Imieniny posła? Świetny pretekst, żeby się z nim spotkać i spróbować przeciągnąć go na swoją stronę. Złoży się życzenia, a między serdeczne słowa wtrąci propozycję albo zaproszenie na jeszcze ważniejsze spotkanie. Dla dobra Polski, rzecz jasna. A przy okazji dobro będzie nagrodzone. Dla Magazynu TVN24 o kuszeniu polityków pisze Radomir Wit.
Można wygłosić płomienną mowę i zapisać się na politycznych kartach historii, a przy okazji zapunktować w oczach kierownictwa partii. Można sprawnie przeprowadzić przez Sejm ustawę. Sprawnie, czyli szybko, a do tego skutecznie temperując opozycję. Tu też zbiera się punkty w partyjnej hierarchii. Ale można też, o czym mówią wprost politycy obozu rządzącego, "przyprowadzić kogoś", czyli przeciągnąć parlamentarzystę opozycji na stronę Prawa i Sprawiedliwości. To gwarantuje uznanie w oczach partyjnych notabli. A że ostatnio zrobiło się gorąco wokół ustawy o głosowaniu korespondencyjnym, to niektórzy poczuli swoją szansę i próbowali punktować, kusząc politycznych oponentów. Zresztą nie tylko kusząc… Ale o tym za chwilę.
Rozdzwoniły się telefony
5 maja Paweł Kukiz publikuje w mediach społecznościowych podsumowanie politycznych łowów partii rządzącej. Wymienia kilka nazwisk bliskich sobie polityków, a każde uzupełnia historią tego, jak PiS próbowało do nich dotrzeć i przeciągnąć na swoją stronę. Bezskutecznie. "Posłuchajcie proszę opartej na faktach z ostatnich dni krótkiej opowieści o żenującej, zmasowanej i panicznej PiS-owskiej akcji korupcyjno-politycznej" (pisownia oryginalna - red.) – opowiada Kukiz, a wśród kuszonych wymienia posłankę Agnieszkę Ścigaj oraz posłów Stanisława Żuka, Stanisława Tyszkę i Jarosława Sachajkę. Ten ostatni - za zgodą i wiedzą Pawła Kukiza - spotkał się z premierem Mateuszem Morawieckim.
Jak przedstawiciele obozu władzy próbowali docierać do polityków opozycji? – To mechanizm, który często się stosuje – opowiada poseł Sachajko. - Wykorzystuje się znajomych znajomego. W tym przypadku w dzień moich imienin zadzwonił do mnie szef jednej z firm z życzeniami i zaprosił na spotkanie z premierem, mówiąc, że to ciepły i życzliwy człowiek – wspomina. Kilka dni wcześniej na spotkanie z Sachajką próbował też umówić się szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michał Dworczyk. Sachajko zgodził się na spotkanie z samym szefem rządu po konsultacji z Paweł Kukizem. Chodziło o to, żeby z bliska zobaczyć schemat działania PiS, to, jak próbuje przeciągać polityków na swoją stronę. - Przyjechał po mnie człowiek z tej firmy i zabrał mnie na spotkanie z premierem – opowiada Sachajko. Dodaje, że nie bardzo pamięta, gdzie konkretnie pojechali. Stres i słaba znajomość Warszawy zrobiły swoje.
- Rozmowa była długa, ponadgodzinna – wspomina Sachajko. Premier Morawiecki miał być bardzo serdeczny. – Padła oferta długofalowej współpracy – przyznaje kuszony wiceszef klubu Koalicja Polska-PSL-Kukiz'15 i dodaje: - Wokół mnie kręcą się już od dawna, w 2016 rozpoczęły się rożnego rodzaju podchody i wprost była mowa, że jeśli chcę, żeby moje jakiekolwiek projekty ustaw przeszły, to muszę dołączyć do PiS. Inaczej czeka je zamrażarka.
W poszukiwaniu szabel
Oficjalnie politycy obozu Zjednoczonej Prawicy nie przyznają, że w ostatnich tygodniach trwała zmasowana akcja kuszenia polityków opozycji. – To był scenariusz na wypadek zdrady Gowina i jego ludzi. Mieć kilka głosów z zapasie – wyjaśnia mi jednak jeden z posłów PiS. Kalkulacja jest tu prosta: sejmowa przewaga obozu rządzącego nad opozycją to raptem pięć głosów. Bez byłego wicepremiera i jego najbliższych współpracowników nie byłoby większości. - To była zmasowana akcja. Nie sądzę, żeby kochali mnie tak mocno, tylko potrzebowali kolejnej szabli – komentuje poseł Sachajko. – Mocno się przeliczyli, nie udało im się nikogo z opozycji wyciągnąć – dodaje.
Politycy współpracujący z Pawłem Kukizem zdążyli już oswoić się z próbami przejmowania posłów. – Mamy doświadczenia z poprzedniej kadencji, gdy posłowie Kukiz'15 byli korumpowani politycznie na dużo większą skalę – mówi mi poseł Stanisław Tyszka. – PiS chciało wtedy zlikwidować Kukiz'15 i PSL, podkupując posłów z obu klubów. Nie udało się im zmieść nas ze sceny politycznej – dodaje.
Sam Tyszka w ostatnim czasie też był przekonywany do poparcia ustawy o głosowaniu korespondencyjnym. To była rozmowa z Michałem Dworczykiem, szefem kancelarii premiera Mateusza Morawieckiego. Ale też politykiem, który w ostatnich latach punktował w oczach kierownictwa PiS, prowadząc negocjacje polityczne i tworząc koalicje, chociażby w dolnośląskim sejmiku. – Byli pośrednicy, którzy przygotowali grunt pod spotkanie – przyznaje poseł Kukiz'15 i dodaje, że z ministrem Dworczykiem znają się od lat, toteż nie zdziwił go specjalnie telefon od polityka PiS. – Na pytanie, czy jesteśmy w stanie pójść na współpracę z partią władzy, odpowiedziałem jednoznacznie "nie" – wspomina Tyszka i dodaje, że jego wyborcy z pewnością nie poparliby takiego działania. Poseł zdradza też, że oferta, która padła na spotkaniu, nie dotyczyła tylko jego. – Była mowa o całej Koalicji Polskiej albo przynajmniej o posłach Kukiz'15 – ujawnia.
Ale to niejedyni politycy opozycji, z którymi przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości oraz Solidarnej Polski mieli nawiązywać kontakt w okresie awantury o wybory korespondencyjne. Dodatkowych poselskich szabel szukano nie tylko w Kukiz'15 czy Konfederacji. Także władze Platformy Obywatelskiej przyznają, że były próby kuszenia ich parlamentarzystów. – Nikt nie uległ, od razu dostawałem sygnały od naszych polityków – powiedział mi przewodniczący PO Borys Budka.
Nagły zwrot poglądów
Według senatora PSL Jana Filipa Libickiego, PiS próbuje prośbą i groźbą przechwytywać opozycyjnych polityków. Nie tylko w parlamencie, bo polityczne transfery to także historie sejmików wojewódzkich czy rad miejskich. Pod "prośbą" kryją się nierzadko intratne oferty. Dla tych, którzy marzyli całe polityczne życie o własnym gabinecie, okraszonym sekretariatem i służbową limuzyną, znajdzie się stanowisko wiceministra w jakimś ministerialnym gmachu. Dla tych, którzy z dala od oka mediów chcieliby rozpocząć przygodę z biznesem, a jednocześnie łatwo ulegają pokusie dużych pieniędzy, są stanowiska w spółkach skarbu państwa. A co z kategorią "groźba"? – Słyszałem, że jednego posła załatwili groźbą i doszukali się jakichś rzeczy w jego poprzednim miejscu pracy – opowiada senator Libicki.
Wielu parlamentarzystów zastanawia postawa posła Porozumienia Kamila Bortniczuka. Trudno nie zauważyć, że w ciągu zaledwie kilkunastu dni Bortniczuk przestał się pojawiać u boku Jarosława Gowina, a na konferencji prasowej Porozumienia, która miała być pokazem jedności i siły w dniu głosowania nad ustawą o wyborach korespondencyjnych, odnalazł się dopiero w ostatnim rzędzie, mimo że do tej pory zazwyczaj brylował na pierwszym politycznym froncie.
– Miał wszystko, co trzeba – mówi jeden z polityków partii Gowina. – Cięte riposty, dobry wygląd, radził sobie w telewizji, budował pozycję w partii i nagle zawiódł – wylicza. Chodzi o cios w polityczne plecy, gdy w środę 6 maja w RMF FM Bortniczuk wprost zadeklarował, że zagłosuje za ustawą o wyborach korespondencyjnych, mimo że toczyły się jeszcze polityczne targi między Gowinem a Kaczyńskim.
Politycy bliscy Jarosławowi Gowinowi widzą w tym pewien ciąg wydarzeń, które w ich ocenie zostały przez PiS skrzętnie zaplanowane. – Ktoś musiał zmusić Kamila, żeby to powiedział – słyszę od nich.
To była środa, a deklarację byłego frontmana Porozumienia poprzedziły dwa znaczące wydarzenia. Najpierw poniedziałkowy komunikat szefa Komitetu Wykonawczego PiS Krzysztofa Sobolewskiego, że ci, którzy zagłosują przeciw ustawie, zostaną wykluczeni z klubu parlamentarnego. Później wtorkowa konferencja trzech działaczy Porozumienia, którzy apelowali o przyjęcie ustawy o głosowaniu korespondencyjnym, tym samym stawiając się w opozycji do prowadzonej przez Gowina agitacji za przełożeniem wyborów. Środowy bunt Bortniczuka był już wisienką na torcie.
Co na to sam zainteresowany? Twierdzi, że politycy PiS nie wywierali na niego żadnych nacisków w kwestii poparcia wyborów korespondencyjnych. A gdy pytam go o nagłe zniknięcie z pierwszego planu, odpowiada: - Nie wycofałem się z negocjacji na żadnym etapie ich trwania. Uczestniczyłem we wszystkich rozmowach dotyczących projektu zmiany konstytucji.
Od Petru przez Gowina do Kaczyńskiego
– Na zakrętach wypadają z samochodu ci, którzy są najbliżej drzwi – mówi mi Zbigniew Gryglas w kontekście zdarzających się w polskiej polityce transferów. – Od czasu do czasu mamy do czynienia ze spektakularnymi zmianami barw politycznych. To się zdarza i sam jestem tego przykładem. Zwłaszcza gdy partia wykonuje jakiś nagły i niespodziewany zwrot w swojej linii programowej – tłumaczy. Gryglas to do niedawna poseł, w zeszłym roku nie uzyskał reelekcji. Swoją przygodę z wielką sejmową polityką zaczął dzięki Nowoczesnej Ryszarda Petru. Po kilkunastu miesiącach dołączył do klubu PiS, został wiceszefem Porozumienia Jarosława Gowina.
Obecnie Gryglas to wiceminister aktywów państwowych i jeden z inicjatorów prób przejęcia polityków ugrupowania Gowina przez PiS.
– Jeździł do lokalnych struktur i przekonywał do buntu. Ewidentnie chciał zapunktować w oczach kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości – mówi jeden z polityków Zjednoczonej Prawicy. Właśnie za to Gryglas ma zostać wykluczony z Porozumienia. Taki wniosek zapowiedział już 7 maja w mediach społecznościowych Robert Anacki, wiceszef partii Gowina. "Na najbliższym prezydium zostanie złożony wniosek formalny o wydalenie Zbigniewa Gryglasa z partii. Większość członków prezydium partii zapowiedziała poparcie wniosku" – ogłosił. To miała być kara za to, że Gryglas chciał rozbić jedność partii i pośredniczyć w próbach przejmowania polityków. Byli koledzy Gryglasa chcieliby też, żeby zapłacił ministerialnym stołkiem za swoje postępowanie. Na razie jednak postępowanie zostało zamrożone, bo Jarosławowi Gowinowi zależy na utrzymaniu wrażenia, że Porozumienie z tej bitwy z PiS wyszło zjednoczone.
– Ja nie rozumiem tych głosów – tak do żądań wykluczenia z partii odnosi się sam Gryglas i dodaje: –Mieliśmy różnicę zdań i mam wrażenie, że ta kwestia jest już poza nami. Wartością nadrzędną dla nas jest sprawa jedności Zjednoczonej Prawicy i reelekcji prezydenta Andrzeja Dudy. Także jedność Porozumienia. Reszta to już przeszłość.
Gdy pytam obecnego wiceministra o zarzuty dotyczące próby rozbicia Porozumienia i nastawiania działaczy przeciw Gowinowi, słyszę w odpowiedzi, że to nieprawda. – Nie mam takich intencji ani zwyczajnie czasu na takie rzeczy. Nadzoruję ponad 70 spółek skarbu państwa. Odpowiadam też za morską energetykę wiatrową. To praca na dwa etaty. Od czasu do czasu mam kontakt z osobami z różnych rejonów, ale sprawy dotyczą nadzorowanych przeze mnie przedsiębiorstw – tłumaczy Gryglas.
Te przedsiębiorstwa to spółki skarbu państwa, które podlegają resortowi aktywów państwowych. To nowe ministerstwo, stworzone przez PiS kilka miesięcy temu, z wicepremierem Jackiem Sasinem na czele. To on może teraz rozdawać karty za pomocą współpracowników. Bo politycy obozu rządzącego w kuluarowych rozmowach nie ukrywają nawet, że posady w spółkach dla rodzin i znajomych to waluta w negocjacjach transferowych. – Kwoty, które się zarabia w spółkach skarbu państwa, szokują. Wielu działaczy terenowych po prostu to oburza, gdy docierają do nich informacje, ile jedna osoba jest w stanie w ten sposób zarobić – opowiada mi jeden z parlamentarzystów PiS. Sam przyznaje, że to skuteczna karta w negocjacjach o zmianie barw politycznych.
- To republika bananowa. Każdego można kupić, każdemu można coś obiecać – oburza się kuszony poseł Jarosław Sachajko. – To, że udaje się im kogoś kupić od czasu do czasu, źle świadczy o systemie, w którym funkcjonujemy. Człowiek wybrany przez obywateli jest później poddawany naciskom, zmienia barwy polityczne, to niedobrze świadczy o powadze państwa – dodaje poseł Stanisław Tyszka.
Senat porażką Karczewskiego
Ale próby "przyprowadzania" polityków opozycji to nie tylko Sejm. Były marszałek Senatu Stanisław Karczewski, niegdyś pierwszoligowy polityk PiS, miał czas do końca marca, żeby odzyskać dla swej partii większość w izbie wyższej. Misja zakończyła się porażką, a czarę partyjnego niezadowolenia na Nowogrodzkiej miało przelać nieudane głosowanie w Senacie nad ustawą o wyborach korespondencyjnych. Senacka większość przyspieszyła głosowania, klub PiS dał się zaskoczyć, a w efekcie spora część polityków obozu rządzącego na głosowaniu nie była obecna. Ustawa została odrzucona dużą przewagą głosów jak na senackie warunki tej kadencji. Co więcej, od głosu wstrzymał się też senator Porozumienia Józef Zając. Formalnie należy do klubu parlamentarnego PiS, a jego postawa, jawnie sprzeczna z przekazem partyjnym, została odnotowana na kierowniczych szczeblach. Zresztą Zając już wcześniej w medialnych wypowiedziach sceptycznie oceniał forsowaną przez PiS formułę przeprowadzenia wyborów w czasie pandemii.
Porządku politycznego w izbie wyższej pilnować miał właśnie Stanisław Karczewski. To on miał też po przegranych przez PiS wyborach do Senatu odbudować większość i odzyskać dla siebie gabinet marszałka. Nie udało się. Stracił też gabinet wicemarszałka. Formalnie zrezygnował z funkcji, by wrócić do zawodu lekarza, a nieformalnie – taką decyzję wymogło na nim kierownictwo partii.
– Staszek już od jakiegoś czasu nie jest tutaj, w Senacie, szczególnie darzony sympatią. Zraził do siebie sporo kolegów z klubu swoją postawą, wypowiedziami, stylem bycia – opowiada jeden z senatorów. Dodaje, że większość wypowiedzi byłego marszałka Senatu, szczególnie tych, które tyczyły się kwestii finansowych, była przyjmowana przez jego kolegów mało wyrozumiale.
– Nie widzę nikogo, kto by dał się jakoś przekupić – odpowiada mi osoba z kierownictwa Senatu, gdy pytam, czy w ostatnim czasie PiS kusiło jakichś senatorów. I dodaje, że na tyle, na ile zdążyła poznać tych, którzy tworzą senacką większość, to trudno znaleźć kogoś, kogo skusiłaby oferta stołka ministerialnego bądź posady w spółce skarbu państwa. A groźby i polityczne szantaże? – Gdyby było czym, to PiS już dawno by po to sięgnęło – zaznacza mój rozmówca.
W szeregach senatorów PiS rośnie frustracja nie tylko z powodu utracenia kontroli nad Izbą. Senatorowie są też niezadowoleni z tego, jak są traktowani chociażby w kontekście wyborów prezydenckich. Mają za złe, że pomija się ich rolę w okręgach, nie są zapraszani do współpracy, nie mają okazji spotkać się z prezydentem Andrzejem Dudą, gdy ten odwiedza dany okręg. Trudno odnieść jednak wrażenie, że senackie szeregi Prawa i Sprawiedliwości pełne są determinacji do odzyskania większości. Trwa oczekiwanie na to, jak skończą się wybory prezydenckie, na to, co zrobi kierownictwo, nowy wicemarszałek Marek Pęk. Ale nie widać motywacji do tego, żeby dokonać rewolucji. Przebija się sceptycyzm. – Partyjne doły pełne są mniejszych lub większych waśni, to prędzej czy później osłabi nasz obóz – przewiduje jeden z senatorów. Niektórzy ironicznie odpowiadają na pytanie o polityczne transfery z opozycji do PiS, twierdząc, że nie zdziwią się, jak zaraz ktoś wybierze się w drugą stronę.
Nikt kuszeniu nie uległ
– Ani jedna osoba nie dała się przeciągnąć na stronę Prawa i Sprawiedliwości – powtarzają z dumą przedstawiciele parlamentarnej opozycji. Poprzednia kadencja obfitowała w transfery. Dość wspomnieć szereg nazwisk, które związane były z ruchem Pawła Kukiza – Zwiercan, Andruszkiewicz, Rzymkowski, Zyska. Niemal wszyscy otrzymali jakieś rządowe stanowiska. Ale transfery z poprzedniej kadencji (Andżelika Możdżanowska, Mieczysław Baszko) odbiły się też na reputacji Polskiego Stronnictwa Ludowego. A teraz? Telefony, rozmowy, oferty, przekonywanie i... nic.
– To są takie próby przypodobania się prezesowi PiS. Każdy chciałby móc powiedzieć: "Udało mi się ściągnąć tego posła!" – zauważa Jarosław Sachajko i dodaje, że według niego to problem, który trapi polskie życie polityczne od lat. – To nie różni się od tego, co robiła PO i SLD. Te rzeczy działy się i dzieją. Dopóki nie wprowadzimy jakiejś odmiany jednomandatowych okręgów wyborczych, to się nic nie zmieni. Politycy muszą czuć na plecach oddech wyborców – przekonuje.
Na razie to jednak PiS czuje na plecach oddech rosnących w siłę mniejszych frakcji. Solidarna Polska sukcesywnie rozszerza swoją ekspansję, szczególnie na poziomie samorządowym. Warto chociażby zwrócić uwagę na podlaskie transfery. – Sporo się plotkuje o tym, że Krzysztof Jurgiel miałby dołączyć do ugrupowania Zbigniewa Ziobry – mówi mi jeden z parlamentarzystów Zjednoczonej Prawicy. Jurgiel, obecnie europoseł, niegdyś minister rolnictwa, to jeden z bardziej wpływowych podlaskich polityków. Ale siłę ministra sprawiedliwości budują też mniej spektakularne przejścia na poziomie rad czy sejmików. To wszystko sprawia, że to do jego ludzi w samorządach często należy ostatnie słowo. A to mocna karta w negocjacjach z Jarosławem Kaczyńskim.
Na wybicie się na nowy poziom niezależności ma też ochotę Jarosław Gowin. Stracił funkcję wicepremiera, zostawił resort nauki, ma więc czas na snucie nowych planów i wizji. – Na pewno premier Gowin będzie chciał umocnić pozycję Porozumienia – słyszę od jego współpracowników. Wstępem było niedawne spotkanie z działaczami, gdzie był oklaskiwany i wychwalany, jakby co najmniej wygrał wybory i stworzył własny rząd.
W szeregach Porozumienia na razie nie ma większych obaw o to, że PiS uszczupli zasoby kadrowe ugrupowania. Jest za to nadzieja, że ostatnie perturbacje paradoksalnie skłonią niektórych do zmiany barw. – Trudno mi powiedzieć, jakie poglądy łączą teraz ludzi w PiS. My mamy jakieś idee, wspólne cele. Myślę, że niektórzy już to dostrzegają i być może zaczną dołączać do nas – snuje wizje jeden z polityków Porozumienia.