Grając Hamleta tak wczuł się w rolę, że ujrzał na scenie ducha zmarłego ojca. Na planie filmu "W imię ojca" spędzał tygodnie w zamkniętej celi - strażnicy budzili go wiadrami wody i krzykiem. Zbliżał się do granicy szaleństwa. Gdy Isabelle Adjani rodziła ich syna, posłał jej faksem trzy słowa: "Adieu, moje kochanie". Dziś jest przykładnym mężem i ojcem. Daniel Day-Lewis obchodził 62. urodziny na irlandzkiej wsi. Poświęca się stolarce.
Zanim rozpoczął zdjęcia do "Mojej lewej stopy" Jima Sheridana (1989), spędził pół roku w ośrodku dla dzieci z porażeniem mózgowym. Grał cierpiącego na to schorzenie malarza Christy'ego Browna (prawdziwą postać), dlatego kazał nosić się między kolejnymi ujęciami, a po zdjęciach wozić do pokoju hotelowego i karmić wyłącznie łyżką. Przez cały okres zdjęciowy siedział na planie na wózku inwalidzkim, w przekrzywionej pozycji, w której "uwięziony" był grany przez niego bohater. Skończyło się ciężkim urazem żeber.
Gdy szykował się do roli w "Ostatnim Mohikaninie", kilka miesięcy żył w kalifornijskiej głuszy. Z pomocą pułkownika armii amerykańskiej uczył się strzelać z XVIII-wiecznego sztucera. Polował na zwierzęta, które sam oprawiał i piekł w ognisku. Żywił się tylko tym, co upolował. W przeciwieństwie do reszty ekipy przez cały okres zdjęciowy nie spał pod hotelowym dachem, lecz na traperskiej derce. Nauczył się także budować czółna, jakimi pływał jego bohater - Sokole Oko.
Podczas kręcenia kolejnego filmu z Jimem Sheridanem - "W imię ojca" (1993) - o Irlandczykach niesłusznie skazanych za zamach w londyńskim pubie, żył kilka miesięcy na więziennym wikcie. Schudł 15 kilogramów. Przed sceną przesłuchania spędził wiele dni w zamkniętej celi, bez snu. Nakazał strażnikom uderzać co dziesięć minut o kraty blaszanymi kubkami, a rankiem budzić go wiadrami zimnej wody i krzykiem. - Niewinny człowiek w więzieniu podpisał przyznanie się do winy, muszę więc zrozumieć, jak go do tego zmuszono – tłumaczył reżyserowi.
Czy można więc dziwić się, że tak ciężko jest mu "wyjść z roli"? - Miesiącami czuję potem głęboką pustkę. Czasem żałoba po rozstaniu trwa latami, więc odrzucam kolejne role. Moja podświadomość nie odpuszcza - tłumaczy.
Reżyser teatralny Konstantin Stanisławski – twórca "metody", straciłby dla niego głowę, bo przecież właśnie tego - całkowitego utożsamienia się z graną postacią uczył "wyznawców". Daniel Day-Lewis za zespolenie życia ze sztuką płacił jednak wysoką cenę. Po latach wyznał, że parokrotnie miał poczucie, iż niebezpiecznie zbliżał się do granicy szaleństwa - zaczynał mylić rzeczywistość z filmową fikcją.
Szykowny Żydek
Jest owocem uczucia irlandzko-brytyjskiego poety i powieściopisarza Cecila Day-Lewisa i aktorki Jill Balcon, córki sir Michaela Balcona, założyciela słynnego studia producenckiego Ealing Studios. Kiedy Cecil poznał młodziutką Jill, był już rozwiedzionym ojcem dwóch dorastających synów. Ona miała 21 lat i zaczynała karierę aktorską, on dobiegał pięćdziesiątki. Był wiceprezesem Królewskiego Towarzystwa Literatury i wykładowcą Oksfordu. Ku niezadowoleniu sir Balcona ich romans skończył się małżeństwem. Z tego związku przyszło na świat dwoje dzieci: córka Tamasin Day-Lewis (urodzona w 1953 roku) i o cztery lata młodszy Daniel.
Gdy chłopiec miał dwa lata, wyprowadzili się z Kensingston (zamożna dzielnica Londynu) do Greenwich. Daniel, wychowywany przez nianie, szczotkowany "niczym pudel" i uczony dobrych manier, buntował się ze wszystkich sił. Robił wszystko, by ze swoim inteligenckim pochodzeniem i "bagażem" wpasować się w środowisko chuliganów z południowego Londynu. Ciągnęło go do nich bardziej niż do kumpli z prywatnych szkół. Kiedy któryś z chłopaków odkrył, że mama Daniela ma żydowskie korzenie, zyskał wśród członków młodocianego gangu przydomek "Szykowny Żydek". Bolało. Sporo wysiłku zajęło mu opanowanie akcentu i manier ulicznych łobuzów. Dziś jest zdania, że był to jego pierwszy przekonujący występ aktorski. Stał się jednym z nich.
Potem był epizod w "Tej przeklętej niedzieli" (1971). Daniel nie myślał jeszcze wówczas o aktorstwie. - W wieku 14 lat przewinąłem się przez plan filmu Schlesingera jako chuligan rysujący żelastwem po samochodach. Byłem po prostu sobą i jeszcze zapłacili mi za to - śmiał się po latach.
Rodzicom było nie do śmiechu, gdy odkryli, że ich syn wkroczył na ścieżkę przestępczą. Drobne kradzieże i wykroczenia popełniane w towarzystwie lokalnych łobuzów sprawiły, że posłali go do słynącej z dyscypliny szkoły z internatem w Kent. Pobyt w niej wspomina jako koszmar, choć zawdzięcza jej rozwinięcie zainteresowań. Mowa nie tylko o aktorstwie, bo wówczas przedkładał nad nie… stolarstwo, serwowane na zajęciach ze sztuki. Nauczycieli za to nienawidził. W końcu stamtąd uciekł. Ostatecznie rodzice przenieśli go do znanej z liberalnego podejścia do uczniów placówki w Hampshire, którą skończyła też jego siostra Tamasin (dokumentalistka i autorka książek kulinarnych). Tu się uspokoił.
Miał 15 lat, gdy na raka trzustki zmarł Cecil Day-Lewis. Obaj byli skłóceni z powodu chuligańskich wybryków Daniela, ale po latach syn przyznał, że zawdzięcza ojcu jedną ze swoich zalet: kult zwyczajności i umiłowanie prostoty. "Nikt nie był lepszy w czerpaniu przyjemności z najprostszych rzeczy… Bukiet kwiatów, płyta gramofonowa, kawałek ciasta wiśniowego, nowa książka, której nie przeczytał wcześniej. Umiał się cieszyć z tego jak z ważnej nagrody" – napisała przyjaciółka Day-Lewisa po jego śmierci.
Coś płonie pod powierzchnią
U Daniela potrzeba prostoty miała przejawiać się w inny sposób. Gdy przyszedł moment wyboru studiów, oznajmił, że zostanie stolarzem, choć brylował na scenie National Youth Theatre. - Dość już w rodzinie artystów. Chcę możliwie najprostszego życia - powiedział zdumionej matce. Wiele lat później w rozmowie z "Guardianem" tłumaczył: "Pochodzę z wykształconej klasy średniej, ale zawsze utożsamiałem się z ludźmi, na których codziennie patrzyłem. Ojcowie moich kolegów pracowali w dokach lub w stoczniach. Nie byłem częścią tego świata, ale intrygował mnie. Z niezrozumiałych powodów chciałem do niego dotrzeć".
Na szczęście dla kina jego podanie o przyjęcie na praktyki stolarskie zostało odrzucone "z powodu braku doświadczenia". Wtedy zdał do szkoły dramatycznej Bristol Old Vic Theatre School. Jej wykładowca John Hartoch szybko dostrzegł w introwertycznym, ale pełnym pasji uczniu "coś wyjątkowego, płonącego pod pozornie uładzoną powierzchnią".
We wczesnych latach 80. dołączył do słynnego Royal Shakespeare Company. Zachłysnął się klasyką. Zachwycił publiczność m.in. jako Romeo w "Romeo i Julii". Lubił przywoływać słowa wielkiego Laurence'a Oliviera o wyższości sztuki teatralnej nad filmową. Do czasu, gdy grając Hamleta w londyńskim The National Theatre (1989 r.), tak bardzo wczuł się w rolę, że... ujrzał na scenie ducha swego zmarłego ojca. Zbiegł z niej z krzykiem w samym środku premiery i nigdy więcej nie wrócił.
Ale już wcześniej, bo w 1985 r. jego kariera filmowa ruszyła z kopyta. Zagrał skrajnie odmienne role w dwóch świetnych filmach: "Mojej pięknej pralni" Stephena Frearsa i w "Pokoju z widokiem" Jamesa Ivory'ego. Oba weszły do amerykańskich kin wiosną 1986 r. i zrobiły furorę. W "Pokoju z widokiem", kostiumowej opowieści z początku minionego wieku, wcielił się w snobistycznego, napuszonego, edwardiańskiego arystokratę, wypranego z emocji i pasji życia. Był przeciwieństwem samego siebie, ale jakże przekonującym. Z kolei w "Mojej pięknej pralni" był chłopakiem ze środowiska robotniczego - gejem i eksfaszystą, zakochanym w ambitnym pakistańskim przedsiębiorcy z Londynu. Porywał witalnością i finezją. Krytycy za oceanem byli wniebowzięci. Słynny Roger Ebert pisał o narodzinach talentu na miarę Roberta De Niro i wróżył mu światową karierę. Sam Daniel przyznawał się do fascynacji gwiazdorem "Taksówkarza". Po latach uczeń przerósł mistrza.
Pierwszą główną rolę zagrał u boku Juliette Binoche w "Nieznośnej lekkości bytu" Philipa Kaufmana w adaptacji głośnej powieści Kundery. Ekranizacja, nasycona ostrym erotyzmem, wiernie oddawała jej przenikliwą ironię i kpinę z celebrowanej socjalistycznej obyczajowości w "okiełzanej" przez rząd Czechosłowacji. Uczuciowy trójkąt: rozerotyzowany lekarz (Day-Lewis), jego partnerka (Binoche) i kochanka (Lena Olin), wpisuje się w wibrującą nastrojami wolności atmosferę Praskiej Wiosny. Daniel przyćmił obie partnerki. Jego Tomasz, seksowny i sarkastyczny, porwał widownię. Niebawem trafił na listę dwudziestu najseksowniejszych mężczyzn świata magazynu "People", w czym pomógł mu kolejny obraz, "Ostatni Mohikanin" Michaela Manna, gdzie cielesność okazała się ważna i była eksponowana.
To, na co stać go naprawdę, miał jednak pokazać niebawem.
Genialny antygwiazdor
Przełomem w karierze zdolnego Brytyjczyka było spotkanie z Jimem Sheridanem, który zyskał sławę serią filmów poświęconych Irlandii, nawiązujących do konfliktu w Belfaście.
"Moja lewa stopa" była jego debiutem, opartym na prawdziwej historii Christy'ego Browna, który na skutek porażenia mózgowego mógł poruszać jedynie lewą stopą. Zasłynął potem jako malarz i poeta.
Opowieść zaczyna się w pierwszych latach życia Christy'ego, który pewnego dnia pisze stopą (za pomocą kredy) słowo "Matka". Wraz z przeskokiem do lat młodzieńczych i pojawieniem się Day-Lewisa film wbija w fotel. Bohater mimo kalectwa przeżywa typowe rozterki młodych: zakochuje się i zostaje odrzucony, poznaje wewnętrzny ból. Rehabilitacja poprawia jego zdolność mówienia, odkrywa też u siebie talent artystyczny: lewą stopą tworzy dzieła malarskie.
Day-Lewis na potrzeby roli stał się Brownem, jak potem będzie stawał się każdym ze swoich bohaterów. Żarliwie wierzył, że jest nim naprawdę, dlatego siedział na wózku nie tylko podczas ujęć, ale 24 godziny na dobę. W momencie rozpoczęcia zdjęć poczuł się naprawdę kaleką. - Zadzwoniłam do niego po zdjęciach, a on odebrał telefon i mówi: "Tutaj Christy Brown" bełkotliwym, jak na planie, głosem. To było szaleństwo dla nas. Ale nie dla Daniela - wspominała córka Sheridana, Kirsten. Mało tego, tak jak Brown, naprawdę nauczył się malować stopą. Ćwiczył miesiącami kilka godzin dziennie, ale dopiął swego. Tyle że robił to prawą stopą, filmowano więc jej lustrzane odbicie.
Obraz przyniósł mu pierwszego Oscara. Z dnia na dzień stał się gwiazdą, o którą zaczęły zabiegać wytwórnie. Potrzebował trzech kolejnych lat, by odreagować postać, w którą się wcielił. Zaczął odrzucać coraz więcej ról, choćby chorego na AIDS prawnika w "Filadelfii", którą przejął Tom Hanks. Wybrał za to kolejny film Sheridana "W imię ojca" (1993), opowiadający historię mężczyzn niesprawiedliwie osądzonych za podłożenie bomby przez IRA i skazanych na wiele lat więzienia.
O tym, że przed główną sceną przesłuchania spędził kilka dni w celi, każąc strażnikom budzić się i polewać wiadrami zimnej wody, już wiemy. Film w najważniejszym wątku skupia się na relacjach między synem - drobnym złodziejaszkiem (Day-Lewis) i ojcem (Pete Postlethwaite), który także trafia do więzienia. W cichej, potulnej postaci ojca w skrajnie trudnych warunkach syn odkrywa mądrość i wielką siłę ducha. Z czasem dzięki pomocy prawniczki udowodni swoją niewinność i oczyści imię ojca.
To była kolejna rola godna Oscara, ale zgarnął go wtedy Hanks za postać pierwszego ekranowego nosiciela HIV w filmie. Za tę, którą Daniel odrzucił. Skończyło się na kolejnej nominacji. Wśród najgłośniejszych ról, z których zrezygnował, były m.in. ta w "Angielskim pacjencie", którą przejął Ralph Fiennes, w "Człowieku ze stali", którą otrzymał Russell Crowe, w "Mary Reilly", która trafiła do Johna Malkovicha. Lista jest bardzo długa.
Nie znosi celebryctwa i obsesyjnie strzeże prywatności. Po kolejnych rolach niezmiennie uciekał w nieznane miejsca. Nie zgodził się na pisanie swojej biografii. W oparciu o rozmowy z jego przyjaciółmi, a także o plotki i domysły, powstały co prawda dwie, ale gdy starszy o 26 lat przyrodni brat Sean udzielił wywiadu autorowi jednej z nich, Daniel zerwał z nim wszelkie kontakty.
Używa wręcz mistycznego języka do opisu swojego rzemiosła. Mówi o "przyciąganiu grawitacyjnym innego życia, które wywołuje ciekawość". - Nie wiem, jak to działa, że jedne role uznaję za odpowiednie dla mnie, a inne odrzucam - wyznaje.
"Adieu, moje kochanie"
Wielki szekspirowski aktor sir John Gielgud powiedział o nim jeszcze w początkach kariery: "Ma to, czego chce każdy aktor w Hollywood: wielki talent. I to, czego chce każdy aktor w Anglii: świetną prezencję".
Jedno i drugie skutecznie działa na kobiety. W końcu lat 80. poznał starszą o dwa lata od siebie Isabelle Adjani. Spotkali się, gdy promowała w Londynie swój film "Camille Claudel". Jedna z najpiękniejszych francuskich gwiazd kina zakochała się w Danielu niemal od pierwszego wejrzenia. - Pamiętam, że nosił piękny, duży irlandzki sweter i na pierwszym spotkaniu wręczył mi kilka szalonych, poetyckich prezentów – wspomina aktorka.
Zamieszkali razem. Adjani na trzy lata zupełnie zniknęła z ekranu i z życia towarzyskiego. – Byłam zbyt zajęta miłością. To była moja wielka rola. Jest tyle pracy przy miłości – mówiła potem. Razem spędzili sześć lat - wielkiej namiętności, powrotów i rozstań. Daniel miał wtedy opinię awanturnika i kobieciarza.
Trochę później Andrzej Żuławski, który nakręcił z Adjani słynne i kontrowersyjne "Opętanie", wspominał z pewną dozą okrucieństwa: "Isabelle zawsze była szalona, ale trafiła na aktora, który był większym psychopatą od niej, do tego bardziej zdolnym, i to zdolnym do wszystkiego. Szybko rozpoznała w nim bratnią duszę. I przepadła z kretesem".
Przypisywano mu liczne romanse, m.in. z Winoną Ryder, z którą grał w kostiumowym "Wieku niewinności" Martina Scorsese, przebąkiwano też o Julii Roberts. Adjani cierpiała, ale wybaczała mu. On przepraszał i wracał, potem proponował małżeństwo, czasem opowiadał o dziecku. – A później znowu znikał – żaliła się gwiazda.
Była w siódmym miesiącu ciąży, gdy porzucił ją na dobre. Ponoć wysłał jej faks z jednym zdaniem: "Adieu, moje kochanie". W dniu, w którym ona rodziła ich syna, widziano go w knajpce z nową wybranką.
Niebawem, podczas pracy nad "Czarownicami z Salem" (1996), filmową wersją sztuki Arthura Millera, poznał swoją przyszłą żonę, a córkę Millera - reżyserkę Rebeccę. Zakochał się z wzajemnością i po miesiącu oświadczył się wybrance. Dziś dawny kobieciarz jest przykładnym mężem i ojcem dwóch synów: 21-letniego Ronana Cala i 17-letniego Cashela Blake'a. Utrzymuje też kontakty z trzecim synem, Gabrielem-Kanem Day-Lewisem, którego ma z Adjani.
Stolarz, szewc, komediant
Trzecim filmem nakręconym z Sheridanem był "Bokser", który powstał rok po ślubie z Rebeccą. Wcześniej przez trzy lata aktor uczył się boksu, rozważając, czy warto ją zagrać. Trenował z byłym mistrzem świata Barrym McGuiganem, który uznał, że osiągnął taki poziom, iż mógłby zostać zawodowcem. Po drodze złamał nos i uszkodził dysk. Boks stał się kolejną, obok stolarstwa, pasją.
Osią fabuły "Boksera" jest nienawiść między katolikami i protestantami, która na dekady pogrążyła Irlandię Północną w wojnie domowej. Sheridan pokazuje złożony obraz konfliktu, nie stając po żadnej ze stron. Opowiada się przeciw nienawiści, która nie pozwala bohaterom na normalność i zakazuje miłości. Day-Lewis gra opuszczającego więzienie dawnego bojownika IRA i boksera, który chce wrócić na ring i zorganizować w Belfaście klub bokserski dla katolików i protestantów. To budzi sprzeciw otoczenia.
Krytycy przyjęli entuzjastycznie kolejną wielką rolę Daniela. Dla niego był to obraz tak ciężki, że wziął po nim pięcioletni urlop. Przeniósł się na jakiś czas do Florencji, gdzie uczył się u słynnego stolarza Stefana Bemero. Zaintrygowało go także wyrabianie obuwia. Z obu zawodów dziś mógłby spokojnie żyć - buty od lat szyje sam, a jego meble zdobią domy przyjaciół.
W 2001 roku odnalazł go we Włoszech Martin Scorsese. Zwabił do Nowego Jorku, by przekonać do roli Billa Rzeźnika w "Gangach Nowego Jorku" (2002). Gdy w końcu się zgodził, swoim zwyczajem wsiąkł w postać. I choć nie jest to jak na Scorsese kino wybitne, kreacja Day-Lewisa w roli charyzmatycznego i sadystycznego Rzeźnika to jego największy atut.
Tym razem aktor przez okres zdjęć mówił z nowojorskim akcentem, a podczas posiłków ostrzył noże Billa Rzeźnika. Przestudiowawszy worek lektur, odmówił też noszenia ciepłego płaszcza w zimowym plenerze, ponieważ "cieplejsze płaszcze nie istniały wówczas - noszono cienkie peleryny!". Skończyło się na obustronnym zapaleniu płuc, serii kroplówek i antybiotyków. I na kolejnej nominacji do Oscara.
Dla jego kariery bardzo ważnym filmowcem okazał się Paul Thomas Anderson, jeden z ciekawszych reżyserów za oceanem. Był na etapie kolejnej długiej przerwy, gdy dostał od niego scenariusz. Nad rolą w obrazie "Aż poleje się krew" nie zastanawiał się ani przez moment. Porwał go sam tekst.
Anderson wziął na warsztat utwór Uptona Sinclaira "Oil". Historia Daniela Plainviewa (Day-Lewis), który wraz z synem w poszukiwaniu złóż nafty dociera do miasteczka, gdzie rządzi ambitny kaznodzieja, to opowieść o bezwzględnej rywalizacji o majątek, wiodąca w otchłań szaleństwa. Nienawiść i cierpienie przenikają wszystkich bohaterów. Wyrażają to ich drobne gesty, aluzje. Film najprościej odczytać jako historię upadku i apokalipsy. Krążyły opowieści, że Daniel zrósł się z rolą tak, że stał się okrutny dla własnych dzieci, a obok domu postawił wieżę wiertniczą. Aktor je w końcu wyśmiał.
Day-Lewis zagrał we wszystkich scenach, w 165 minutach obrazu, a śledzenie stopniowego upadku jego bohatera, do jakiego prowadzi chęć posiadania, to prawdziwa uczta. Za rolę zdobył wszystkie możliwe branżowe nagrody (23!) i odebrał drugiego Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego.
Aktor wszech czasów
Jest jedynym aktorem, który zdobył trzy Oscary za role pierwszoplanowe. Wśród pań tyle samo ma na koncie Ingrid Bergman, czterema (za pierwszy plan) może pochwalić się tylko Katharine Hepburn. Ta ostatnia dożyła 96 lat i zagrała w 150 filmach, podczas gdy on - w zaledwie dwudziestu kilku. Ich ciężar gatunkowy wystarczy jednak za setkę.
W 2012 roku magazyn "Time" wybrał go najlepszym aktorem wszech czasów - w rankingu zdetronizował nawet Marlona Brando. To było już po premierze "Lincolna" Stevena Spielberga, w którym znowu nie tyle zagrał amerykańskiego prezydenta, co nim po prostu był.
Po raz pierwszy Spielberg zaproponował mu tę rolę w 2003 roku. Daniel przeczytał scenariusz skupiający się na wojnie domowej i go odrzucił. Scenariusz zmieniono więc w opowieść o czterech tygodniach z życia Lincolna, który w 1865 roku usiłował przepchnąć w Kongresie 13. poprawkę znoszącą niewolnictwo. Tym razem rolę przyjął. - Nagle ta postać mnie przyciągnęła - wyznał.
Przed wejściem na plan przeczytał mnóstwo biografii Lincolna, tysiące dokumentów. Największy problem miał z głosem, opisywanym jako piskliwy. Nie było wtedy dźwiękowych zapisów. Próbował długo, zmieniając tembr głosu, wreszcie uznał, że "trafił". W oparciu o fotografie ćwiczył przed lustrem mimikę twarzy Lincolna. Na jego prośbę ekipa na planie zwracała się do niego wyłącznie per "panie prezydencie" lub "sir", a Spielberg miał zakaz przychodzenia na plan w ukochanej bejsbolówce. Z szacunku dla "prezydenta" musiał wkładać garnitur i krawat. Do kreującej postać jego żony Sally Field wysyłał SMS-y pisane XIX-wieczną angielszczyzną i podpisane "Twój Abraham".
Wszystkie te dziwactwa miały jednak głębszy sens, bo efekt przeszedł oczekiwania reżysera. Po raz kolejny jego kreacja okazała się bezkonkurencyjna.
Trzeciego Oscara dedykował swoim trzem synom.
Po filmie Spielberga znów zniknął na długie pięć lat. Wrócił skuszony przez Andersona znakomitą "Nicią widmo". Historia Reynoldsa Woodcocka, znanego w Londynie lat 50. projektanta mody, którego uporządkowane życie burzy młoda dziewczyna, w której się zakochuje, to z pozoru chłodne, perfekcyjne dzieło, pod fasadą ładu buzujące jednak erotyzmem. Miłosna gra między bohaterami czy może raczej walka o dominację, prowadzona jest z takim wyczuciem, że oglądając ją, wstrzymujemy oddech.
Tym razem aktor konsultował się przed wejściem na plan z Cassie Davies-Strodder, byłą kuratorką mody w Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie i praktykował u Marca Happela, nowojorskiego kostiumologa. Choć "Nić widmo" warta jest wszystkich Oscarów, przywykła do mniej wyrafinowanych produkcji Akademia nie nominowała filmu w głównej kategorii. Nie zabrakło za to kolejnej - szóstej już nominacji dla Daniela Day-Lewisa.
Kończąc prace nad filmem, aktor zapowiedział pożegnanie z kinem, w co nikt nie wierzył. Gdy dotarło do wszystkich, że to nieodwołalna decyzja, wybuchła histeria. Winę za to zrzucono na Paula Andersona.
W wywiadzie dla "The Independent" Anderson żalił się: "Ciągle słyszę pretensje, że to po naszym wspólnym filmie Daniel postanowił rozstać się aktorstwem, choć podczas pracy o tym nie wspominał. I czuję się winny. Mam ochotę krzyczeć: Wiem, wiem. Zabiłem swoim filmem największego aktora na świecie. Boże, ludzie naprawdę wierzycie, że to moja wina?".
Strictly Private, No Trespassing
Tylko raz, parę miesięcy po zejściu z planu filmu Andersona, Daniel Day-Lewis skomentował decyzję o rozstaniu z kinem.
"Ten impuls, by to rzucić, zagnieździł się we mnie i stał się przymusem. Musiałem to zrobić. Czy czuję się lepiej? Czuję smutek. Dziwnie byłoby, gdyby był to tylko radosny krok w nowe życie. Odkąd zostałem aktorem, wszystko, co nie było kinem – tą skrzynką światła – chowało się w cieniu. Teraz chcę odkrywać świat w inny sposób" - wyznał w wywiadzie dla irlandzkiej prasy półtora roku temu.
Mówi, że jest Brytyjczykiem, ale i "adoptowanym synem Irlandii". - Kocham Londyn, ale nie mógłbym tam mieszkać. Musiałbym zrezygnować z prywatności, a nie ma niczego, co cenię bardziej - tłumaczy.
Wrócił do miejsca, które zapamiętał z dzieciństwa. W małej wiosce Avonmore, w irlandzkim hrabstwie Wicklow, na południe od Dublina, ma prosty dom z kamienia, stojący nad rzeką, otoczony stuhektarowym lasem. Drogowskaz, który postawił na ścieżce, to jednocześnie opis sposobu, w jaki żyje. "Strictly Private, No Trespassing" - czytamy (Ściśle prywatne, brak wstępu). Znak uniemożliwia przechodniom brnięcie błotnistą ścieżką do jego domu, w którym mieszka z żoną i synami.
Ponoć na poważnie trenuje znowu boks, co jak na 62-latka jest dość oryginalną rozrywką. Ale przecież zawsze był nietuzinkowy.