Piłkarzem był absolutnie genialnym. Furiatem z niewyparzonym językiem też. Bossem o złotym sercu. I oszustem podatkowym, który zgromadził bajeczną fortunę. W Bayernie spędził blisko 50 lat życia, najpierw jako piłkarz, potem jako szef. Zwany "Abteilung Attacke", teraz opuszcza pierwszą linię frontu, ale nie sądźcie, że już nie zaatakuje tylko dlatego, że przestał być prezydentem klubu. On nigdy nie da o sobie zapomnieć. To pewne.
Dla Magazynu TVN24 pisze Tomasz Urban, komentator Eleven Sports.
Mistrz Niemiec, zdobywca Pucharu Niemiec, mistrz Europy, trzykrotny triumfator Pucharu Europy, wreszcie mistrz świata. Niemcy uważają, że wraz z Gerdem Muellerem współtworzył najlepszy w tamtych czasach duet napastników na świecie i trudno się z taką opinią nie zgodzić. To taki niemiecki odpowiednik Włodzimierza Lubańskiego, nie tylko jeśli chodzi o skalę talentu, ale także o brutalnie przerwaną przez kontuzję kolana karierę. Paskudnego urazu doznał w wieku 23 lat, ale i tak zdołał do tamtej pory wygrać w piłce wszystko, co było do wygrania. Próbował jeszcze potem wrócić na boisko, ale z marnym skutkiem. Miał 27 lat i zaczął myśleć o przyszłości. Zupełnie nieoczekiwanie ustępujący z funkcji prezydenta Bayernu Wilhelm Neudecker namaścił go na swojego następcę, choć w głębi duszy ani trochę nie wierzył, że młody poradzi sobie z misją ratowania upadającego giganta.
Pieniacz
10 listopada tego roku. Niedziela, samo południe, poważny program piłkarski, mający w Niemczech kilkumilionową oglądalność. Prowadzący "Doppelpassa" Thomas Helmer dostaje nagle do słuchawki sygnał, że do wydawcy audycji dodzwonił się Uli Hoeness. Trzeba porzucić bieżącą tematykę. Takiej okazji nie można zmarnować.
- Witaj Uli, powiedz proszę, co ci leży na sercu?
- To mi leży na sercu, że nie mogę już słuchać tych bzdur, jakie kilku z zaproszonych do programu gości wygaduje na temat Hasana Salihamidzicia! A już zwłaszcza ten Fenske, który nie ma o niczym bladego pojęcia!
Dziennikarz, którego Uli zaatakował personalnie, stulił uszy po sobie. Nie śmiał mu przeszkadzać w tyradzie. Już i tak przegrał. A Hoeness brnął dalej. W końcu występy w mediach to jego żywioł. Show must go on.
****
Październik 2018 roku. Bayernowi nie układa się w lidze, więc kierownictwo klubu wpada na pomysł zorganizowania dodatkowej konferencji prasowej. Karl-Heinz Rummenigge, prezes zarządu Bayernu, cytuje niemiecką konstytucję i przypomina dziennikarzom, że pisząc nieprawdę, naruszają godność człowieka. Parę minut później Uli Hoeness miesza z błotem Juana Bernata, hiszpańskiego piłkarza, którego Bayern oddał rok temu do Paris Saint-Germain "za czapkę gruszek i pięć kasztanów". Mówi, że ten w wyjazdowym meczu przeciwko Sevilli zaprezentował "jedno wielkie g…" i o mały włos Bayern nie odpadł przez niego z rozgrywek. I znowu kradnie całe przedstawienie. Bernat nie zamierza odnosić się publicznie do słów Hoenessa.
****
Cofnijmy się jeszcze bardziej. Listopad 2000. Piłkarskie Niemcy debatują o tym, czy ulubieniec mas Christoph Daum będzie dobrym czy może bardzo dobrym selekcjonerem. Nagle pojawia się Hoeness i ni stąd, ni zowąd zarzuca Daumowi, że ten próbuje zataić, iż jest uzależniony od narkotyków. Opinia publiczna domaga się dowodów. Hoeness staje się wrogiem publicznym numer 1. Po latach powie w wywiadach, że dostawał pogróżki i życzenia śmierci. Daum, pod presją, zgadza się na testy. Te wykazują, że brał kokainę. Jego kariera trenerska dobiega końca. Uli znów triumfuje.
Złotousty
Hoeness nigdy nie gryzł się w język. Rzucał bon motami na lewo i prawo. Wystarczyło mu tylko podstawić mikrofon. Obrywali wszyscy – dziennikarze, prezesi innych klubów, trenerzy, piłkarze, a nawet kibice. Z reguły chronił swoich obecnych i byłych pracowników, ale zdarzały się wyjątki.
Servus, Herr Präsident! #DankeUli#FCBJHVpic.twitter.com/JPD4C0aOnW
— FC Bayern München (@FCBayern) November 15, 2019
– Z Louisem van Gaalem wygraliśmy podwójną koronę i dotarliśmy do finału Ligi Mistrzów. To, że pod względem relacji międzyludzkich był jedną wielką katastrofą to jedna strona medalu. Ale jako fachowiec był absolutnie fantastyczny – tak mówił Hoeness po latach o szkoleniowcu, któremu Bayern do dziś wiele zawdzięcza.
W Niemczech uznaje się bowiem, że to właśnie van Gaal 10 lat temu zaimplementował drużynie styl, który pielęgnują w Monachium aż do dziś i który dał podwaliny pod późniejsze sukcesy pod wodzą Juppa Heynckesa czy Pepa Guardioli.
Swoje oberwał też Jürgen Klinsmann, który z marnym skutkiem prowadził Bayern w sezonie 2008/2009.
- Za jego czasów wydaliśmy dziesiątki tysięcy euro na komputery. Miał na nich pokazywać piłkarzom, jak chcielibyśmy grać. Z naciskiem na "chcielibyśmy". Jupp Heynckes ma tablicę do taktyki i pięć markerów. Jeden kosztuje 2,5 euro. Maluje coś tam nimi na tej tabliczce, napisze skład przeciwnika, powie kilka słów do drużyny i to wystarczy. Z Heynckesem wygrywamy mecze za 12,5 euro. Za Klinsmanna wydawaliśmy mnóstwo pieniędzy, ale efektów nie było żadnych – oceniał bezlitośnie Uli.
Nie po drodze było mu także z Lotharem Matthäusem. Miał mu za złe, że ten, znając realia Bayernu, tak ochoczo krytykuje publicznie poczynania władz klubu. - Dopóki ja i Kalle będziemy mieli coś do powiedzenia w tym klubie, dopóty on nie zostanie u nas nawet opiekunem murawy – stwierdził w jednym z wywiadów, a kiedy w mediach rozważano kandydaturę Matthäusa w kontekście objęcia kadry, wypalił, że gdyby Matthäus został Bundestrainerem, to przypominałoby to sytuację, w której główny szpieg KGB zostaje kanclerzem Niemiec. Barwniej już się chyba nie dało, choć trzeba przyznać, że ta przaśność w wypowiedziach szefa klubu bardzo często wywoływała irytację u co bardziej powściągliwych fanów Bayernu. No, ale na Uliego nie ma rady. Nie da się go urobić. Trzeba go po prostu zaakceptować. Z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Wielkoduszny
Medialna twarz Hoenessa do najdelikatniejszych nie należy. Kiedy czuje na sobie światła kamer, potrafi być bezkompromisowy w swych wypowiedziach. Bayernu chce bronić niczym Franz Maurer odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej – bezapelacyjnie i do samego końca. Nie potrafi odłożyć emocji na bok, bo jak sam mówi – jest nie tylko szefem Bayernu, ale także jego zagorzałym fanem.
Ale kiedy gasną flesze, a reporterzy chowają mikrofony, Uli Hoeness zdejmuje maskę pieniacza. Ci, którzy go znają prywatnie, twierdzą, że staje się wówczas człowiekiem o gołębim sercu. W niedawnym "Kickerze" pojawiło się podsumowanie wszystkich transferów, jakie przeprowadził do klubu. Kilkudziesięciu piłkarzy poproszono o opinię o nim. Także tych, którym w Bayernie zupełnie nie poszło. Żaden nie powiedział o swoim byłym szefie choćby pół złego słowa. Wszyscy rozpływali się nad jego wielkodusznością i lojalnością.
Larsa Lundego, byłego piłkarza Bayernu, który w kwietniu 1988 roku uległ w Szwajcarii wypadkowi samochodowemu, przyjął na dwa tygodnie do własnego domu, by zapewnić mu jak najlepszą opiekę.
Legendarnemu Seppowi Maierowi uratował życie, przewożąc go wbrew jego woli do innego szpitala niż ten, do którego trafił po kraksie samochodowej w lipcu 1979. Maier przyznał potem, że gdyby nie trafił do nowej placówki, już by go na świecie nie było.
Gerda Muellera wyciągnął z alkoholizmu, a Sebastiana Deislera i Breno próbował wyrwać ze szponów depresji. Kiedy ważyły się losy Roque Santa Cruza w Bayernie, a ten zerwał więzadła w kolanie, Hoeness natychmiast przedłużył z nim umowę, mimo iż piłkarsko Paragwajczyk niczego ciekawego do drużyny już nie wnosił. Z tego samego powodu trzymał też w klubie tak długo, jak się tylko dało, Francka Ribery’ego i Arjena Robbena, mimo iż ich wartość sportowa malała z każdym rokiem. – Lojalność względem naszych legend jest ważniejsza od ewentualnych tytułów – odpowiadał tym, którzy za nic w świecie nie mogli zrozumieć, czemu Bayern nie sięga po nowych skrzydłowych, tylko męczy się nadal z dwoma "dziadkami" na bokach.
A propos byłych piłkarzy Bayernu: - Byłem kiedyś u niego w biurze, żeby się wstawić za jednym z piłkarzy drużyny amatorskiej i poprosić o kontrakt dla niego. Tym piłkarzem był Holger Badstuber, który nie miał wówczas agenta. Opowiedziałem Uliemu, że matka Holgera przywozi go cztery razy w tygodniu na treningi do Monachium, po 140 kilometrów w jedną stronę. Uli powiedział, że natychmiast podpisuje kontrakt. W dniu, w którym spotkałem się z nim w biurze po raz kolejny, zmarł ojciec Badstubera. Kiedy mu o tym powiedziałem, wyjął umowę Holgera, podarł ją i podpisał nową. Z dwukrotnie wyższą pensją. – wspomina Hermann Gerland, wieloletni przyjaciel Uliego i asystent trenerów w Bayernie.
To oczywiście jedynie wycinek jego dobroczynnej działalności. Wiele niemieckich klubów właśnie Hoenessowi zawdzięcza swoje istnienie, bo kiedy tonęły w długach i rozpaczliwie szukały jakiegokolwiek koła ratunkowego, Uli zawsze rzucał im linę. Bayern jeździł po kraju niczym cyrk objazdowy, rozgrywał mecze benefisowe z zagrożonymi plajtą drużynami, a te, dzięki zyskom ze sprzedaży biletów, stawały na nogi. Tak było choćby z St. Pauli i z VfB Chemnitz w 2003 roku, z Unionem Berlin w 1997 i 2004 roku, z SV Darmstadt w 2008 roku, Alemmanią Aachen w 2013 roku czy z Kicckers Offenbach w 2017 roku. O pożyczce, jakiej Hoennes udzielił w 2005 roku będącej w krytycznej sytuacji Borussii Dortmund, nawet już nie wspominam.
Liczby patriarchy
1, 2, 14, 24, 27, 40. Nie są to typy na najbliższe losowanie totolotka. To liczby streszczające całą kadencję Hoenessa w roli "patriarchy Bayernu", jak to zgrabnie ujął jeden z dziennikarzy "Frankfurter Allgemeine Zeitung".
Jeden zdobyty Puchar UEFA, wygrana dwukrotnie Liga Mistrzów, czternaście razy fetowany Puchar Niemiec i dwadzieścia cztery balangi na Marienplatzu z okazji zdobycia kolejnego tytułu mistrzowskiego. 27-letni Hoeness rozpoczynając swoje opus magnum nie mógł przewidzieć, że przetrwa na stanowisku aż 40 lat i że w stolicy Monachium wybuduje sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu.
Chyba nie przesadziłem, uderzając w tak patetyczne tony. Pod koniec lat 70., kiedy to na skutek ciężkiego urazu kolana kończył z graniem w piłkę i zaczynał działalność menedżerską, Bayern, po okresie prosperity, przeżywał akurat trudne chwile.
W Bundeslidze do głosu zaczęły dochodzić inne kluby, takie jak Hamburger SV, VfB Stuttgart, Eintracht Frankfurt czy Hertha Berlin, które absolutnie niczym Bayernowi w ówczesnym czasie nie ustępowały, a monachijski krezus wpadł w swoistą pułapkę finansową. Sukcesy się skończyły, a nakłady na klub pozostały. Hoeness miał do dyspozycji roczny budżet na poziomie 12 milionów marek (mniej więcej dzisiejsze sześć milionów euro), ale zadłużenie klubu sięgało aż 70 procent. – Na szczęście miałem w drużynie Karla-Heinza Rummeniggego, którego mogłem sprzedać do Interu – przypomniał podczas ubiegłotygodniowego walnego zgromadzenia członków klubu, wywołując uśmiech na twarzy rzeczonego i wesołość na widowni. Po przeprowadzeniu transakcji i spłaceniu długów Bayernowi został milion nadwyżki. – I od tamtej pory nie wzięliśmy już żadnego kredytu - podsumował Uli.
Wspomniany milion marek przeobraził się w ciągu 40 lat w 750 milionów euro, bo tyle dziś wynosi budżet Bayernu. Nie ma kredytów, są natomiast stadion, akademia, blisko 500 milionów stałych środków na koncie i seryjnie zdobywane mistrzostwa. Bundesliga mimo aspiracji zgłaszanych przede wszystkim przez Borussię Dortmund wciąż jest ligą dwóch prędkości. Bayern gra w swojej klasie rozgrywkowej, a reszta w innej. – To tylko i wyłącznie jego zasługa. Droga, którą przebył Bayern, to droga naznaczona jego pomysłami – twierdzi Klaus Augenthaler, jedna z legend Bayernu.
Mia san Uli
Jeden z dziennikarzy napisał ostatnio tekst opatrzony wielkim zdjęciem Hoenessa, a w podpisie dodał, że Bayern, tracąc bossa, traci jednocześnie swoją twarz. Mocne słowa, ale z drugiej strony nie sposób się z nimi nie zgodzić. Kiedy Uli żegnał się z urzędem podczas ostatniego walnego zgromadzenia członków klubu, kibice Bayernu rozwiesili na trybunach transparent z napisem "Mia san Uli". To oczywiste nawiązanie do hasła przewodniego klubu – "Mia san mia", czyli "Jesteśmy jacy jesteśmy".
Hasło to każdy może sobie oczywiście interpretować po swojemu, sami monachijczycy twierdzą natomiast, że tymi trzema słowami wyrażają swoją tożsamość. Żyjemy pośród innych, szanujemy wszystkich, ale sami ustalamy zasady, którymi się kierujemy. Znamy swoją wartość, wiemy, do czego dążymy. Parafraza "Mia san Uli" to z jednej strony dowód uznania i wdzięczności wobec jego czterdziestoletniej działalności w klubie w roli menedżera, z drugiej zaś wszyscy związani z monachijskim klubem mają pełną świadomość, że Bayern i Uli to dwa symbiotyczne byty, których żadna porażka nie jest w stanie złamać. One zawsze wracają. Ze zdwojoną mocą.
Hoenessa nie były w stanie złamać ani katastrofa lotnicza w 1982 roku (był jedynym, który ją przeżył), ani odsiadka w zakładzie karnym w Landsbergu za machlojki podatkowe.
Początkowo mówiono, że szef Bayernu przywłaszczył jedynie "marne" 3 miliony euro. Szybko jednak wyszło na jaw, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej. W trakcie procesu okazało się, że Hoeness w kilka lat wyłudził od skarbu państwa aż 28,5 miliona euro. Postanowił nie odwoływać się od pierwotnego wyroku sądu, chociaż prawnicy mu to doradzali, twierdząc, że są w stanie go wybronić. Uli uznał, że w ten sposób utraciłby resztki godności. Uniósł się honorem i zaakceptował karę. Sąd skazał go na 3,5 roku więzienia, ostatecznie spędził za kratkami połowę z tego.
Wyszedł za dobre sprawowanie i po krótkim intermezzo w roli opiekuna młodych piłkarzy powrócił na najwyższe stanowiska dzięki głosom członków klubu. Ludzie go kochali. Byli w stanie wybaczyć mu absolutnie wszystko. Zaakceptowali fakt, że na czele ich ukochanego klubu – dumy Bawarii i całych Niemiec – będzie stał człowiek z prawomocnym wyrokiem. Swoją wcześniejszą pracą Hoeness wypracował sobie wśród całej bayernowej społeczności bezprecedensowy wręcz kredyt zaufania. A co do wyroku – oddał całą kwotę. Miał z czego. W końcu jego majątek szacuje się na blisko 300 milionów euro. Przy dochodach, jakie przynosi jego rodzinna firma HoWe, produkująca wyśmienite kiełbaski, i 1,5 miliona euro, jakie otrzymywał rocznie w Bayernie za piastowanie swoich funkcji, nie robi to zbyt wielkiego wrażenia.
Wstań z kolan
Jego Bayern także potrafił wstawać z kolan. Imperium zawsze kontratakowało. Po przegranej na Camp Nou z Manchesterem United w finale Ligi Mistrzów w 1999 roku przyszedł ostateczny triumf nad Valencią dwa lata później. Po fiasku Finale Dahoam w 2012 roku, czyli po przegranym finale z Chelsea, rok później Bayern sięgnął po jedyną w swej historii potrójną koronę. A po tym, jak berło w Bundeslidze odebrał im Jürgen Klopp ze swoją heavymetalową Borussią Dortmund, Bayern powrócił na tron, notując rekordową serię siedmiu mistrzostw z rzędu.
I tak jak Bayern jest w Niemczech kochany lub nienawidzony, tak obok Uliego Hoenessa też nie sposób przejść obojętnie. Nawet we własnym gnieździe ma fanów i wrogów. Tuż obok wspomnianego wyżej transparentu "Mia san Uli" zawieszono flagę… Korei Północnej z podpisem "Not my President". Flaga ta wisi zresztą na stadionowym płocie przy okazji każdego meczu Bayernu na Allianz Arenie. Mało jest w niemieckiej piłce postaci tak wyrazistych i tak autentycznych, a przez to tak bardzo polaryzujących opinię publiczną.
Prywatnie Uli to dziś dumny dziadek czwórki wnucząt. Często o nich wspomina w wywiadach. Podkreśla, że rozpieszcza je na całego i niczego im nie żałuje. Uwielbia spędzać czas na łonie rodziny w swej urokliwie położonej posiadłości nad jeziorem Tegernsee, tuż przy granicy niemiecko-austriackiej. Rozkoszuje się tymi momentami, bo ma świadomość, że nie są wcale oczywistością. Zabrakło naprawdę niewiele, by jego życie rodzinne legło w gruzach.
Pod koniec lat 90. małżeństwo Susanne i Ulricha Hoenessów przechodziło próbę ognia. Uli zadurzył się w młodszej o 20 lat Birgit Wieser – stewardessie z Lufthansy – do której nawet na jakiś czas się przeprowadził. Susi nie reagowała. Była spokojna o to, że mąż wróci. Wiedziała, że nie mógł bez niej żyć. Nie po tym, co razem przeżyli. Poznali się w szkole jako nastolatkowie. Byli więc ze sobą przez niemal całe życie, w chwilach lepszych, gorszych i tych całkiem złych. Była przy nim, kiedy mówił do kamery telewizyjnej, że gdyby musiał wybierać między miłością a futbolem, to wybrałby futbol i trwała przy nim, gdy przez kontuzję musiał nagle porzucić to, co kochał robić najbardziej. I nie pomyliła się. Uli wrócił. Przyjęła go, a potem stała u jego boku, kiedy pojawiła się afera z Daumem i narkotykami w tle (do dziś mówi, że to jedyna osoba na świecie, której nigdy nie poda ręki na zgodę), a także kiedy sąd odczytywał wyrok skazujący. Susi Hoeness, kobieta z żelaza. Gdyby nie ona, Uli nie osiągnąłby w życiu tak wiele. Bayern być może też nie.
Po odejściu Uliego najważniejszą personą w klubie stał się Karl-Heinz Rummenigge i to on w ciągu najbliższych dwóch lat będzie wytyczał kierunek jego rozwoju. Wreszcie wychodzi z cienia swojego kompana, z którym przez te wszystkie lata tak wiele go łączyło, ale jeszcze więcej dzieliło. Byli niczym yin i yang. Chłód Rummeniggego kontra emocjonalność Hoenessa, wiedza versus intuicja, komercja w starciu z tradycją, światowość naprzeciw bawarskości.
Hoeness schodzi co prawda z pierwszej linii frontu, ale na zewnątrz niewiele się zmieni. Nadal będzie zasiadał w radzie nadzorczej klubu i już zdążył zapowiedzieć, że nie odpuści nikomu, kto będzie szargał dobre imię klubu. Nadal będzie głośny, bezkompromisowy i będzie w mediach mówił to, czego rozważny i stonowany Karl-Heinz Rummenigge nigdy nie odważyłby się otwarcie powiedzieć. Nie będzie trzymał języka za zębami. To wbrew jego naturze. Uli Hoeness jest po prostu jaki jest. Mia san mia. Mia san Uli.
Autor artykułu jest komentatorem Eleven Sports.