkie administracje amerykańskie po 1990 r., od zjednoczenia Niemiec, widziały w Berlinie głównego partnera w stabilizacji Starego Kontynentu, jednak dzisiaj możliwe jest wygaszenie tego partnerstwa. Ameryka od II wojny światowej nie tylko gwarantowała pokój i bezpieczeństwa Europie Zachodniej, ale też była arbitrem w wielu europejskich kłótniach. Ta rola może właśnie dobiegać końca. Dodatkowo elekcja Donalda Trumpa może mieć jeszcze inne negatywne skutki: jego zwycięstwo jest wielką zachętą dla sił antyunijnych i antyeuropejskich w Europie, które widzą w zakończonych właśnie wyborach amerykańskich wielką motywację do dalszego buntu przeciw "establishmentowi". Z nadzieją na Amerykę patrzą dzisiaj wrogowie UE we Francji, w Holandii czy Austrii, którzy, co ciekawe, do niedawna byli silnie antyamerykańscy. Z kolei ugrupowania i ruchy centrowe oraz liberalne są w kłopocie: zawsze patrzyły za Ocean i naśladowały Amerykę, a dzisiaj boją się nieokiełznanej kontrrewolucji wzorowanej na kampanii Donalda Trumpa. Podkreślić trzeba też, że w relacjach USA – UE wszelkie plany o wielkiej umowie handlowej i inwestycyjnej TTIP można włożyć między bajki.
Globalny kłopot atomowy
Pozaeuropejscy sojusznicy Zachodu – szczególnie Korea Południowa i Japonia – też mają powody do niepokoju o to, na ile solidne są amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa dla tych krajów już nie tylko w obliczu mocarstwowej pozycji Chin, ale w obliczu niebezpiecznej nuklearnej zabawy, jaką prowadzi Korea Północna, grając na nosie kolejnym rządom Stanów Zjednoczonych oraz innych mocarstw. W kampanii wyborczej Donald Trump zachęcał dalekowschodnich sojuszników w Tokio czy Seulu, żeby same uzbroiły się w broń atomową. Kłopot w tym, że Japonia i Korea Południowa mogą wziąć na serio jego słowa, a ponieważ szczególnie Japończycy dysponują zasobami technologicznymi, naukowymi i finansowymi potrzebnymi do zdobycia broni jądrowej, Ameryka może nagle obudzić się w sytuacji, gdy najbliżsi sojusznicy, uzależnieni od gwarancji z USA, sami wzięli obronę w swoje ręce. Jeśli Japonia czy Korea Południowa, zachęcone nawet pół żartem przez Waszyngton do zbudowania własnej broni jądrowej, zrobiłyby to, to znalazłyby naśladowców w innych krajach, np. w Arabii Saudyjskiej, która potrzebuje zabezpieczenia przed Iranem i chaosem bliskowschodnim. Za saudyjskim przykładem pójść mogłyby inne państwa, np. Turcja. W ten sposób mógłby się załamać cały system blokowania procesu rozprzestrzeniania broni nuklearnej na świecie; system, którego jednym z gwarantów są Stany Zjednoczone. Skoro mowa o "nuklearyzacji" świata, to wydaje się trudne do wyobrażenia dzisiaj, aby ekipa Donalda Trumpa wycofała się, mimo hucznych zapowiedzi w kampanii, z układu mocarstw z Iranem, który miał zapewnić, że Teheran na jedną albo dwie dekady powstrzyma się od prac nad bronią atomową. Choć republikanie nadal werbalnie nie akceptują tego porozumienia, to na razie nie potrafią przedstawić lepszej alternatywy.
Na Bliskim Wschodzie cele amerykańskie wydają się być jasne i mimo krytyki Trumpa pod adresem ekipy Obamy i dowodzonej przez niego armii nie będzie radykalnego zerwania ze strategią walki z dżihadystami z tzw. Państwa Islamskiego. Ameryka nie wyśle do Syrii swoich oddziałów lądowych, będzie bombardować kalifat z powietrza i zawierać doraźne koalicje z Kurdami czy Turcją przeciwko dżihadystom. Trudno oceniać, czy Biały Dom za kilkadziesiąt dni będzie gotowy do ustąpienia Putinowi i uznania, że reżim syryjski Asada jest wartościowym partnerem w walce z terrorystami islamskimi. Zbliżenie z Asadem dla wielu przedstawicieli amerykańskiego – w tym republikańskiego – establishmentu dyplomatycznego i wojskowego może być niemożliwe do przełknięcia.
Patrząc daleko i blisko
Największym wyzwaniem dla Stanów Zjednoczonych pod rządami nowej administracji Donalda Trumpa będzie rewizja dotychczasowych stosunków handlowych z Chinami. Do teraz w polityce amerykańskiej od ponad 40 lat obowiązywała zasada, że Chiny należy dopuszczać do możliwie najszerszej współpracy gospodarczej na skalę globalną, aby ten najludniejszy kraj świata był stabilny, przewidywalny, stawał się bogatszy i aby zależało mu na utrzymaniu pokoju na świecie. Jednak Chiny już dawno wyemancypowały się z pewnej zależności od Zachodu, w jakiej się znajdowały w ostatnich dekadach zimnej wojny, i dzisiaj chcą osłabiać Amerykę, budując wielobiegunowy świat bez amerykańskiej hegemonii. Z kolei powiązania handlowe i finansowe między Waszyngtonem a Pekinem są tak duże, że każdy zwrot w podejściu Amerykanów do relacji z Chinami grozić może wojnami walutowymi czy wojną o dominację w cyberprzestrzeni. Tu oczywiście należy postawić pytanie, czy takie wojny nowego typu nie doprowadzą nagle do wojny w jak najbardziej starym stylu. Na pewno w relacjach amerykańsko-chińskich nagromadziło się tyle sporów, że potencjał wybuchu jakiegoś konfliktu jest naprawdę niemały.
Innym miejscem na kuli ziemskiej, w którym rewolucyjna zmiana w Waszyngtonie może oznaczać prawdziwy wstrząs, jest Meksyk oraz reszta Ameryki Łacińskiej. W stosunku do Meksyku właśnie Donald Trump wytoczył najcięższe działa: zapowiedział odgrodzenie się od południowego sąsiada i co więcej, zapowiedział, że to Meksykanie zapłacą Stanom Zjednoczonym kilkadziesiąt miliardów dolarów za budowę "muru" granicznego. To nie jest czyta fantazja: wyborcy Trumpa oczekują zdecydowania i radykalizmu w podejściu do Meksyku i łatwo o "murze" mogą nie zapomnieć. Inne państwa Ameryki Łacińskiej muszą się liczyć z wrogą postawą Stanów Zjednoczonych wobec imigracji hiszpańskojęzycznej, co może pozbawić miliony ludzi pieniędzy przesyłanych do rodzin w kraju z Estados Unidos, podnoszących poziom życia w Ameryce Południowej. Wydaje się natomiast mało prawdopodobne, aby rząd Donalda Trumpa cofnął decyzję o odnowieniu relacji dyplomatycznych z Kubą. Nie należy się jednak spodziewać rychłego zniesienia handlowego embarga na rządzoną wciąż przez komunistów wyspę.
Grupa Zero
Ian Bremmer, szef wpływowego i prestiżowego ośrodka analitycznego Euroasia Group, ocenił w wywiadzie w BBC po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta, że wraz z wielką zmianą w Białym Domu świat współczesny wkracza w "erę bez przywództwa": "Nie będzie to świat rządzony przez G7, G8 czy G20, ale przez Grupę Zero, czyli każde mocarstwo będzie na własną rękę dążyć do własnych celów, zaś Ameryka będzie działać często jednostronnie, bez żadnych międzynarodowych ram". To chyba najciekawsza próba wróżenia z fusów i przepowiadania przyszłości naszej planety po 20 stycznia 2017 r. Żyjemy w niebezpiecznym momencie, w którym w każdej chwili może zdarzyć się coś nadzwyczajnego, np. w dobie przekazania władzy w Waszyngtonie Władimir Putin kolejną prowokacją zbrojną może testować zdolność Ameryki do reakcji. Jego śladem mogą pójść inne kraje, co naprawdę nie wróży niczego dobrego.
Kiedy Donald Trump na dobre rozgości się w Białym Domu, mniej więcej w kwietniu 2017 r., minie dokładnie 100 lat od momentu, gdy Stany Zjednoczone stały się najważniejszym mocarstwem globalnym, przystępując do I wojny światowej po stronie Anglii, Francji i Rosji przeciwko II Rzeszy Niemieckiej. 100 lat później Polska, Europa i reszta globu nerwowo patrzą na nową Amerykę i zastanawia się, co będzie dalej.