Dżuma, ospa, tyfus, kiła, cholera... - epidemie od zawsze towarzyszą ludzkości. Czarna śmierć w średniowieczu zabiła niemal co drugiego mieszkańca Europy, a w niektórych rejonach nawet 90 procent. Morowe powietrze budziło grozę. A jak już nadeszło, to warto było zadbać o zapas octu i cebuli. I w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów zalecano unikania mycia się. Inne pomysły sprzed wieków też mogą budzić grozę. Polski nie ominęła żadna z wielkich epidemii.
Żab jest niespodziewanie dużo? A może wręcz przeciwnie – wszystkie wyzdychały? Przeleciała kometa? Nad miastem pojawiła się chmura w osobliwym kształcie? Urodziło się dziwnie dużo bliźniąt? Dla ludzi żyjących dawniej każda z tych okoliczności była znakiem, że nadciąga epidemia. Nie brano tego jednak na wiarę, sposobów przetestowania powietrza pod kątem morowości było wiele, począwszy od zostawienia na noc chleba na tyczce przed domem, aż po metody tak wyrafinowane, jak zebranie porannej rosy, napojenie nią psa i patrzenie, czy zwierzę padnie. Taki eksperyment rekomendował Piotr Umiastowski, XVI-wieczny lekarz.
A co, kiedy zaraza już przyszła?
Zaraza peloponeska
Ateny w 430 roku p.n.e. czuły się niezwyciężone. Miały do tego wszelkie prawo – olbrzymia flota, świetnie wyszkolone wojsko i potężne obwarowania czyniły je militarną potęgą. Morze Egejskie należało do Hellady. Wygranie wojny ze Spartą wydawało się formalnością. A później przyszła zaraza.
Historyk Tukidydes podejrzewał, że choroba zaczęła się w Etiopii, a potem przez Egipt i Libię wdarła się do Aten - miasta, które przypominało wówczas mrowisko, z ciasną zabudową i 100 tysiącami mieszkańców. Wielu z nich przybyło do miasta, by za jego murami schronić się przed zbliżająca się spartańską armią.
Choroba zaczynała się niewinnie, od pieczenia oczu. Później przychodziła gorączka, obrzęk języka, trudności w oddychaniu, nudności i czkawka. Kto się zaraził, był już w zasadzie martwy – lekarstwa nie było, na wyzdrowienie mogli liczyć nieliczni. Według Jennifer Tolbert Roberts, amerykańskiej filolożki i historyczki, podczas zarazy peloponeskiej zmarło od jednej czwartej nawet do jednej trzeciej mieszkańców Aten.
Długo nie było wiadomo, z jaką chorobą mierzyli się starożytni Ateńczycy. Podejrzewano dżumę, odrę, czarną ospę, szkarlatynę, ebolę… jednak opisane przez Tukidydesa objawy nie pasowały modelowo do żadnej z tych chorób. Dopiero w czasie badań przeprowadzonych przez grupę archeologów pod kierownictwem Manolisa Papagrigorakisa pozyskano DNA ofiar tej epidemii. W próbkach znaleziono pałeczki Salmonella typhi, wywołujące dur brzuszny.
Dzięki Tukidydesowi wielka zaraza w Atenach jest pierwszą dobrze opisaną epidemią w dziejach ludzkości. Historyk skupił się jednak na samym przebiegu choroby i jej konsekwencjach dla Aten, nie zostawiając nam zbyt wielu informacji o tym, jak leczono zarażonych ani o metodach prewencji – wiadomo jedynie, że w kulminacyjnym momencie zaniechano nawet grzebania zmarłych i pomagania chorym.
Jadowita para spod ziemi
Nieco więcej wiemy o tym, jak radzono (a raczej próbowano radzić) sobie z dżumą. Pierwsze udokumentowane ognisko tej choroby pojawiło się w Konstantynopolu w 541 roku. Za epidemię dżumy Justyniana, nazwanej tak "na cześć" ówcześnie panującego władcy Cesarstwa Wschodniorzymskiego, najprawdopodobniej odpowiadały bakterie Yersinia pestis przenoszone przez pchły, które przybyły do Bizancjum na szczurach wraz ze sprowadzanym z Egiptu zbożem.
W ciągu czterech miesięcy 40 proc. mieszkańców Konstantynopola zmarło. Epidemia powracała regularnie w VI, VII i VIII wieku, ale powodowała wówczas znacznie mniej ofiar. Czy to oznaczało, że potworną chorobę udało się ujarzmić albo chociaż oswoić? Bynajmniej.
Wiosną tego roku mór począł w przedziwny sposób okrutne spustoszenia czynić. Choroba nie objawiała się u nas tak, jak na Wschodzie, gdzie zwykłym znamieniem niechybnej śmierci był upływ krwi z nosa. Zaczynała się ona równie u mężczyzn, jak u kobiet od tego, że w pachwinach i pod pachą pojawiały się nabrzmienia, przyjmujące kształt jabłka albo jajka i zwane przez lud szyszkami. Wkrótce te śmiertelne opuchliny pojawiały się i na innych częściach ciała; od tej chwili zmieniał się charakter choroby: na rękach, biodrach i indziej występowały czarne albo sine plamy; u jednych były one wielkie i rzadkie, u drugich skupione i drobne. Na chorobę tę nie miała środka sztuka medyczna; bezsilni byli też wszyscy lekarze.
Giovanni Boccaccio, będący świadkiem czarnej śmierci, która pustoszyła Europę od 1347 roku
Swój "wielki powrót" dżuma zaliczyła w XIV wieku. Pierwszym ogniskiem choroby była sycylijska Messyna. – Marynarze powracający z okupowanego przez Tatarów portu Kaffa przypłynęli tam prawie martwi – opisuje historyk Artur Wójcik.
Być może historia potoczyłaby się inaczej, gdyby nie taktyka, którą przyjęli oblegający krymską Kaffę Mongołowie. Gdy w obozie pojawiła się dżuma, wojownicy chana Dżanibeka zapragnęli uczynić z niej swojego sprzymierzeńca. - Postanowili się wycofać, ale najpierw wszystkich chorych i zmarłych przerzucili na katapultach do miasta. Mieszkańcy Kaffy się zarazili – tłumaczy Wójcik.
Marynarze, chcąc uciec od zarazy, nieświadomie zawlekli ją do Messyny. Tak zaczęła się czarna śmierć – jedna z najpotworniejszych epidemii w dziejach ludzkości.
Europejczycy nie mieli pojęcia, w jaki sposób walczyć z nowym wrogiem. Dżuma dymienicza zaczynała się podobnie jak wiele chorób – wysoką gorączką, potami, bólem głowy, osłabieniem. Wkrótce jednak pojawiały się dymienice – duże, bolesne obrzęki węzłów chłonnych (zazwyczaj w pachwinach, rzadziej pod pachami i na szyi), wypełnione ropą. To właśnie ciemnym, martwiczym zmianom na skórze czarna śmierć zawdzięcza swoją nazwę.
Franciszkanin Michele da Piazza zanotował, że chorzy "padali jak muchy": "kipiały ich uda i ramiona (...). Zakażał się cały organizm, tak że pacjent gwałtownie wymiotował krwią. Wymioty trwały nieprzerwanie przez trzy dni, bez jakichkolwiek oznak poprawy, a następnie pacjent umierał".
Próbowano ustalić, co powoduje chorobę. Ówcześni uczeni wierzyli w miazmatyczną teorię chorób – czyli w to, że epidemię powoduje złe (morowe) powietrze, będące mieszanką brzydkich zapachów i wyziewów z ust chorych.
"Gdy zdrowy człowiek na tak jadowitą parę trafi, albo z którym zapowietrzonym gadał, z ust zapowietrzonego na ciebie zdrowego pójdzie, i tak się uchwyci i przeciśnie się per poros (łac. przez pory) w ciało, które tak zapala i zaraża, iż krew zarażona przecisnąwszy się do serca zamorzy człowieka" – ostrzegał Marcin Sokołowski, autor dzieła "Bonae spei Promontorium albo o Morowym Powietrzu Nauka".
Skąd jednak "jadowita para" się brała? Dla Sokołowskiego to było oczywiste – była wyciągana spod ziemi przez przelatującą kometę.
Polska bez kordonu
Wciąż można spotkać się z mitem, że epidemie i zarazy w magiczny sposób omijały dawną Polskę. Nie jest to jednak prawda.
- Polska była kiedyś krajem bardzo mocno atakowanym przez choroby zakaźne. Gruźlica, ospa prawdziwa, odra, dur brzuszny, cholera - te choroby dziesiątkowały ludność Polski. Jednym z pierwszych aktów prawnych, które powstały po odzyskaniu niepodległości w 1919 roku, była ustawa sanitarna, która nakładała na władze obowiązek powstrzymywania epidemii chorób zakaźnych, nadzoru nad bezpieczną wodą i żywnością, ale też nad szpitalami. Wtedy też powstały zalecenia dotyczące szczepień i sanityzacji wody – tłumaczy dr Paweł Grzesiowski, immunolog, ekspert do spraw zakażeń. I dodaje: - Polska jest krajem, który bardzo ucierpiał od chorób zakaźnych, bo tam, gdzie jest bieda, złe warunki socjalne i duże zagęszczenie ludności, tam choroby zakaźne czują się świetnie.
Ze stwierdzeniem, że Polska nie ucierpiała od epidemii, nie zgadzają się też historycy. - Na pewno nie było tak, że udało nam się zrobić jakiś kordon i dżuma nas ominęła. Na pewno była, są wzmianki w kronice Długosza i u Janka z Czarnkowa. Nie była aż tak nasilona, jak w Europie Zachodniej – wskazuje Artur Wójcik. Przyczyn tego "ulgowego" potraktowania Polski, zdaniem historyka, można upatrywać między innymi w słabo rozwiniętej sieci dróg – po prostu nosiciele zarazy nie zawsze zdążyli dotrzeć do Polski, bowiem wcześniej zabiła ich choroba.
W ostatnich badaniach utrzymuje się tendencja do twierdzenia, jakoby 45–50 proc. ówczesnej europejskiej populacji wymarło w ciągu czterech lat. Występują też różnice geograficzne. Podczas gdy w europejskim regionie Morza Śródziemnego (Włochy, południowa Francja, Hiszpania), gdzie zaraza panowała cztery lata, zginęło prawdopodobnie ok. 75–80 proc populacji, w Niemczech i Wielkiej Brytanii [...] bliżej 20 proc.
historyk Philip Daileader
Mimo tego Polacy też odczuli na swojej skórze czarną śmierć. - Jan Długosz notuje, że jedna z zaraz w 1360 roku w Krakowie miała pochłonąć 20 tysięcy ludzi. Ale do tych danych należy podchodzić z pewną ostrożnością. Z ówczesnych ksiąg wynika, że ówczesna aglomeracja krakowska, z Kazimierzem i Kleparzem, miała około 18 tysięcy mieszkańców. Trzeba pamiętać, że kronikarze starali się operować danymi symbolicznymi, pokazać skalę – tłumaczy historyk.
Chociaż morowe powietrze nie zdołało się u nas zadomowić, to co jakiś czas powracało. - Na naszym terenie w XVI, XVII i XVIII wieku jakaś epidemia 92 razy nawiedzała Kraków. Warszawę – 89 razy. W 1484 miało umrzeć 20 tysięcy ludzi w Gdańsku. W 1543 w Krakowie – dość poważna zaraza, która miała pochłonąć 20 tysięcy. W 1564 roku znowu w Gdańsku– morowe powietrze miało pochłonąć do 24 do 33 tysięcy ludzi – wylicza nasz rozmówca.
Nie (tylko) dżuma
Choć przywykliśmy do myślenia o epidemiach jako o zjawiskach jednorodnych, to wcale nie musiały one takie być. Niewykluczone, że w tym samym momencie ludzkość była atakowana przez dwie lub więcej chorób zakaźnych, co sprawiało, że jeszcze trudniej było znaleźć remedium. - Medycy bardzo często nie byli w stanie stwierdzić, z jaką chorobą mają do czynienia. To częściej była zgadywanka niż rzeczowa diagnoza. Uważano, że wszystkie choroby powoduje tak zwane morowe powietrze. Dżuma, cholera, tyfus – wszystkie tak określano – tłumaczy Artur Wójcik.
Nie wszyscy badacze są przekonani co do tego, że za czarną śmierć odpowiadała właśnie (albo wyłącznie) dżuma. Niektórzy wskazują, że ówczesna populacja szczurów była zbyt mała, by były one w stanie zainfekować tak wielu ludzi. Nie wszystkie relacje odpowiadają też objawom dżumy, a śmiertelność podczas epidemii była znacznie wyższa niż typowa dla dżumy dymieniczej. Niewykluczone więc, że w XIV wieku walczono z kilkoma epidemiami naraz.
Za wszystkie jednak obwiniano miazmaty, czyli złe powietrze.
- Jak możemy się domyślać, problem nie leżał w powietrzu, a raczej w ogólnym braku higieny – zauważa Wójcik. Podkreśla jednocześnie, że średniowiecze nie było tak ekstremalnie brudną epoką, jak głosi obiegowa opinia.
- Dużo gorzej pod tym względem było w czasach nowożytnych – zauważa historyk.
Średniowieczu jednak daleko było do sterylności, co przekładało się na poziom zachorowalności. - Z pewnością znaczenie miało mieszkanie w ciasnych pomieszczeniach, brak kanalizacji, brak czystej wody, korzystanie z tych samych naczyń – wylicza rozmówca Magazynu TVN24. I dodaje: - Jedną z przyczyn rozprzestrzeniania się epidemii był sposób postępowania z chorymi: nie izolowano ich początkowo, dopiero z czasem zaczęły powstawać specjalne przytułki.
O tym, że bezpośredni kontakt z chorym może skutkować zarażeniem, mało kto myślał. Jak zauważa historyk, nie bez znaczenia było też umiejscowienie cmentarzy w centrum miast i wsi. Zmarli byli chowani w pobliżu murów kościelnych. - Często zwłoki były zakopywane płytko, przez co zwierzyna leśna dobierała się do tych ciał i roznosiła choroby. Choroba przedostawała się również do wód gruntowych i to też miało duże znaczenie – tłumaczy Wójcik.
Wódka na "zmiękczenie głowy"
Kiedy związek przyczynowo-skutkowy między chorobą a stycznością z osobą zapowietrzoną stał się oczywisty, zaczęto dokładać starań, by takich kontaktów unikać. Domy, w których pojawiła się choroba, zabijano deskami, więżąc wewnątrz mieszkańców. Do dostarczania uwięzionym wody i jedzenia delegowano specjalnie wyznaczane osoby, które nie mogły kontaktować się z innymi – kazano im nosić czarną odzież z białym krzyżem na plecach, żeby było powszechnie wiadome, że mogą być nosicielami zarazy.
Wszędzie słychać było płacz i panowała żałoba. Śmiertelność była tak wielka, że ludzie bali się oddychać.
Gabrielle de Mussi, notariusz z Piacenzy, do której zaraza dotarła w 1348 r.
Łatwego życia nie mieli również grabarze morowi – ich praca była ciężka, niebezpieczna i odrażająca. I wcale nie dobrze płatna. - Zazwyczaj byli rekrutowani z biedoty miejskiej. Dostawali tygodniówki, na przykład w Krakowie od 6 do 15 groszy, czyli mniej więcej 5-9 gramów srebra – opisuje Wójcik. By zrozumieć, jak nieadekwatne to były zarobki, warto wiedzieć, że para butów kosztowała wówczas około 6 groszy, a połeć słoniny od 30 do 45 groszy. Szymon Wrzesiński w książce "Epidemie w dawnej Polsce" wskazuje, że grabarze morowi mogli otrzymywać od miasta także wynagrodzenie w postaci butów, ubrania, żywności, lekarstw oraz wódki – ta ostatnia miała służyć po pierwsze jako środek dezynfekujący, a po drugie jako "zmiękczenie głowy", by praca z trupami była mniej przerażająca.
Te zarobki często nie satysfakcjonowały grabarzy. Na porządku dziennym było więc ograbianie zwłok z kosztowności i co cenniejszych ubrań. Proceder ten w trakcie epidemii był tym bardziej ryzykowny, że stanowił nie tylko "zwykłą" kradzież i znieważenie zwłok – delikwent przyłapany z własnością osoby zmarłej od morowego powietrza odpowiadał też za przyczynianie się do rozprzestrzeniania zarazy. Podczas epidemii standardową praktyką było palenie przedmiotów należących do zmarłych. Zdarzało się jednak, i to często, że grabarze uszczknęli co nieco dla siebie. Nie umknęło to uwadze władz, również tych najwyższych. Wrzesiński cytuje króla Zygmunta III Wazę, który pod koniec 1591 roku napisał do swoich rajców: "grabarze którzy podtenczas (od) powietrza (morowego) pomarłych chowali, szat zapowietrzonych wiele z nich zebrawszy, potajemnie je sprzedają i gdzie mogą, zbywają". Karą za ograbienie ofiary zarazy mogła być nawet szubienica.
Gangi grabarzy
Okradanie zwłok wydaje się jednak drobnym grzeszkiem w porównaniu z innym przewinieniem grabarzy morowych. Kopaczom zarzucano bowiem, że aktywnie przyczyniają się do rozprzestrzeniania się epidemii, by nie tracić źródła zarobku. Część takich zarzutów była zwykłymi pomówieniami, jednak nie brakowało grabarzy, którzy – czy to pod wpływem własnego sumienia, czy katowskiej perswazji – przyznawali się do takich czynów.
- Są źródła historyczne wskazujące, że grabarzy sądzono, że nie wykonywali swoich obowiązków do końca, im zależało, żeby zaraza trwała. 7 marca 1711 roku w Lublinie odbył się najgłośniejszy proces grabarzy morowych: Marcina Morawskiego, Jakuba Szumilasa i Stanisława Kroczaka. Oskarżono ich o umyślne szerzenie dżumy w celu otrzymania zysków. Jeden z nich miał w czasie procesu stwierdzić, że kiedy ludzie przestaną umierać, to on nie będzie zarabiał pieniędzy – relacjonuje Wójcik. Szumilas podczas tortur zeznał, że wraz ze wspólnikami "trupią głowę rozbili i mózg wybrali, smarowali drzwi u kamienic i domów". Według Morawskiego w skład maści oprócz mózgu wchodziły "żabie kiszki".
Sędzia wydał wyrok zaskakująco łagodny, jak na XVIII-wieczne standardy – grabarzom najpierw ucięto dłonie, następnie głowy, a trupy zagrzebano na miejscu kaźni. Oprócz głów i rąk – te miały zostać nabite na pal przy wjeździe do miasta.
Dlaczego ten wyrok należy uznać za łagodny? Chociażby dlatego, że w swoim orzeczeniu sędzia przyznał, że ta zbrodnia powinna zostać pokarana kolejno rozrywaniem przez kilka dni rozpalonymi kleszczami, rozciąganiem na kole, a następnie zagrzebaniem w ziemi lub spaleniem żywcem.
Gdy zdrowy człowiek na tak jadowitą parę trafi albo z którym zapowietrzonym gadał, z ust zapowietrzonego na ciebie zdrowego pójdzie, i tak się uchwyci i przeciśnie się per poros w ciało, które tak zapala i zaraża, iż krew zarażona przecisnąwszy się do serca zamorzy człowieka.
XVII-wieczny medyk Marcin Jerzy Sokołowski
Lubelscy kopacze nie byli jednak największą tego typu grupą w historii. Szymon Wrzesiński przytacza historię "gangu grabarzy" z Ząbkowic Śląskich. Działali oni w 1606 roku, podczas plagi, która pochłonęła ponad 2000 mieszkańców miasta, z czego jedną czwartą stanowiły dzieci. Marcin Koblitz, kronikarz i burmistrz miasta, zanotował, że 10 września aresztowano dwóch grabarzy, którzy mieli "mieszać i preparować trucizny". W ciągu kilku następnych dni do aresztu trafili kolejni trzej podejrzani i trzy związane z nimi kobiety.
"Ci po torturach w śledztwie zeznali, że sporządzali zatruty proszek i tenże kilka razy w domach rozsypywali, progi, kołatki i klamki u drzwi smarowali, przez co wielu ludzi potruło się i poumierało. Poza tym w domach skradli wiele pieniędzy, a także obdzierali trupy, zabierając im opończe. Rozcinali także brzemienne kobiety i wyjmowali z nich płody, a serca małych dzieci zjadali na surowo. Tamże z kościołów kradli obrusy z ołtarzy, a z ambony ukradli dwa nakręcane zegary. To sproszkowali i używali do swoich czarów. Pewien nowy grabarz pochodzący ze Strzegomia zhańbił w kościele ciało młodej dziewicy".
Ząbkowiccy grabarze, chociaż najprawdopodobniej wiele swoich win wyznali w nadziei, że zakończy to tortury, zostali ukarani znacznie surowiej niż ich koledzy po fachu z Lublina. Zaczęto od oprowadzenia skazańców po mieście podczas którego byli oni lżeni i obrzucani nieczystościami przez przyzwoitych obywateli. Następnie wykonano właściwą część kary:
"Rozdzierano ich rozżarzonymi obcęgami i oderwano im kciuki. Starszemu grabarzowi i jednemu z pomocników mającemu 87 lat obcięto prawe dłonie. Potem obu razem przykuto do słupa, z daleka zapalono ogień i ich upieczono. Nowemu grabarzowi ze Strzegomia rozżarzonymi obcęgami wyrwano członek męski. Potem i jego wraz z innymi przykuto do słupa, gotowano i pieczono. Pozostałe osoby wprowadzono na stos i spalono" – relacjonował cytowany przez Wrzesińskiego Koblitz.
Mleko w uchu wisielca
Grabarze nie byli jedynymi, których podejrzewano o celowe podsycanie epidemii. - O szerzenie epidemii oskarżano też prostytutki, czarownice, ale też, co ciekawe, gospodynie domowe – wylicza Wójcik.
Była jeszcze jedna grupa, przeciwko której ludność chętnie zwracała się w czasach głodu i moru.
- Dyżurnym kozłem ofiarnym byli też zawsze Żydzi, zwłaszcza w XVII i XVIII wieku. Funkcjonował mit o podtruwaniu chrześcijan. Powstawały różne absurdalne teorie, na przykład taka, że Żydzi mieli wlewać mleko chrześcijańskiej kobiety do uszu wisielców, ono tam gniło i stąd brały się epidemie – tłumaczy historyk.
Na niechęć wobec Żydów składało się wiele czynników, w tym zazdrość o ich status materialny. Żydzi byli też stosunkowo zamkniętą społecznością, słabo integrowali się z resztą ludności. Antysemickie rozstrzygnięcia III i IV Soboru Laterańskiego, określające ich jako "wiecznych poddanych Kościoła", tylko podsycały tę niechęć. Jeśli dodać do tego fakt, że morowe powietrze zdawało się mieć na Żydów mniejszy wpływ (co wynikało najprawdopodobniej z nieco bardziej higienicznego trybu życia, podyktowanego nakazami religijnymi), to rozsierdzony tłum zyskiwał idealnego wroga.
Tak właśnie było, gdy w 1348 roku do Europy napłynęła czarna śmierć. Wcześniej już zdarzały się pogromy ludności żydowskiej, jednak teraz przybrały one na sile.
"Niektórzy twierdzili, że wybuchła ona (zaraza) przez Żydów, którzy zatruwali powietrze jakimś jadem, i w wielu miejscowościach zabijano i palono Żydów, innych wieszano. Niektórzy, żeby uniknąć rąk chrześcijan, zabijali siebie, żony, synów i córki oraz bliskich".
Ku zaskoczeniu rozwścieczonego tłumu, po przepędzeniu lub wymordowaniu Żydów zaraza nie ustąpiła.
Papież między ogniskami
Krok w krok za epidemiami podążały rozpacz i bezsilność. Ludzie nie potrafili sobie radzić z tymi chorobami, nie rozumieli, w jaki sposób się zarażają i jak "działa" zaraza. Dlatego chwytali się każdej metody i każdego specyfiku, który miał pomóc. Te środki zaradcze dziś mogą budzić w nas zdumienie i w niektórych przypadkach obrzydzenie - wiemy przecież, że octowa nalewka nie zwalczy wirusów, rozłożona w domu cebula nie uchroni nas przed chorobą, a uryna nie jest czymś, co należy nakładać na głowę. Ale te medykamenty były w średniowieczu w zasadzie jedynym arsenałem przeciwko groźnemu i niewidzialnemu wrogowi.
Większość ówczesnych metod zapobiegania chorobie miała raczej nikłą skuteczność. Tymczasem jedną z osobliwych, ale efektywnych metod zastosował papież Klemens VI, zasiadający na watykańskim tronie od 1342 do 1352 roku. Jego nadworny lekarz zalecił mu unikanie światła słonecznego oraz siedzenie między dwoma ogromnymi ogniskami, rozpalonymi w komnatach. Ponieważ dżumę roznosiły pchły, które unikają wysokich temperatur, Klemensowi VI udało się rzeczywiście uniknąć zarażenia. Raczej jednak nie było to całkowicie świadome działanie – w XIV wieku nikomu nie przyszłoby do głowy, że coś tak małego jak pchła mogłoby zagrozić papieżowi. Niewykluczone jednak, że papieski lekarz zaobserwował, iż osoby przebywające blisko źródeł ciepła chorują rzadziej i na tej podstawie wydał swoje zalecenia.
Ludzi biedniejszych od papieża rzadko jednak było stać na poradę lekarską. Radzili sobie więc, jak potrafili – czyli często wcale.
Do "przyjemniejszych" zaleceń prewencyjnych należało: picie wina i jedzenie sproszkowanych kamieni szlachetnych. Kogo nie było stać na żadne z powyższych, mógł znaleźć zadżumionego sąsiada i poprosić go o wyciśnięcie odrobiny ropy z któregoś z wrzodów. Picie takiej wydzieliny miało uodpornić na zarazę.
Ponieważ wierzono, że chorobę przynosi wiatr z południa, to rozsądnym było unikanie takich podmuchów. Odwoływano też jarmarki i festyny – jednak nie w duchu współczesnej troski o rozprzestrzenianie się choroby, tylko po to, by nadmierną wesołością nie narażać się na gniew Boga, który zesłał morowe powietrze w charakterze kary za grzechy. Praktykowano też obwieszanie domu pokrojoną cebulą, ponieważ wierzono, że mór przyklei się do niej. Z tego samego powodu nie wolno było cebuli, ciepłego chleba i alkoholu spożywać – wszystkie te produkty miały moc przyciągania zarazy.
Rozważny człowiek w trakcie zarazy unikał też patrzenia w oczy chorej kobiecie będącej w trakcie menstruacji – wierzono, że jest ona w stanie wzrokiem przekazać chorobę nieszczęśnikowi. Nie zalecano natomiast zbyt długiego snu – panowało przekonanie, że kiedy człowiek śpi, choroba wnika głębiej w jego ciało.
- Przekonywano, że w czasie moru trzeba zrezygnować z mycia się, bo czyste ciało miało mniejszą odporność. Maciej Mechowita w jednym dziele stwierdził też, że nie należy powstrzymywać się od czynności seksualnych, bo pozostawione w organizmie mężczyzny nasienie gnije i powoduje chorobę – uzupełnia historyk.
Złodziejski ocet i ptasia maska
Przed zarażeniem szczególnie musieli chronić się lekarze odwiedzający chorych. Tak powstał strój "doktora zarazy", którego najbardziej rozpoznawalnym elementem do dziś pozostaje maska w kształcie ptasiego dziobu. Miała budzić respekt, ale pełniła też bardziej przyziemną funkcję – dziób napełniano pachnącymi ziołami i olejkami eterycznymi, by smród wydzielany przez umierających nie przedostał się do nozdrzy lekarza. Podobnie radzili sobie ci, którzy z medycyną mieli niewiele wspólnego, okadzając domy i sprzęty na przykład jałowcem.
Za dalekiego protoplastę dzisiejszych żeli i płynów odkażających (również tych z kompleksem witamin o zapachu mango) można uznać tak zwany ocet czterech złodziei. Nazwa nie wzięła się znikąd – mieli go stosować czterej grabarze, którym w ten sposób udało się uniknąć zarażenia od okradanych chorych i zmarłych. Oto przytoczony przez Wrzesińskiego przepis:
"Wziąć pączków świeżych piołunu wielkiego, piołunu małego, szałwii, rozmarynu, mięty, ruty (…), kwiatu lawendowego (…), czosnku (…), dzięglu (…), tatarskiego ziela korzeń (…), cynamonu, goździków, muszkatołowych gałek (…), octu winnego najtęższego garniec. Te wszystkie preparaty pokrajać, potłuc i w szklany gąsior z tym octem pomieszać, dobrze zawinąć pęcherzem i niech przez 12 dni na słońcu stoi, a gdyby słońca nie było, to w piasek, lub w popiół gorący wstawić; potem mocno wycisnąć i przecedzić, dopiero kamfory w wódce rozpuścić i do tego wymienionego octu dodać. Tym się umywać, na czczo po łyżeczce co dzień zażywać. Nos i gębę tym nacierać i zawsze nosić w balsamce przy sobie dla częstej wąchania sposobności".
Biedotę wypędzić, listy spalić. I w nogi!
A co z tymi, którzy nie chcieli powierzyć swojego życia plastrom cebuli i octowym maceratom o przestępczej proweniencji? - Innym sposobem była po prostu ucieczka z miasta czy wsi – wskazuje Wójcik. Uciekał każdy, kogo było na to stać, często przyczyniając się w ten sposób do rozprzestrzeniania się epidemii. Bywało, że uciekali wszyscy urzędnicy miejscy, na czele z burmistrzem.
- To dobrze widać w księgach miejskich, były prowadzone jakieś zapiski i nagle przez ileś miesięcy nie ma nic – tłumaczy historyk. Wtedy powoływano burmistrza morowego, czyli zarządcę miasta na czas zarazy.
Słynnym burmistrzem morowym był warszawiak Łukasz Drewno, rządzący w latach 1624-1626. Odznaczył się tym, że jako pierwszy wprowadził izolatki dla chorych.
Władze miast usiłowały ograniczyć straty poprzez wypędzenie za mury wszystkich żebraków, bezdomnych i "ludzi luźnych". Powstała nawet nowa funkcja urzędników miejskich – wygarniaczy biedoty. Funkcjonowali oni między innymi w Warszawie, Krakowie i Lwowie.
Próbowano też ograniczyć napływ ludności do miasta, szczególnie osób pochodzących lub przebywających wcześniej na terenach zapowietrzonych. Surowe restrykcje dotyczyły kupców. Musieli oni – razem z towarami, które przewozili – poddać się kwarantannie i odkażaniu. Następnie w XVI wieku w Europie Zachodniej wprowadzono tak zwane paszporty zdrowia – zaświadczenia, że ich posiadacz cieszy się dobrym zdrowiem. Ponieważ jednak łatwo je było podrobić, to dokumenty te przyniosły więcej szkody niż pożytku.
A jeśli ktoś chciał poczuć się naprawdę bezpiecznie, sięgał po ogień. Palono przedmioty, które w powszechnym przekonaniu były dobrym środowiskiem dla zarazy – przede wszystkim drewno i futra. W pewnym momencie paranoja była jednak tak duża, że Komisja Wojskowa zaleciła dowódcom, by ci palili wszystkie otrzymywane listy. Niektórzy jednak zaledwie kłuli korespondencję szpilkami i okadzali ją aromatycznym dymem lub oparami octu.
- Dawniej uważano, że choroby zakaźne nie są czymś biologicznym, tylko że są to klątwy zsyłane przez nadprzyrodzone siły. Stosowano dużo magii, modlitwy, ofiary, które miały odpędzić złe duchy. Stosowano drastyczne metody leczenia, polegające na podgrzewaniu, zamrażaniu, łykaniu trucizn. Walczono metodami, które były kompletnie nieskuteczne. Wiek XIX i XX to początek medycyny nastawionej na znalezienie czynnika zakażającego i znalezienie odpowiedniego leku – wskazuje dr Paweł Grzesiowski.
"Uryny swej albo czyjejkolwiek"
A jeśli już doszło do zarażenia (co, patrząc na powyższe rady, było trudne do uniknięcia), oczywiście próbowano się leczyć. W obiegu były ziołowe medykamenty, takie jak pigułki świętego Rocha zawierające glinkę oraz pigułki Ruffa. – To medykament znany od starożytności, składający się z aloesu, mirry i szafranu. To był tak naprawdę lek na przeczyszczenie – wierzono, że organizm trzeba wyczyścić z choroby – tłumaczy Wójcik. Podobne działanie miał czosnek, koźla wątroba, rybie łuski i ropusze serca.
Inną metodą oczyszczania organizmu było upuszczanie krwi. Robiono to przy pomocy nacięć lub przykładając pijawki. Stosowano też kuracje napotne, jak ta opisywana w książce "Epidemie w dawnej Polsce":
"Kiedy człowiek powietrza pochwyci (…) natenczas trzeba jak najprędzej narwać do donicy ziela, które (nazywają) babka, ma liść podługowaty. Urwiesz kilka garści i utrzesz je wiercimakiem, nalawszy uryny swej albo czyjejkolwiek, zmocz dobrze i jak najlepiej. Obłóż tym dobrze głowę, chustą zwiąż, kołpak na to wstaw, weź chorego za rękę, i chodź z nim jako najbardziej, żeby się dobrze pocił, a tak chodź całe dwa dni i noce, zobaczysz jak prędko za dwa ozdrowieje".
Świetny wpływ terapeutyczny miały rzekomo tytoń i olejek skorpionowy. Suszono i mielono dymienice pobrane od zmarłych, by następnie taki proszek podać chorym. Inna receptura, opisana przez Szymona Wrzesińskiego, zawierała gałkę muszkatołową, glinkę, smołę oraz sproszkowane kości osoby zmarłej na zarazę. Stosowano też okłady na zmiany skórne. Do ich standardowych składników zaliczały się między innymi mielone końskie kopyta, ocet, sadza, jelenie poroże, terpentyna, miód, smalec, jad żmii lub skorpiona i sproszkowany koralowiec.
Co bardziej przesądni udawali się – w zależności od regionu – do bab, szeptuch lub guślarek. Taka specjalistka "zamawiała chorobę": wykonywała szereg rytualnych czynności, obmywając chorego wywarami. Zarazę – rozumowano – należało przestraszyć. Toteż zdarzało się, że w kulminacyjnym momencie zabiegu "baba" wrzeszczała choremu do ucha albo wpychała go do lodowatej wody.
Choroba globtroterka
Warto pamiętać, że ani leczenie, ani zapobieganie nie było opracowane dla konkretnych chorób. Leczono "mór", a pod tą nazwą krył się cały wachlarz schorzeń - od dżumy, poprzez szkarlatynę, dur brzuszny, po grypę, ospę i cały zestaw chorób odpasożytniczych. Dlatego powyższe metody zarówno prewencji, jak i leczenia, były stosowane przy większości poważniejszych chorób. Specjalnego leczenia doczekał się jednak syfilis.
Nie do końca wiadomo, jak ta choroba znalazła się w Europie. - Pierwsze przypadki kiły miały się pojawić w czasie wyprawy króla francuskiego Karola VIII na Neapol w 1495 roku, podczas której miała panować wyjątkowa rozwiązłość seksualna. Z opisów średniowiecznych wynika jednak, że do rozprzestrzenienia się kiły mogli jeszcze wcześniej przyczynić się wikingowie – wskazuje Artur Wójcik. Na wczesną obecność syfilisu w Polsce ma wskazywać wygląd jednej z postaci na ołtarzu mariackim autorstwa Wita Stwosza – jest ona przedstawiona z charakterystycznym dla tej choroby siodełkowatym nosem.
Najprawdopodobniej największy udział w rozprzestrzenianiu się kiły miał jednak Krzysztof Kolumb. Jego żeglarze po przybyciu do Ameryki masowo gwałcili Indianki, zarażając się od nich bakterią krętka bladego. Następnie, w ramach swojego triumfalnego powrotu na Stary Ląd, przywieźli kiłę do Europy.
To, jak piętnująca to była choroba, można zauważyć chociażby w nazewnictwie odzwierciedlającym polityczne animozje – w Anglii była znana jako "choroba francuska", we Francji jako "choroba angielska", w Rosji jako "choroba polska", a w Polsce – "niemiecka". Turcy nazywali ją "chorobą chrześcijan". Syfilis funkcjonował również pod wiele mówiącą nazwą "niemoc kurewników i cudzołożników". Ta nazwa, podobnie jak "ospa miłosna" i "weneria", wskazuje, że metoda zarażania była zrozumiała, co w pruderyjnym społeczeństwie skutkowało jeszcze większym piętnem.
- Ludzie w różny sposób tłumaczyli sobie nadejście morowego powietrza. Miała to być na przykład kara boska za grzechy, Bóg miał karać osoby niemoralne, rozpustne, pyszne. Do tego grona zaliczano też osoby z kiłą – tłumaczy Wójcik.
Pierwsza wzmianka o kile na terenie Rzeczypospolitej to relacja Macieja Miechowity z 1495 roku. - Miała ją przynieść żona Wojciecha Białego, sługi z zamku królewskiego, która w 1493 roku wybrała się na pielgrzymkę do Rzymu. Jedną z pierwszych ofiar na naszych ziemiach miał być biskup krakowski Fryderyk Jagiellończyk. Oczywiście na tę chorobę cierpieli też władcy – Jan Olbracht, Stefan Batory, Jan Sobieski – wylicza historyk.
Kalesony antyweneryczne i lewatywa z rtęci
Jak zatem leczono "panią francę"? Raczej mało efektywnie, a za to – całkiem efektownie.
- Kuracja polegała na nacieraniu chorego specjalną maścią rtęciową. Stosowano też kalesony antyweneryczne, wysmarowane rtęcią. Delikwent miał też być wsadzany do łaźni parowej i poddawany wysokim temperaturom. Kuracja rtęcią była bardzo szkodliwa, jeszcze bardziej pogarszała stan zdrowia chorego, na przykład wypadały zęby. Była też bardzo droga – tłumaczy Wójcik.
"Szarą maścią" nacierano nie tylko zmiany skórne. Renesansowy chirurg Ambroise Paré leczył swoich pacjentów poprzez aplikowanie rtęci prosto na zmienioną chorobą kość. Poprzez rozcięcie mięśni. W XVI wieku, kiedy podstawową formą znieczulenia było omdlewanie z bólu.
Czasem, dla podkręcenia efektu, rtęć mieszano z terpentyną, smalcem lub mielonymi dżdżownicami. Zalecano też parówki bądź inhalacje z rtęci, najlepiej w szczelnie zamkniętych namiotach, gdzie chory był umieszczany na długie godziny. Inną metodą było umieszczenie syfilityka w beczce, w której znajdował się chlorek rtęci. Następnie pod beczką rozpalano ogień. W ten sposób chory przyjmował dawkę rtęci przez skórę, a także wdychał ją. Pacjentom serwowano też lewatywę, oczywiście z "żywego srebra".
Obsesja używania rtęci w medycynie utrzymała się aż do połowy XX wieku. Była ona wówczas podawana niemowlętom jako środek na ząbkowanie. Rezultaty były tragiczne.
Kamieniem milowym w leczeniu syfilisu okazało się… zarażanie chorych malarią. Wysoka gorączka, wiążąca się nierozerwalnie z tą chorobą, zabijała krętki blade. Uśmiercała też 15 procent pacjentów – jednak pozostali mieli szansę cieszyć się w miarę dobrym zdrowiem. Niektórzy tę szansę marnowali, ponieważ terapia wymagała powtarzania zastrzyków do końca życia, a niektórzy pacjenci, ciesząc się ze zniknięcia widocznych objawów choroby, przerywali kurację.W Anglii była znana jako "choroba francuska", we Francji jako "choroba angielska", w Rosji jako "choroba polska", a w Polsce – "niemiecka". Turcy nazywali ją "chorobą chrześcijan". Syfilis funkcjonował również pod wiele mówiącą nazwą "niemoc kurewników i cudzołożników".
Kiła była piętnem chorego
Leczenie syfilisu malarią brzmi jak szaleństwo? Nie dla komisji noblowskiej, która w 1927 roku przyznała Juliusowi Wagner-Jaureggowi nagrodę w dziedzinie medycyny właśnie za to odkrycie.
Kolejnym równie wielkim przełomem w leczeniu "francy" było zastosowanie w 1943 roku penicyliny.
Od zawsze i na zawsze?
Pandemie i epidemie nękają ludzkość od zawsze i nie zanosi się, by udało nam się ich całkowicie pozbyć. Choroby przywleczone do Ameryk przez konkwistadorów i podwładnych Krzysztofa Kolumba, cholera, która w trzy lata zabiła pięć procent ludności Chicago, nawroty dżumy w XIX wieku czy hiszpanka, która według niektórych źródeł zabiła nawet do 100 milionów ludzi - to tylko niewielki wycinek morowej historii świata.
W przeszłości przegrywaliśmy przez nikłą wiedzę medyczną, ale za to zarazy rozpełzały się wolniej. Dziś znacznie więcej wiemy, jak wirusy i bakterie się rozprzestrzeniają i jakie są ich słabe punkty – za to, przez szybkie podróże, nie możemy czuć się bezpieczni tylko dlatego, że choroba pojawiła się na drugim końcu świata.
- Śmiertelność z powodu chorób zakaźnych ewoluowała w czasie. Pierwsze epidemie pochłaniały ogromne ilości ludzkich istnień. To była śmiertelność rzędu 30, 40 albo nawet 50 procent. Nie istniały skuteczne metody leczenia, nie było szpitali, nie było OIOM-u. W toku historii ludzkość coraz lepiej radziła sobie z czynnikami zakaźnymi i dziś mówimy o tym, że choroba, która ma śmiertelność na poziomie trzech procent, jest dla nas bardzo groźna. Dziś jesteśmy znacznie lepiej przygotowani, mamy lepsze leki, lepsze możliwości pomocy pacjentom, nawet w razie bardzo ciężkich zachorowań – ocenia Grzesiowski.
Na koronawirusa wywołującego chorobę COVID-19 jeszcze nie ma szczepionki ani wystarczająco dobrze działającego leku. Dysponujemy jednak wiedzą, za którą XIV-wieczne ofiary czarnej śmierci oddałyby majątek – umiemy myć ręce i wiemy, jakie to ważne. Wiemy, że przebywanie w zatłoczonych miejscach może być zbędnym ryzykiem. A także, że patrzenie w oczy chorym dowolnej płci jest zupełnie bezpieczne – o ile robimy to z bezpiecznej odległości.