Monika: Mam za sobą 29 dni kwarantanny i sześć testów – trzy dodatnie, jeden ujemny, jeden nierozstrzygnięty, na ostatni wynik wciąż czekam. Wariuję od siedzenia w domu. Mój los zależy od absurdalnych przepisów i kaprysu urzędników. Muszę ich błagać albo na nich krzyczeć. O ile uda mi się do nich dodzwonić.
Umówienie się na rozmowę z bohaterami tego tekstu było wyjątkowo proste. - Dzwońcie, kiedy chcecie. I tak siedzę w domu – słyszeliśmy. W trakcie rozmów zdarzało się nam gryźć w język i szczypać po policzkach, żeby nie roześmiać się w słuchawkę. Historie opowiadane przez naszych rozmówców dla osób "z zewnątrz" brzmią zabawnie. Ale to tragifarsa, która ukazuje, jak polskie państwo radzi sobie z pandemią. Albo, jak w przypadku naszych bohaterów i bohaterek, nie radzi.
Zgodnie z wciąż obowiązującymi w Polsce przepisami na kwarantannę mogą trafić m.in. osoby, które miały kontakt z zakażonymi (lub potencjalnie zakażonymi) albo mieszkają z kimś, kto został skierowany na kwarantannę. W czasie przymusowej izolacji nie mogą wyjść z domu, nawet z psem ani po zakupy. Jeśli mają objawy COVID-19, muszą zgłosić to do stacji sanitarno-epidemiologicznej.
Przestrzeganie kwarantanny lub przymusowej izolacji (w przypadku osób ze stwierdzonym COVID-19; w języku potocznym także nazywanej kwarantanną) powinna sprawdzać policja. Z tej drugiej a uwolnić może sanepid po dwóch negatywnych testach. Tyle teoria.
Stosowane w Polsce obecnie testy RT-PCR wykrywają nie samego wirusa, ale jego materiał genetyczny. W wymazie pobiera się komórki, które później są rozbijane i w tych komórkach może być niekompletny materiał genetyczny wirusa. W tej sytuacji pacjent często uznawany jest za "pozytywnego" i przedłużana jest jego izolacja. Problem nie leży jednak w testach, których przeprowadzanie jest konieczne do walki z pandemią i diagnozowania osób zakażonych. Problem jest, jak zwracają uwagę nasi bohaterowie i eksperci - systemowy.
- Średnio wirus eliminowany jest z organizmu po mniej więcej dwóch do trzech tygodni. A u niewielkiego odsetka populacji może być eliminowany nawet do pięciu tygodni – tłumaczy dr hab. Tomasz Dzieciątkowski, wirusolog z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. - Ci ludzie nie są już chorzy, nie zakażają, ale można u nich wykryć ślady wirusa. Trzymanie tych ludzi w kwarantannie to głupota, o której sanepid od dawna wie, ale nic z tym nie robi – dodaje.
Nasi bohaterowie pokazują, że to, co ładnie wygląda na rządowych grafikach i konferencjach Ministerstwa Zdrowia, w rzeczywistości jest koszmarem tysięcy ludzi uwięzionych w czterech ścianach bez niemal żadnej pomocy ze strony państwa. A w wielu przypadkach – również bez żadnego sensu.
Monika
Moja historia zaczęła się 31 lipca.
Poczułam się trochę gorzej, miałam lekką gorączkę. Byłam osłabiona. Przeziębienie, ale innych objawów brak. Z poczucia obywatelskiego obowiązku zrobiłam sobie prywatny test na COVID-19. Wynik – niestety dodatni. Siedziałam w domu, mąż w pracy nad morzem. Zakupy robiła mi teściowa.
Po dwóch tygodniach umówiłam się znowu na komercyjny test. Nie zdążyłam na niego dotrzeć. Najpierw był telefon. Policja. "W celu ustalenia aktualnego miejsca pobytu".
- Ale po co? Nie odzywaliście się dwa tygodnie, teraz to już chyba trochę za późno? – pytam zdziwiona.
- Dostaliśmy zlecenie od sanepidu. Jest pani dodatnia – rzuca policjant. - Może pani próbować to wyjaśnić w sanepidzie. Ale marne szanse, że się pani dodzwoni – dodaje.
Trzeba przyznać, że wiedział, co mówi. Wysłałam mail. Odpisali, że trafiam na kwarantannę, wypuszczą mnie po dwóch negatywnych wynikach testów.
14 i 16 sierpnia zrobili mi wymazy. Pierwszy ujemny, drugi nierozstrzygnięty. Dzwonię do nich. Cudem udaje się połączyć. Pani Beatka tłumaczy, że trzeba powtórzyć. No to powtarzamy. Przyszli po wymaz 18 sierpnia.
Następnego dnia dostaję wynik – pozytywny. Coś mi się nie zgadza. Proszę panią Beatkę o przesłanie wyniku. A tam informacja, że wymaz pobrany o godz. 11. No jak? Przecież ja dobrze pamiętam, że pan był o 13.30, bo o 13 dzwoniłam z awanturą do pani Beatki, że jak zaraz ktoś nie przyjedzie, to umrę z głodu i pragnienia w tym upale, bo do testów trzeba być na czczo i bez picia. A o 13.30 wysłałam jej SMS, że pan właśnie wyszedł ode mnie. Przepraszam. Nie wyszedł. Bo on tylko zadzwonił do drzwi, maznął mi patykiem po gardle przez próg. Nawet nie spytał, czy ja to ja i poszedł dalej.
Niestety pani Beatka mówi, że ma procedury. Udało się wyprosić tyle, że po kolejne wymazy przyszli już po siedmiu dniach. Byli we wtorek i środę. W czwartek dzwoni pani Beatka, jest załamana: - Plus…
- Jaki plus? Jakim cudem? – zagotowałam się.
- Może się wirus namnożył? – zastanawia się pani Beatka.
- Namnożył się? A może macie bałagan w laboratorium i nie trzymacie reżimu sanitarnego? Albo macie burdel w papierach i nie umiecie interpretować wyników? – nie wytrzymałam już nerwowo.
Bo tak się składa, że kończyłam biologię, mój ojciec jest profesorem medycyny i jak słyszę, że wirus się namnożył, to mnie skręca. Wirus po dwóch tygodniach obumiera, ale w organizmie pozostają jego martwe fragmenty. Niektórzy pozbywają się ich szybciej, inni wolniej. Testy nie pozwalają tego stwierdzić, dlatego po pozytywnym wyniku trzeba zrobić diagnostykę. Badamy, czy mam przeciwciała. Jeśli mam, znaczy, że przeszłam COVID-19 i nie mam wirusa.
Tłumaczę to pani Beatce, a ona mi tłumaczy, że ma procedury. Że jest młoda i nie może się wychylać, bo ją zwolnią. Pytam, czy jak załatwię zaświadczenie od lekarza, że jestem zdrowa, to mnie zwolni z kwarantanny. Myśli.
- No byłaby pani pierwsza, gdyby się to udało – zostawia mi cień nadziei.
Dobijam się do szpitala zakaźnego. - Nie przyjmę pani, bo jest pani zdrowa. A bez przyjęcia nie wystawię pani żadnego zaświadczenia – lekarz, z którym udało mi się porozmawiać, musiał być fanem "Paragrafu 22".
Aktualnie jestem na etapie szukania lekarza, który wbrew tym bezsensownym testom wystawi mi zaświadczenie, że jestem zdrowa. Inaczej będę siedzieć tu do grudnia.
Wypadła mi plomba z zęba. Co mam zrobić? Pani Beatka nie wie. Za co mam żyć? Też nie wie. Napisałam już do Rzecznika Praw Obywatelskich, sanepidu, Ministerstwa Zdrowia. Zero odpowiedzi.
- Może pani opiekę społeczną poprosić o psychologa, podobno dostali jakąś kasę na to – powiedział mi ostatnio policjant. Nie, nie odwiedził mnie. Zadzwonił. Podobno nie mają środków, żeby wszystkich w kwarantannie odwiedzać. A nie, przepraszam. Byli kilka dni temu. Zadzwonili przez domofon.
- Halo – zapytałam.
- Halo – odpowiedzieli.
I poszli.
Marcin
Wirusa złapałem na imprezie w połowie lipca. Podobno na świeżym powietrzu trudno się zarazić. Mnie się udało.
Po trzech dnia gorzej się poczułem. Znajomi z imprezy też nie czuli się najlepiej.
Czwartego dnia już nie byłem w stanie ruszyć się z łóżka. Pociłem się jak mysz. Straciłem węch i smak.
W piątek zamówiłem do domu kuriera z testem.
W poniedziałek dostałem wynik – pozytywny. Całą sytuacją przeraziła się moja firma. Wysłali mnie do szpitala. Tam kolejny test, pobrali mi też krew. Miałem mieć także konsultacje przez zestaw do telekonferencji. Przez dłuższą chwilę trzech panów zastanawiało się, dlaczego mnie nie widzą i jaki sprzęt zawiódł. W końcu się zlitowałem. Podniosłem kamerkę, która opadła i skierowałem ją na siebie.
Mimo że miałem wszystkie objawy COVID-19, ze szpitala puścili mnie do domu. Wróciłem Uberem. Założyłem maseczkę i naprawdę bardzo nie chciałem zarazić kierowcy. Nie miałem siły, żeby dojść do mieszkania.
Zainstalowałem aplikację “Kwarantanna domowa”. Z trzech, czterech zadań, które dostawałem do zrobienia, czyli wykonanie w określonym czasie zdjęcia, udawało mi się zrobić jedno, dwa.
Nic się jednak nie działo, gdy czegoś nie wykonałem.
Po czterech dniach przyjechali zrobić wymaz mojej dziewczynie, Joannie. Oczywiście też był pozytywny.
Joanna
Zaraz po moim "plusie" przyjechała policja. I tak przyjeżdżają do dziś.
Dzwonią, wychodzę na balkon, machamy sobie. Czasem pytają, czy czegoś nie potrzebujemy. Czasem żartujemy albo narzekamy na panie z sanepidu.
Też chciałam zainstalować aplikację do kwarantanny, ale nie udało mi się zalogować.
O, policja dzwoni, idę im pomachać.
Marcin
Po dziesięciu dniach zrobili mi dwa wymazy w odstępie 48 godzin. Wynik – dwa negatywy.
Pytam policjantów, czy ja w takim razie mogę iść do sklepu bez obaw, że mi dadzą 30 tysięcy złotych mandatu.
- Ale my pana w bazie nie mamy, my tu do pani Joanny przyjeżdżamy – odpowiedzieli.
- A do mnie?
- A do pana nie.
Okazało się jednak, że nie tak prosto wyjść z kwarantanny.
Stwierdziłem, że po pierwsze muszę zdobyć potwierdzenie moich negatywów. Bo normalnie wygląda to tak, że ktoś dzwoni z sanepidu, mówi, jaki jest wynik i się rozłącza. A jak chcesz wydobyć wynik badania na maila, to zaczyna się droga przez mękę.
My i tak mieliśmy szczęście, bo nasza sprawa trafiła do sanepidu w Garwolinie. Nie mam pojęcia dlaczego. Znajomi, których wyniki trafiły na Żelazną (warszawska siedziba sanepidu - red.) opowiadają, że tam albo nikt nie odbiera, albo podnosi słuchawkę, żeby ją zaraz odłożyć.
Udało mi się ubłagać panie z Garwolina, żeby wysłały badania w pliku PDF. Łatwo nie było. Bo przy okazji okazało się, że maile z sanepidu odbijają się od kont na gmailu. Udało się dopiero z moim służbowym mailem.
Joanna
Panie z Garwolina na wejściu powiedziały mi, że trafiam na kwarantannę od razu na miesiąc. Chyba, żebym posiedziała tak raz a dobrze. Ubłagaliśmy, żeby jednak wcześniej zrobili mi kolejne wymazy. Na próżno.
18 sierpnia znowu miałam pozytywny wynik. Jestem zrozpaczona, ale przynajmniej Marcin jest wolny.
Marcin
Jak dostałem dwa minusy, wydawało mi się przynajmniej, że jestem wolny, ale zadania z aplikacji dalej przychodziły.
Zadzwoniłem więc na infolinię zapytać, czy mam dalej wysyłać im swoje zdjęcia. Ktoś po drugiej stronie słuchawki chwilę pomyślał. - Pan się nie przejmuje i odinstaluje tę aplikację – poradził.
Dopóki Joanna ma pozytywny wynik, siedzę z nią. Ale już bez oficjalnie narzuconej kwarantanny.
W poniedziałek 24 sierpnia dzwonią panie z Garwolina i mówią, że im w systemie wyskoczyło, że przecież ja też muszę być na kwarantannie. Tylko nie to! Drugi raz tego nie przeżyję. Ubłagałem, żeby mnie nie wpisywały, że sam się izoluję, że mamy zamówione jedzenie w pudełkach i nigdzie nie wychodzimy. Zlitowały się.
Joanna
Ja tyle szczęścia nie miałam.
Gdy zadzwoniłam, żeby się dowiedzieć, dlaczego mam siedzieć 30 dni w zamknięciu, pani powiedziała, że jest strasznie zajęta i rzuciła słuchawką.
No i tak sobie siedzę.
Katarzyna
Objawy covidowe miałam przez trzy dni.
Lekki ból głowy, temperatura 37,2. Lekki ucisk w klatce piersiowej. Na tydzień straciłam węch i smak.
20 lipca miałam kontakt z osobą zakażoną, która zgłosiła mnie do sanepidu. Po trzech, czterech dniach od jej pozytywnego wyniku sanepid odezwał się i nałożył na mnie kwarantannę.
31 lipca pobrali wymaz – wynik pozytywny. Chłopak, z którym mieszkam – negatywny.
Wtedy dostaliśmy propozycję, żeby się rozdzielić. On musiałby wykonać kolejny test po siedmiu dniach, ale nie byłby w zamknięciu. Uznaliśmy, że to wszystko nie potrwa długo, a razem będzie nam raźniej.
Po dziesięciu dniach ja znowu mam wynik pozytywny. A chłopaka nie będą badać, dopóki ja nie dostanę dwóch minusów. Żeby było ekonomicznie.
Za tydzień – kolejny wynik pozytywny. Powoli zaczynam wariować. Mijają dni, a ja znowu z plusem. Po trzecim pozytywie, 40 telefonach do sanepidu, płaczu, krzyku i błaganiu pań z Żuromina, bo tam trafiła nasza sprawa, znowu pojawiła się opcja, żebyśmy się rozdzielili.
Być może poszli nam na rękę, bo okazało się, że w systemie zaginęły testy mojego chłopaka z 31 lipca. Więc zrobili mu kolejne wymazy. I mimo że mieszkaliśmy razem, spaliśmy w jednym łóżku przez kilka tygodni, on miał dwa negatywy.
Przeczytałam już wszystko w internecie na temat COVID-19 i lekarze mówią, że to niemożliwe.
Ciekawe.
Chłopak wyprowadził się 17 sierpnia do bloku obok, a mnie zrobili kolejne wymazy. 23 sierpnia lekko maznęli mi patyczkiem po języku i oczywiście wyszedł pozytyw. Dzień później pan prawie mi się wwiercił przez nos do mózgu i, o dziwo, wyszedł negatyw.
Niestety nie wierzę już, że kiedykolwiek uda mi się uzyskać dwa negatywy i wyjść na wolność.
Dlatego, jak dziś (czwartek - red.) minister zdrowia powiedział, że zmieniają zasady kwarantanny, zaczęłam krzyczeć ze szczęścia. Od siedzenia w domu kompletnie siadła mi psychika.
Osoby na kwarantannie są pozostawione same sobie. Gdy mój chłopak wyjechał z miasta na kilka dni, nie miał mi kto pomóc. Codziennie przychodzi policja. Z przyzwyczajenia pytają, czy mogą coś dla mnie zrobić. Możecie. Nie ma mi kto śmieci wyrzucić. Pochrząkali, popatrzyli się na boki. "Zlecimy to komuś". Do dziś chyba zlecają.
Więcej empatii mają panie z sanepidu. Z moją panią Karoliną to już się prawie zakolegowałam. One widzą, jak głupie są te przepisy, jak niewydolny jest system. Starają się pomagać. Ale mają związane ręce. A mnie, jak tylko słyszę "takie są procedury", od razu chce się płakać.
Tomasz
26 lipca koleżanka dostała potwierdzenie, że ma COVID.
Wymieniła mnie na liście osób, które miały z nią kontakt, sanepid wyznaczył mi badanie za kilka dni. Jestem niecierpliwy. Sam poszedłem do szpitala zakaźnego na badanie. I to był bardzo dobry pomysł, bo oprócz standardowego testu zrobili mi badanie krwi i prześwietlenie klatki piersiowej. Lekarz osłuchał mi też płuca i stwierdził, że nie ma żadnych zmian.
Ale wynik był pozytywny.
Mam silny organizm, więc przeszedłem to w miarę lekko. Na początku typowe objawy, jak przy grypie. Gorączka 39 stopni, bóle mięśni, spanie po 20 godzin.
Zrobiło mi się trochę nieswojo, jak w godzinę straciłem smak i węch. Otworzyłem sobie wino i pod koniec drugiego kieliszka już nic nie czułem. Do dziś zmysły wróciły mi mniej więcej w 80 procentach.
Kwarantannę przeżyłem w miarę bezboleśnie. Policja mnie nie odwiedzała. Może nie mogli trafić, bo mieszkam na trudno dostępnej ulicy? Taksówkarze też sobie często nie radzą z trafieniem tutaj. A może wystarczyło, że wysyłałem to selfie w aplikacji “Kwarantanna domowa”?
Moja sprawa trafiła do sanepidu w miejscowości daleko od Warszawy.
Szybko zaprzyjaźniłem się z panią Kasią, która prowadzi moją sprawę. Wiele lat pracowałem w turystyce, głównie w Azji. Wiem, jak rozmawiać, jak przekupić celnika na Filipinach, jak dogadać się z policjantem w Wietnamie albo strażnikiem granicznym w Chinach. Okazało się, że te doświadczenia są bezcenne w kontaktach z polskim sanepidem.
Po dziesięciu dniach od pierwszego testu zrobili mi kolejne. Pani Kasia tak mnie polubiła, że sama zadzwoniła w niedzielę wieczorem, żeby pogratulować mi dwóch minusów.
Ale co z tego, skoro nie mogła mi zdjąć kwarantanny. Okazało się, iż jej szefowie z wojewódzkiej stacji wymyślili sobie, że muszę mieć zaświadczenie od lekarza, iż jestem zdrowy.
No dobrze, ale żeby lekarz cokolwiek zdecydował, musi mieć jakąś dokumentację. A pani Kasia mówi, że u niej, hen daleko od Warszawy, nie da się wygenerować pliku PDF z moimi wynikami. Ale chyba naprawdę bardzo mnie polubiła, bo zrobiła komórką zdjęcie ekranu komputera i wysłała mi mojego minusa w taki sposób. Tylko lekarz, jak to zobaczył, popukał się w czoło. Powiedział, że on nie będzie ryzykował kariery na podstawie czegoś takiego.
Wróciłem do sanepidu, tym razem w Warszawie. Tam mi mówią, że rzeczywiście jest problem z generowaniem plików i wyślą mi wyniki najszybciej za kilka dni. Jestem załamany. Dzwonię wyżalić się pani Kasi. I wtedy ona mówi, że też ma dość tej pracy, tego chorego systemu, tych głupich przepisów. I że kliknie w systemie i mnie zdejmie z kwarantanny. I kliknęła.
Znowu jestem wolnym człowiekiem.
WHO
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) już 17 czerwca opublikowała nowe kryteria zwalniania ludzi z kwarantanny.
- Można uwalniać z kwarantanny osoby, które nie mają objawów choroby po dwóch tygodniach. Stosowne pismo podpisane przez krajowego konsultanta do spraw chorób zakaźnych pana profesora Andrzeja Horbana zostało wysłane do ministerstwa. Natomiast z racji, nazwijmy to, zmiany ministra gdzieś utknęło. Powinno już dawno trafić do sanepidów – przekonuje dr Dzieciątkowski. - Lekarze raportują o tym od dawna, ale sanepidy są na tyle ociężałe, że nie są w stanie właściwie zareagować. Pandemia to niestety unaoczniła – zaznacza.
Ministerstwo
Ministerstwo Zdrowia potrzebowało ponad dwóch miesięcy, żeby zapoznać się z nowymi zaleceniami WHO i zacząć wprowadzać je w życie.
W czwartek nowy minister zdrowia Adam Niedzielski poinformował, że zamierza skrócić czas kwarantanny do 10 dni. Nie będzie też już testów na koniec kwarantanny i obowiązku uzyskania dwóch negatywnych wyników na koniec okresu izolacji.
Zapytaliśmy Ministerstwo Zdrowia i Główny Inspektorat Sanitarny, dlaczego te zmiany są wprowadzane dopiero pod koniec sierpnia.
Resort nie odpowiedział.
Rzecznik GIS Jan Bondar odpisał nam tak: "Zawarta w pytaniu teza jest nieprawdziwa i mocno krzywdząca. Zasady izolacji i kwarantanny wynikają z przepisów prawa. My jesteśmy instytucją wykonawczą".
Po tym, jak w czwartek na stronie Ministerstwa Zdrowia pojawił się projekt rozporządzenia zmieniający zasady obowiązkowej kwarantanny, bohaterowie naszego tekstu początkowo bardzo się ucieszyli. Mina im jednak szybko zrzedła za sprawą punktu trzeciego projektu, który głosi, iż "rozporządzenie wchodzi w życie po upływie 14 dni od dnia ogłoszenia". A to oznaczałoby, że będą musieli spędzić w izolacji kolejne tygodnie.
Pojawiła się jednak nadzieja. - To jest na razie projekt. Do poniedziałku trwają konsultacje społeczne, więc szczegóły rozporządzenia mogą się jeszcze zmienić. Zależy nam, żeby weszło ono w życie jak najszybciej – powiedziała tvn24.pl Agnieszka Pochrzęst-Motyczyńska z Biura Komunikacji Ministerstwa Zdrowia.
Jeszcze w piątek wieczorem minister zdrowia Adam Niedzielski poinformował na Twitterze, że "w związku z licznymi uwagami pojawiającymi się w trakcie konsultacji rozporządzeń dot zmiany zasad odbywania izolacji i kwarantanny zrezygnujemy z vacatio legis - przepisy będą obowiązywać dzień po ogłoszeniu".