Lekarz mówił, panie Włodku, może by pan trochę ograniczył pracę, bo się pan przewróci na tej ulicy. Ale praca cieszy - odpowiadał pan Włodzimierz i zamiatał dalej, dzień w dzień, od rana do wieczora, aż do wylewu krwi do mózgu i jeszcze, jakby chciał pokazać, że nie zawsze był pijakiem.
Tuż przed pogrzebem Włodzimierza Mostowika udało się dotrzeć do jego bratanicy. Mężczyzna miał dwóch braci, ale nie utrzymywał z nimi kontaktu. Wyprowadzili się daleko i wiedli inne życie. Jeden zmarł przed Włodzimierzem, drugi już wtedy był bardzo schorowany.
Bratanica przyjechała z drugiego krańca Polski i zdumiała się.
Nabożeństwo pogrzebowe celebrowało czterech księży. Przyszło ponad stu ludzi, znajomi Mostowika ze wspólnoty religijnej i z ulicy. Włożyli mu do trumny drewnianą nogę - nie dlatego, żeby nie miał nowej. Miał, lekką, dopasowaną, ale nigdy jej nie polubił. I pochowali w grobie matki, którą najczęściej wspominał w lakonicznych opowieściach o dzieciństwie. Tyle ocalili z jego przeszłości.
Dla nich to był Włodziu, pan Włodek z miotłą, słynny z najczystszego w dzielnicy chodnika, człowiek Google Maps, zapisany w historii obrazem i dźwiękiem. A bratanica była przekonana, że wujek zaginął i skończył w jakimś przytułku. Popłakała się, że nie zdążyła go poznać i pierwsza wpłaciła na pomnik Mostowika.
Street view
Pracownicy Google sfotografowali Włodzimierza Mostowika na ulicy Ofiar Faszyzmu w Jaworznie w 2012 roku. Mostowik miał wtedy 65 lat i gdyby usługa Google Street View była wcześniej dostępna w Polsce, najprawdopodobniej znalazłby się na mapie w tym samym miejscu już trzy lata wcześniej.
Cztery lata później umarł, ale panoramiczne zdjęcia z Ofiar Faszyzmu dotąd nie zostały zaktualizowane. Niezmiennie więc jest - w żółtej czapce z daszkiem pod betonowym słupem wysokiego napięcia.
To nie centrum miasta, ale też nie pustkowie. Są domy jednorodzinne, szerokie chodniki z równej kostki i pogodny dzień czerwca. Ale jadąc myszką po mapie, nie spotka się na tej ulicy żywej duszy oprócz tego człowieka w żółtej czapce. Jest z przodu, z boku, z daleka. Zawsze z miotłą. Nigdy siedząc. Za każdym razem uchwycony w ruchu.
Gdyby Google wysłał fotografów do Jaworzna zimą, Mostowik zamiast miotły trzymałby łopatę do odśnieżania. Spotykaliby go tutaj codziennie od rana do wieczora siedem lat z rzędu, aż do jego śmierci w 2016 roku. Znajomi ze wspólnoty żartowali: Włodziu, gdyby się zdarzyło, że umrzesz przed nami, to my ci na tej ulicy postawimy pomnik.
A bez tej miotły fotografowie Google mogliby go zobaczyć najpóźniej w 2007 roku i nie na Ofiar Faszyzmu, tylko na Długosza w sąsiedniej dzielnicy. Ale dopiero wtedy wymyślili street view i przez kolejnych kilka lat nie wyruszali poza Stany Zjednoczone. W 2013 roku, będąc drugi raz w Polsce, przenieśli na mapę tylko spalony dom pana Włodzimierza. Przeżył tam 62 lata.
Mieszkańcy Długosza ledwo go już kojarzą. Zamknęli sklep mięsny, w którym kupował na kredyt. W ich pamięci zachował się jako nieszkodliwy pijak, którego koledzy czasem nieśli do domu. Dwóch z nich niosło Mostowika, a trzeci - jego drewnianą nogę. Koledzy też świętej pamięci.
Uczynki miłosierdzia
- Z tą nogą to czekaj, przypomnę sobie, zbieram myśli. Zaraz, zaraz, to jednak jest kupę lat - opowiadał Włodzimierz Mostowik Jackowi Hajnosowi. Artysta i dominikanin, rysując portrety bezdomnych ludzi, nagrywał z nimi rozmowę. Zapisał Mostowika w historii kilka miesięcy przed Google.
Jeździłem na mszę na dwunastą, na sumę i napotykałem biednych ludzi pod kościołem. Inaczej to wtedy wyglądało, to było lata do tyłu (ja już mam prawie sześćdziesiąt pięć, a urodziłem się dwunastego lutego, dwie dwójki - mówią że to szczęście).
No i jeździłem do tego kościoła i ja lubił coś komuś dać, był taki w moim życiu czas. Dziadek się za mnie modlił, bez jednej nogi był, to ja mu trochę podsuwał pieniędzy. Któregoś dnia, nawet zdziwiony, powiedział: Panie, coś pan za człowiek. To są uczynki miłosierdzia - co daje prawica, niech nie wie lewica. Miałem tych uczynków niemalutko. Tego nigdy nie będę żałował.
No i byłem w tym kościele, a po tych uczynkach to ja się czułem jakby szczęśliwy. Bo uczynki uszczęśliwiają człowieka, jak się w tego Pana Boga jakoś tam wierzy. No i wyszłem z tego kościoła, humor super, pieniądze lubiłem wtedy mieć i weszłem do jakiegoś gościa i u niego piłem w mieszkaniu. I przypomniałem sobie, że ja mam do pracy na osiemnastą. I bez pożegnania wyleciałem z tego mieszkania.
(Pracowałem na kopalni piachu. Nawet pracę miałem trochę inteligentną. Nie miałem zawodu, a na klapie ładowałem. Jakiś z Katowic przyjechał od badań psychotechnicznych pytać o mnie, a pomocnik mówi: panie, on zęby zjadł na klapie)
Wyleciałem z tego mieszkania, a przede mną był most. Ale ja nie pod most wleciałem, tylko na nasyp (wysportowany byłem, bo na rowerze lubiłem jeździć) i torem leciałem. A tam robotnicy coś robili i kupki kamieni były co jakiś kawałek. No i biegłem, biegłem. I poczułem się zmęczony i usiadłem sobie.
Jak żem usiadł, tak żem usnął. A jak żem się zbudził, to już pociąg pędził. Tak żem się położył na szczupaka wzdłuż szyn, że dwa palce poszły mi u ręki i noga poniżej kolana.
Zatrzymali tę maszynę - jeden z kolegów pracował na kolei, to mi to później opowiadał - zawezwali pogotowie, odnieśli mnie na bok i pojechali. Ja żem już trochę doszedł do siebie, patrzę, noga cała we krwi. Bólu w tym czasie nie czułem, nie szamotałem się.
Szpital zaliczyłem, protezę mi zrobili, nie bardzo mogłem na niej chodzić i z tego wszystkiego do Olkusza pojechałem na rowerze, żeby się zrelaksować.
Koledzy
- Z moim piciem to się tak rozpoczynało.
Przyszedł kuzyn z kuzynką, bo mi radio szwankowało, a on był sprytny do radii i podjąłem rozmowę z nimi, czy ten alkohol taki zdrowy. - No, wino gronowe jest zdrowe.
I tak sobie myślę, chory na uczulenie: a na uczulenie to by było jakie? - Na uczulenie – wino gronowe.
No i rozpocząłem picie od wina gronowego. Manolia, Mistella, Lacrima, takie były autentycznie w sklepach. Podchodziły mi. Ale jak żem sobie kupił któregoś dnia dwa, to pomyślałem, mogą mi zaszkodzić i schowałem to drugie.
Wtedy mogłem mieć z trzydzieści lat. Matula zgasła, ojciec poszedł do drugiej kobiety i zamieszkał z nią. Zostałem w samotności.
Przyszedł kolega i mówi: wiesz Włodek, teraz to jest taka moda, żeby pić alkohol-wynalazki. Ja mówię: jakież to wynalazki? - Denaturat rozcieńczony. - A dobra wódka to by była jaka? - No, jeden do dwóch.
I faktycznie z takiej butelki, z półlitrówki, można liter wódki solidnej zrobić. Ja się złapał za ten denaturat, apetyt miałem dobry, konto w mięsnym sklepie, także krzywdy mi nie było. Ale trochę po latach kolegę poznałem takiego, co jeden do trzech proponował. Ja żem uległ tej pokusie. Jeden do trzech to trzy butelki z półlitrówki. Ale nie było już apetytu i zdrowie podupadało.
Piłem z tym kolegą rok czasu. On wtedy stał się bezdomny i u mnie właściwie mieszkał, codziennie nocował. Trochę wstyd mówić, ale on umiał jakoś te pieniądze od ludzi zdobyć, taki był sprytny, prosił, że jest biedny. Denaturat nie był taki drogi, cztery złote kosztował, tak że było picia a picia. Piliśmy tak: na wieczór liter, a rano pół litra na kaca. I jaki taki spokój był. Nie kłóciliśmy się, o biciu nie było mowy. On nawet miał zdolności, umiał coś narysować, Edek mu było na imię.
Dziewczyna
- Nie miałem kochanek, dzieci nie majstrowałem. Jeden tak wyszedł, z jedną dziecko, z drugą dziecko - taki kolega przyboczny - no i się powiesił. Także kobiety są niebezpieczne, trzeba przyznać. Coś się zrobi, później finanse i tak po kolei.
Siostra mojego kolegi, po prostu piękna dziewczyna - jej matka powiedziała mi w oczy: Włodek, ożeń się z nią. No, ale jak żem tę brynę zaczął coraz więcej pić, to mnie otumaniło. Ja za nią byłem, ale nie zmierzałem do uczuć zdecydowanych i nie doszło do małżeństwa.
Matka
- Ojciec miał dziewięć lat, jak mu rodzice pomarli na tę straszną chorobę, która kiedyś panowała - nazywała się cholera. Poszli mu w jednym dniu. Miał jeszcze brata, ale też szybko poszedł.
To był surowy człowiek, nigdy mnie nie bił, ale też nie okazywał mi uczuć. Jak se wypił, dostawał białej gorączki. Szaleństwo go łapało, mógł stół w mieszkaniu przewrócić. Raz w tej gorączce zaczął szukać siekiery, nie wiadomo na kogo. A drugi raz matula mówi do mnie - ja brzdącem wtedy byłem - mówi: ratuj ojca, bo krzyknął, że leci pod maszynę. U nas kolej niedaleko jest. Trochę łąk, rzeka, i ta kolej. Podleciałem do ojca, chociaż jako brzdąc powinienem się go bać, złapałem za nogi, rozpłakałem się i zrezygnował.
Matka na mleku z piersi mnie wychowywała, bo nie miała po wojnie co dać jeść. Dawała to mleko, żeby mi uratować życie.
Szczęśliwy się nie czułem jako ich syn. Uczynki miłosierdzia dały mi siłę. Jakbym miał pieniądze, to bym komuś pomógł.
- Masz jakieś marzenia? – zapytał artysta.
- Jakaś obojętność we mnie jest.
Nowa proteza
Po pożarze domu pan Włodzimierz prosto ze szpitala trafił do Wspólnoty Betlejem. Sprzedawczyni z mięsnego mu to załatwiła – z tego sklepu, w którym Mostowik w swoim pierwszym życiu kupował na zaliczkę i którego już nie ma.
To dom dla mężczyzn w Jaworznie przy Długiej, która łączy się z Ofiar Faszyzmu – tą ulicą, na której Mostowik mimo śmierci wciąż jest obecny na mapie Google. Wychodzą tu z bezdomności, leczą się z uzależnień, uczą się zarabiać, stają się budowlanymi, rzeźbią ikony, wypasają owce wrzosówki, pielgrzymują do dalekich krajów pieszo i na rowerach, a w 2016 roku pojechali na minitraktorkach do Francji, wzorem bohatera filmu „Prosta Historia” Davida Lyncha. To już było po pogrzebie Mostowika.
- Jak zobaczyliśmy tę wiekową protezę Włodka, to złapaliśmy się za głowy. Tu śrubka, tam blaszka, dramatycznie naprawiana, ciężka i za krótka. Oryginalna, ale utykał na niej. Załatwiliśmy wniosek z NFZ i pojechaliśmy wymienić. Okrzyczeli mnie tam, jak mogłem do takiego stanu doprowadzić własnego ojca – opowiada ksiądz Mirosław Tosza, szef Wspólnoty Betlejem, niewiele młodszy od swoich podopiecznych, którzy mówią o nim, że jest "jak brat".
- Nigdy się do tej protezy nie przyzwyczaił - wspomina ksiądz. - Nie chciał jej, wracał do starej. Mieliśmy dylemat, czy go jej pozbawiać, szkodziła mu na kręgosłup. Ale od nowej robiły mu się rany, bo powinien mniej chodzić.
Nawet lekarz mówił: Panie Włodku, może by pan trochę ograniczył pracę do dwóch razy w tygodniu po godzinie, bo się pan jeszcze przewróci na tej ulicy.
- Panie doktorze – odpowiadał Mostowik – ale praca cieszy.
- Gdyby Włodziu był biskupem, mógłby mieć w herbie hasło: praca cieszy – mówi ksiądz. - Przez te siedem lat, kiedy u nas mieszkał, zajmował się jedną prostą czynnością: zamiatał ulicę, a zimą odśnieżał i robił to perfekcyjnie.
Aż dostał udaru mózgu. Próbowali mu wtedy tę miotłę schować, bo dalej całe dnie spędzał na ulicy.
- Jakby całym swoim zachowaniem chciał podziękować za to nowe miejsce i pokazać, że nie zawsze był taki jak wcześniej – mówi pan Wiesław ze Wspólnoty Betlejem, który mieszkał z panem Włodzimierzem przez ostatnie jego lata. – Nieciekawe miał życie, nikomu bym nie zalecał, a jemu nie zazdrościł. Ale dla mnie był przykładem pokory.
Po udarze stracił mowę i bardzo go to irytowało. Zamiatając, lubił zagadywać ludzi. Odkładał wtedy na chwilę miotłę, by powitać przechodnia, uchylając czapkę.
I w tej pozie zostanie uwieczniony na pomniku, który ma być odsłonięty za chwilę, w Dzień Matki, w trzecią rocznicę pogrzebu Mostowika.
Ksiądz: - Chcemy upamiętnić Włodzia i takich zwyczajnych ludzi, którzy nie prowadzili zawsze przykładnego życia, ale w którymś momencie mieli odwagę zacząć na nowo, zawalczyć i dźwignąć się, by żyć pięknie, godnie, pożytecznie. Włodziu nie był święty. Większość życia prowadził melinę, ale zachował wrażliwość. Zasłużył na pomnik. Będzie z brązu. Z cennego kruszcu, jakie stawiają ważnym osobistościom, nie z półśrodków.
Dyskutowali, gdzie go postawić. Chcieli na ulicy - dla tych, co nie wyobrażają sobie tej ulicy bez pana Włodzimierza (i przetrwałby w ten sposób aktualizację Google Street View). - Ale mieliśmy obawy, że byłby tam łakomym kąskiem dla tych, co mają zamiłowanie do złomu. Może trudno byłoby wziąć całego Włodka, ale czapkę czy miotłę już łatwiej. Dlatego będzie witać ludzi w bramie naszej Wspólnoty - mówi ksiądz.
I ogłosili zbiórkę złomu na pokrycie kosztów pomnika. Dostali już tyle kluczy i medali, że wypełniły kufer, a ktoś przysłał pierścionek zaręczynowy z certyfikatem autentyczności brylantu. Ksiądz: Anonimowo. Bez komentarza, czy narzeczeni się pokłócili, czy też razem uznali, że przekażą nam znak swojej miłości.