Sprawy w służbie zdrowia idą w dobrym kierunku. Rząd przeprowadza reformy i dokłada pieniędzy. A tylko marginalna grupa słabych psychicznie i fizycznie lekarzy nie chce pracować. Jednak nawet i to nie jest problemem, bo pacjenci są absolutnie bezpieczni. Będą jeszcze bardziej, gdy szpitale będą mogły obstawić jednym lekarzem kilka oddziałów i poradni.
Dla Magazynu TVN24 pisze publicystka Małgorzata Solecka.
Od 1 stycznia kilka tysięcy lekarzy pracuje zgodnie z kodeksowym wymiarem. Zamiast po 70-80 godzin tygodniowo, pacjentami zajmują się maksymalnie 48 godzin w tygodniu. Wypowiedzieli klauzulę opt-out, która praktycznie znosi ograniczenia czasu pracy. Polska, wchodząc do Unii Europejskiej, wynegocjowała okres przejściowy – czyli możliwość utrzymania tej klauzuli, wydłużającej czas pracy lekarzy. Okres przejściowy (koniec przewidziano na około 2013 rok) miał pozwolić Polsce na zwiększenie liczby lekarzy i lepszą organizację systemu ochrony zdrowia.
Mniej operacji, zamykane oddziały
Nie posłużył. I media od początku stycznia informują o zamkniętych oddziałach i poradniach Nocnej Pomocy Lekarskiej, o kłopotach na izbach przyjęć, o przekładaniu operacji planowych i przyjmowaniu wyłącznie pacjentów w stanach zagrażających zdrowiu i życiu. Protest jest odczuwalny "punktowo". W kilkunastu placówkach bardzo, na przykład w Dziecięcym Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie-Prokocimiu, który z powodu braku anestezjologów ograniczył, a potem wstrzymał operacje planowe, przez co na przykład część pacjentów oddziału kardiochirurgii zamiast do Krakowa trafiła na Śląsk.
Planowe operacje wstrzymano również w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym w Białymstoku. W województwie opolskim, z dnia na dzień, zamknięto dwa oddziały internistyczne (w Oleśnie i Kluczborku), przez co utrudniony dostęp do opieki medycznej ma 160 tysięcy mieszkańców. W Giżycku działalność zawiesił oddział pediatryczny.
Styczeń się dopnie. Co w lutym?
Sami rezydenci mówią, że wypowiedziane klauzule opt-out komplikują pracę niemal stu pięćdziesięciu szpitali, ale na efekt akcji trzeba poczekać jeszcze kilka tygodni. Dlaczego? Dyrektorzy za wszelką cenę starają się "dopiąć" styczniowe grafiki, nawet ryzykując, że w lutym i marcu nie będzie miał kto dyżurować.
Czas pracy lekarzy często rozliczany jest kwartalnie, więc jeśli lekarz w styczniu "wydyżuruje" kwartalną normę, w lutym i marcu będzie pauzował. Czy to ze strony szefów szpitali lekkomyślność? Przeciwnie. Minister zdrowia na nich przerzucił pełnię odpowiedzialności za utrzymanie normalnej pracy szpitali. Mają więc nadzieję, że do lutego akcja rezydentów się skończy. Albo że znajdą pieniądze, by zaproponować lekarzom korzystniejsze warunki.
W jednym ze szpitali w południowej Polsce dyrektor proponuje lekarzom, którzy podpiszą klauzulę opt-out, 5 tysięcy złotych jednorazowej premii. W innych placówkach dyrektorzy są w stanie zapłacić za dyżur w poradni Nocnej Pomocy Lekarskiej stawkę jak na najlepiej płatnym dyżurze na SOR, choć w poradni praca jest nieporównywalnie mniej obciążająca. Powód? Poradnia NPL to warunek bycia szpitala w sieci. Czyli – kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia. Co prawda, nikt nie wyobraża sobie, żeby NFZ z dnia na dzień wyrzucił szpital publiczny z sieci tylko dlatego, że dyrektor nie może znaleźć lekarza do poradni "wieczorynki", ale kary finansowe – po kilka tysięcy złotych – są realne. Pierwsze kontrole już ruszyły.
Jeden lekarz na wielu oddziałach
Niewielu dyrektorów nadzieję pokłada w przygotowywanym w ministerstwie rozporządzeniu, zgodnie z którym lekarz w czasie swojego dyżuru będzie mógł zajmować się pacjentami na więcej niż jednym oddziale. Na przykład – na szpitalnym oddziale ratunkowym, chirurgii i ortopedii. Albo – na oddziale chorób wewnętrznych, pediatrycznym i w poradni NPL.
Szefowie placówek medycznych, przynajmniej niektórzy, twierdzą co prawda, że tzw. elastyczne grafiki to dobry pomysł, bo nie na każdym oddziale potrzebny lekarz, ale taką zmianę woleliby wprowadzać w spokojnej atmosferze. Tymczasem zarówno lekarskie związki zawodowe, jak i samorząd już gwałtownie zaprotestowały przeciw pomysłowi Konstantego Radziwiłła.
Menadżerowie szpitali (często zresztą lekarze z wykształcenia) nie do końca podzielają argument ministra, że "tak jest w najlepszych szpitalach europejskich". – Minister zapomina o dwóch podstawowych sprawach. W Polsce łóżek szpitalnych jest w przeliczeniu na liczbę mieszkańców niemal dwa razy więcej niż wynosi średnia europejska. Oddziały są duże. Po drugie, w tamtych szpitalach pracuje o wiele więcej pielęgniarek, które rzeczywiście zabezpieczają pacjentów. U nas pielęgniarek brakuje jeszcze bardziej niż lekarzy – mówią.
– Ten chaos to rzeczywistość wirtualna – grzmi minister zdrowia Konstanty Radziwiłł. I oskarża lekarzy i dziennikarzy o "medialne ustawki". Koronny dowód? Dziennikarz "jednej ze stacji telewizyjnych" w Nowy Rok pojawił się ("z Warszawy, taki kawał drogi!") przed jednym z rzeszowskich szpitali tylko po to, by pokazać kartkę z informacją, że poradnia NPL jest nieczynna z powodu braków kadrowych. – A poradnia już pracuje normalnie! – podkreśla minister z nieskrywaną satysfakcją 3 stycznia w Sejmie.
W tym dniu posłowie Komisji Zdrowia przez pięć godzin rozmawiają z ministrem. Co słyszą? Z jednej strony – że rząd w stu procentach panuje nad sytuacją w służbie zdrowia i fakt, że ponad 3,5 tysiąca (według strony rządowej) lub 5 tysięcy (według Porozumienia Rezydentów) lekarzy, którzy nie zgadzają się w tej chwili na pracę powyżej 48 godzin tygodniowo, w ogóle nie zagrażają bezpieczeństwu pacjenta. Z drugiej – że lekarze postępują nieetycznie, bo w ich zawód jest wpisany trud i zmęczenie ("lekarze zawsze pracowali dłużej", "medycyny nie da się nauczyć od 8.00 do 15.00"), a jeśli jednak dojdzie do zagrożenia bezpieczeństwa pacjentów, to będzie to wyłączna wina lekarzy, a nie ministra zdrowia ("ten system działa od 1990 roku, nie ja za niego odpowiadam").
Lekarz ma pracować dużo
Minister ma również podprogowy przekaz dla samych lekarzy: mało (czyli zgodnie z przepisami) pracują tylko jednostki słabe psychicznie i fizycznie. Kto chciałby uchodzić za słabeusza? Nieudacznika, który nie potrafi dorównać starszym, doświadczonym kolegom po fachu. – Gdy byłam młodą lekarką, pracowałam po 400 godzin miesięcznie – wodzi na pokuszenie posłanka PiS Alicja Kaczorowska, z wykształcenia anestezjolog. – Zawsze w takim momencie stawiam sobie pytanie o jakość tej pracy – mówi Damian Patecki, wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów OZZL (specjalizacja – anestezjologia).
70, 75, 80 godzin w tygodniu to dla młodych lekarzy norma, nie wyjątek. To oni zapełniają grafiki szpitalnych dyżurów. Po pierwsze, nie mają specjalizacji, nie mają prywatnych praktyk, nie znajdą zatrudnienia w prywatnych przychodniach, chyba że w podstawowej opiece zdrowotnej. Po drugie, muszą. Nie mogą odmówić kierownikowi specjalizacji, ordynatorowi. Bo to może oznaczać problemy z zaliczeniem programu specjalizacji. Wydłużenie czasu do uzyskania wymarzonej "jedynki", od której lekarzowi w systemie jest już łatwiej, bo może zacząć zarabiać prywatnie. Bo łatwiej jest mu znaleźć lepsze, nawet dobre warunki pracy w szpitalu, choćby powiatowym. A gdy zdecyduje się pobrać z izby lekarskiej zaświadczenie o prawie wykonywania zawodu i wyjechać za granicę, czekają na niego "prawdziwe" pieniądze.
Problem w tym, że nowe pokolenie lekarzy – niespełna trzydziestolatków – wcale nie chce tak pracować. Nie zgadzają się, że starsi koledzy znikają ze szpitali o 15.00, ewentualnie symbolicznie dyżurują raz w miesiącu.
– Politycy twierdzą, że od większych pieniędzy w systemie nie przybędzie lekarzy. Nie mają racji, przybędzie – mówią. Gdyby budżet NFZ wynosił nie 75 mld zł, a na przykład – 100 mld zł, Fundusz mógłby zakontraktować więcej świadczeń. Szpitale mogłyby podnieść pracownikom wynagrodzenia, ale przede wszystkim – przyjmować więcej pacjentów. Pracownie rezonansu magnetycznego w szpitalach pracowałyby od rana do późnego popołudnia albo nawet do wieczora. W poradniach specjalistycznych lekarze przyjmowaliby chorych przez osiem, nie przez cztery godziny. Zamiast uciekać do prywatnego sektora, pracowaliby w publicznym systemie. A pacjenci, zamiast płacić za badania czy porady specjalistów, mogliby w rozsądnym czasie uzyskać pomoc finansowaną przez NFZ, która im się po prostu należy. Więcej pieniędzy w systemie to dłuższy czas normalnej pracy szpitali, większa liczba lekarzy w publicznym systemie, a więc również – krótszy czas dyżurowego trybu pracy, który w szpitalach zaczyna się w tej chwili po 15.00.
– Dlatego my nie walczymy o podwyżki dla siebie. Dlatego koledzy, którzy w październiku głodowali, a teraz organizują akcję wypowiadania klauzul, mówią, że nie ustąpią, dopóki nakłady nie wzrosną – podkreśla lider Porozumienia Rezydentów.
I z takim nastawieniem delegacja młodych lekarzy stawiła się w piątek 5 stycznia na „spotkanie ostatniej szansy” z ministrem zdrowia. – Mam nadzieję, że się dogadamy dla dobra pacjenta – mówił Konstanty Radziwiłł wchodząc do siedziby Rzecznika Praw Pacjenta, pod egidą którego miały toczyć się rozmowy. Ale po ponad dwóch godzinach okazało się, że po raz kolejny rozmowy rozbiły się o główny postulat: wyższe nakłady na zdrowie.
Podobno młodzi lekarze byli gotowi pójść na kompromis: mieli się zgodzić na rządowe 6 proc. PKB, ale w krótszym niż zakłada uchwalona ustawa czasie. Podobno chcieli pisemnych gwarancji, że to 6 proc. zostanie osiągnięte maksymalnie w 2022 roku. Strona rządowa (oprócz Radziwiłła w spotkaniu uczestniczył również szef gabinetu premiera Marek Suski) proponowała ogólny zapis, że rząd uczyni wszystko, by poziom 6 proc. PKB osiągnąć szybciej niż w 2025 roku. Bez deklaracji konkretnego terminu. Rezydenci uznali, że o innych propozycjach Ministerstwa Zdrowia – w tym nowych podwyżkach dla młodych lekarzy – rozmawiać nie będą.
Czy to koniec negocjacji lekarzy z resortem zdrowia? Niekoniecznie, bo kolejne spotkanie może się odbyć już w przyszłym tygodniu, ale wszystko wskazuje, że rezydenci nie ustąpią, dopóki nie uzyskają konkretów w sprawach finansowania służby zdrowia. Jedyną osobą, która może takie gwarancje dać – lub przynajmniej spróbować rezydentów przekonać, że dać ich nie sposób – jest premier Mateusz Morawiecki. Rząd „coś” musi zrobić, bo po kolejnym fiasku rozmów scenariusz eskalacji protestu – przez dołączenie kolejnych grup lekarzy wypowiadających klauzule opt-out jest więcej niż prawdopodobny, wizja zażegnania konfliktu w szpitalach, gdzie lekarze już ograniczyli czas pracy – coraz mniej realna. Niemal pewne jest też, że PiS w końcu zacznie płacić spadkiem poparcia, jeśli pacjenci odczują skutki konfliktu ministra z lekarzami.
Radziwiłł jak Rocky
- W sumie podziwiam ministra Konstantego Radziwiłła za to, że ile by ciosów na niego nie spadło, trzyma się na nogach i nie schodzi z ringu. Zupełnie jak Rocky Balboa – mówi Damian Patecki. Nie tylko rezydenci zwracają uwagę, że minister wydaje się doskonale impregnowany i na argumenty, i na ataki. Ze stoickim spokojem odpowiada na merytoryczne zarzuty, dowodząc na przykład, że uchwalając ustawę o wzroście nakładów do 6 proc. PKB w ciągu ośmiu lat, Prawo i Sprawiedliwość realizuje zgłaszany przez środowiska medyczne postulat wzrostu finansowania ochrony zdrowia do 6,8 proc. PKB w ciągu trzech lat. – Nawet mu powieka nie drga – dziwią się lekarze.
Z takim samym spokojem słucha, jak przeciwnicy polityczni wypominają mu, że w przeszłości gorąco wspierał lekarskie protesty. Ba, że sam – dziesięć lat temu – czynnie uczestniczył w proteście polegającym na nieprzyjmowaniu pacjentów. – Nigdy nie strajkowałem – skwitował atak przewodniczącego Komisji Zdrowia Bartosza Arłukowicza (PO). A że są dowody w postaci własnoręcznie podpisywanych komunikatów i artykułów w "Gazecie Lekarskiej"? Radziwiłł tłumaczy, że przeszedł ewolucję poglądów i zastanawia się, czy nie wydać swoich felietonów, które pisał jako prezes i działacz lekarskiego samorządu, by wszyscy mogli tę ewolucję prześledzić i zrozumieć.
– Mówiono, że Donald Tusk jest politykiem teflonowym, że nic do niego nie przywiera. Tusk mógłby się od Radziwiłła sporo nauczyć – mówi jeden z polityków Prawa i Sprawiedliwości.
Czy nieprzemakalność i nieustępliwość uchronią Konstantego Radziwiłła w czasie bliskiej rekonstrukcji rządu? Jest wymieniany jako jeden z możliwych ministrów do wymiany, ale to tylko spekulacje. – Sytuacja w służbie zdrowia wymaga radykalnej naprawy i szybkich działań. Wprowadzaniem zmian powinien zająć się ktoś, kto będzie budził zaufanie. Sądzę, że pan minister Radziwiłł to zaufanie pracowników służby zdrowia stracił - stwierdziła na kilka godzin przed spotkaniem ministra z rezydentami szefowa Solidarności ochrony zdrowia Maria Ochman. Nie po raz pierwszy, bo choć Solidarność wspiera rząd Prawa i Sprawiedliwości, na ministrze zdrowia od dawna nie zostawia suchej nitki.
Jednak nawet fiasko rozmów z rezydentami nie przesądza o dymisji Radziwiłła. Premier Mateusz Morawiecki musiałby mieć kandydata, który dla rezydentów byłby rękojmią "dobrej zmiany". Któremu mogliby dać kredyt zaufania, że nie od razu, ale sprawę rozwiąże w akceptowalnym dla młodych lekarzy i środowisk medycznych terminie. Czy ktoś taki w ogóle się znajdzie?
Małgorzata Solecka, dziennikarka portalu Medycyna Praktyczna i miesięcznika "Służba Zdrowia", autorka książki "Służba zdrowia? Jak pokonać chory system" (WAM, styczeń 2017)