W głowach im się poprzewracało. Zapomnieli, że tu jest Polska, ludzie żyją za 2,5 tysiąca złotych i nie narzekają. Nie podoba im się - droga wolna, niech jadą. Tylko wcześniej żeby oddali tę kasę, którą podatnik zapłacił za ich studia. Uczą się dopiero, a chcieliby zarabiać jak prezesi. Źle nie mają, na wakacje za granicę jeżdżą. Ilu Polaków na to stać? O swoje walczą, a pielęgniarki, a ratownicy gdzie? A poza tym budżet nie jest z gumy!
W głowach im się po przewracało. Zapomnieli, że tu jest Polska, ludzie żyją za 2,5 tysiąca złotych i nie narzekają. Nie podoba im się - droga wolna, niech jadą. Tylko wcześniej żeby oddali tę kasę, którą podatnik zapłacił za ich studia. Uczą się dopiero, a chcieliby zarabiać jak prezesi. Źle nie mają, na wakacje za granicę jeżdżą. Ilu Polaków na to stać? O swoje walczą, a pielęgniarki, a ratownicy gdzie? A poza tym budżet nie jest z gumy!
To wszystko i jeszcze więcej – czyli półprawdy, mity i kłamstwa o proteście rezydentów, jakie sączą się do opinii publicznej od niemal trzech tygodni – bierzemy pod lupę i obalamy. Jedne po drugich.
2 października w dziecięcym szpitalu klinicznym kilkunastu młodych lekarzy rezydentów rozpoczęło protest głodowy. O co walczą? Kim są? Dlaczego ich protest powinien interesować każdego z nas? Bo każdy – prędzej czy później – zderzy się z realiami polskiej służby zdrowia. I jak to się stało, że – jak to powiedział tydzień temu prezes Kaczyński – za grupką młodych ludzi stanęło murem całe środowisko służby zdrowia: samorządy i związki zawodowe, również pracodawcy?
Strajk głodowy lekarzy rezydentów »
Walczą o kasę dla siebie. O podwyżki. Fałsz
Najważniejszy postulat młodych lekarzy to wzrost nakładów na ochronę zdrowia do 6,8 proc. PKB w ciągu trzech lat. – Z tego postulatu nie zrezygnujemy – zapowiadają. I o niego rozbija się każde spotkanie z przedstawicielami rządu. Bo rząd mówi: - Tak, wydatki na służbę zdrowia będą rosły. Do 6 proc. PKB w ciągu ośmiu lat.
Co to znaczy? Polska w tej chwili, z pieniędzy publicznych, wydaje na zdrowie ok. 4,5-4,6 proc. PKB. Pod tym względem jesteśmy absolutnym pariasem Europy. Czechom już dwa-trzy lata temu udało się przekroczyć barierę 6 proc. PKB. Więcej od nas wydają Węgrzy (5,1 proc.) i Słowacja (5,8 proc.).
Prawo i Sprawiedliwość w kampanii wyborczej obiecywało szybkie podniesienie wydatków na zdrowie. Minęły dwa lata i ciągle jesteśmy w tym samym punkcie (choć pod presją protestu medyków prace nad ustawą przewidującą ten powolny wzrost finansowania ruszyły z miejsca i we wtorek projektem zajmie się Rada Ministrów).
6 procent to niby niewiele mniej niż 6,8 procent, więc czy jest o co kruszyć kopie? Tak! Bo 6,8 proc. to zalecane przez OECD i Światową Organizację Zdrowia (WHO) minimum. Poziom finansowania, który umieścili na sztandarach młodzi lekarze, nie dźwignie polskiej służby zdrowia na poziom Niemiec czy Holandii, które wydają większy procent o wiele wyższego PKB na cele zdrowotne. Niemcy 8,7 proc., Holendrzy – 10,2 proc.
Przede wszystkim jednak chodzi o czas. I nie chodzi o to, że 6 proc. PKB w 2025 roku to gruszki na wierzbie, skoro dotyczy nawet nie następnej kadencji, ale jeszcze kolejnej. Rzecz w tym, że ochrona zdrowia dusi się z niedofinansowania teraz. A za osiem lat 6 proc. PKB może w zestawieniu z realnymi kosztami systemu i przede wszystkim potrzebami pacjentów (starzejemy się najgwałtowniej w Europie!) wyglądać równie żałośnie, jak dziś 4,6 proc. PKB.
Budżet nie jest z gumy. Są też inne wydatki. Półprawda
Budżet nie jest z gumy, ale Prawo i Sprawiedliwość od dwóch lat dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. Znalazło się 25 miliardów złotych na program 500+. Są pieniądze dla nierentownych kopalń, na zaległe deputaty węglowe dla emerytowanych górników i ich rodzin. Rząd obciążył finanse publiczne kosztami obniżenia wieku emerytalnego. Są dodatkowe pieniądze na obronność (priorytet, ale nasuwa się pytanie, czy w tej chwili nie są one marnotrawione). Są pieniądze na podwyżki dla pracowników Instytutu Pamięci Narodowej (bo pracują w stresie i z tego tytułu ich niemałe wynagrodzenia rosną o kolejny tysiąc złotych). I tak dalej, i tak dalej.
Budżet nie jest z gumy, ale rezydenci widzą, że pieniądze są (przecież niedawno wicepremier Mateusz Morawiecki mówił o wielomiliardowej nadwyżce!), tylko zdrowie nie może się przebić jako priorytet. – Polacy oczekują dobrej edukacji, mniej dziur w drogach – tłumaczy minister zdrowia, a rezydenci i eksperci przecierają oczy i uszy. Czy to ten sam Konstanty Radziwiłł, który jako prezes samorządu lekarskiego i kandydat na ministra zdrowia grzmiał o konieczności absolutnie priorytetowego traktowania wydatków na zdrowie?
Rezydenci chcą zaraz po studiach zarabiać 9 tysięcy. Półprawda
Dwukrotności średniej krajowej dla lekarzy bez specjalizacji (a więc również rezydentów) domagał się już w 2006 roku obecny minister zdrowia Konstanty Radziwiłł. Ministrem był wówczas prof. Zbigniew Religa, a Radziwiłł był wśród tych, którzy sprawę wynagrodzeń dla młodych lekarzy stawiali na ostrzu noża: - Trzeba zapłacić im 5 tysięcy złotych albo wyjadą – przekonywał. Średnia krajowa w 2006 roku wynosiła niespełna 2,5 tysiąca złotych.
Minęło dziesięć lat i Radziwiłł znów obiecuje rezydentom minimum 5,1 tysiąca złotych. Ale po pierwsze, dopiero w 2022 roku, po drugie – już w tej chwili średnia krajowa to ponad 4,5 tysiąca złotych. Dwukrotność średniej krajowej AD 2017 to 9 tysięcy złotych. I dziś dla Konstantego Radziwiłła to "niebotyczne oczekiwania", a nie "absolutne minimum", jakie powinien mieć zagwarantowane każdy lekarz.
Ale to nie wszystko. Kończy się trzeci tydzień protestu, młodzi lekarze są zmęczeni. Cały czas podtrzymują swój główny postulat, by rząd podjął decyzję o wzroście nakładów na ochronę zdrowia do 6,8 proc. PKB. W sprawie swoich wynagrodzeń ustąpili – chcą zarabiać nieco ponad średnią krajową - około 4,7 tys. zł brutto. Tyle w przeliczeniu, ile wynosił etat rezydencki w 2009 roku, gdy rząd Donalda Tuska dał młodym lekarzom podwyżkę. Pierwszą i ostatnią. Od tego czasu średnia krajowa rosła, płace rezydentów praktycznie stały w miejscu.
Rezydent to nie lekarz "zaraz po studiach". Między sześcioletnimi studiami medycznymi (trudnymi, ale to truizm) a rozpoczęciem specjalizacji jest jeszcze trzynastomiesięczny staż, zakończony państwowym egzaminem (trudnym, oczywiście). Po zdanym egzaminie lekarz ma pełne prawo wykonywania zawodu. I prawdą jest, że przed nim kilka (co najmniej) lat zdobywania specjalizacji, ale nie jest żadnym czeladnikiem, jak niekiedy można przeczytać w komentarzach niechętnych lekarzom internautów.
Przykład? 29-letni rezydent chirurgii w jednym z warszawskich szpitali. Specjalizację zdobywa trzeci rok i na bloku operacyjnym rzeczywiście czuje się jak uczeń. Jeśli zostaje dopuszczony do pacjenta, to po to, żeby potrzymać haki albo pod okiem specjalisty zaszyć pooperacyjną ranę. – Tam się uczę. Ale na dyżurze na izbie przyjęć czy szpitalnym oddziale ratunkowym jestem "pierwszy po Bogu", bo żadnego specjalisty nie ma. Sam podejmuję decyzje, sam zlecam badania, leki, proszę lekarzy z oddziałów o konsultację, przekazuję im pacjentów lub wypisuję ich do domu – opowiada. Na oddziale chirurgii, zajmując się pacjentami przed operacją i po niej, również jest już lekarzem, nie uczniem. Na rękę, w szpitalu – łącznie z dyżurami – dostaje nieco ponad 4 tysiące złotych. Za, jak wyliczył, 60 godzin w tygodniu. – Półtora etatu ciężkiej i odpowiedzialnej pracy.
Nie mają źle! Rozbijają się samochodami, wyjeżdżają za granicę. Mit
Gdy w sobotę 14 października pod Kancelarią Premiera stanęły tłumy młodych (przede wszystkim) medyków w białych fartuchach, a na ulice kilkunastu miast wyszli inni, solidaryzując się z głodującymi w Warszawie rezydentami, do ataku ruszyły internetowe trolle, wyciągając z prywatnych kont w mediach społecznościowych zdjęcia luksusów, w jakich pławią się rezydenci: narty w Dolomitach, wycieczka do egzotycznego Kurdystanu – ekscytował się portal TVP Info, który natychmiast podchwycił narrację prawicowego Twittera.
Szybko okazało się, że Katarzyna Pikulska, jedna z liderek protestu, oskarżona o zamiłowanie do zagranicznych wojaży, w Kurdystanie owszem, była, ale w ramach misji medycznej. I publiczna telewizja – już za rządów PiS – pokazywała ją jako bohaterkę. Po kilkudziesięciu godzinach lekarka doczekała się przeprosin na Twitterze. Uznała je za niewystarczające. Chce, by dziennikarze przeprosili tam, gdzie została pomówiona.
Bo misje medyczne to nie wakacje ani nie wypoczynek. - To wyjazd w takie rejony świata, gdzie dostęp do opieki zdrowotnej jest znacznie trudniejszy niż w Polsce. Oczekiwania lokalnej społeczności wobec lekarzy są ogromne, a możliwości zwykle ograniczone – tłumaczy Elżbieta Lipska, pediatra, która wielokrotnie brała udział w wyjazdach Polskiej Misji Medycznej. - Do tego dołącza się stres, zmęczenie, często praca niemal bez przerwy, bo nie można odmówić pomocy. I świadomość, że w Polsce została praca – szpital, pacjenci, wykłady, studenci, koledzy, którzy zastępują nas w pracy. Więc po powrocie, zamiast odpoczynku, odreagowania, wpadamy w wir pracy na kilku etatach, bo też wypada oddać kolegom ten czas, kiedy za nas pracowali.
Lekarze w Polsce nie klepią biedy. Półprawda
- Czy lekarze w Polsce klepią biedę? – pytał mieszkańców warszawskiej Pragi w pierwszych dniach protestu dziennikarz TVP Info. Miejsce "sondy" nie zostało wybrane przypadkiem – prawobrzeżna Warszawa bardziej sprzyja rządzącym, można się więc było spodziewać właściwych odpowiedzi. – Absolutnie nie! – twierdzili odpytywani. I, z pewnością, mieli wiele racji.
Lekarze w Polsce zasadniczo biedy nie klepią. Co więcej – po latach niedostatku wdrapali się na sam szczyt drabiny zawodów pod względem osiąganych dochodów. To efekt znaczących podwyżek, jakie lekarzom w 2007 roku zapewnił (pod wpływem strajków) ówczesny minister prof. Zbigniew Religa. Ale również tego, że lekarze pracują znacznie ciężej niż przedstawiciele innych zawodów, zwłaszcza wymagających wyższego wykształcenia. Raporty Państwowej Inspekcji Pracy i Najwyższej Izby Kontroli brzmią wręcz alarmująco: wielu lekarzy pracuje sto i więcej godzin tygodniowo. Zdarzają się dyżurowe maratony, trwające cztery i więcej dób bez przerwy. Zdarza się – coraz częściej – że umierają na dyżurach. Zarówno starsi, jak i młodzi.
Lekarze pracują, bo chcą więcej zarabiać? Na pewno – też. Ale wielu nie ma wyjścia. Za lekarską pensję etatową, nawet po zrobieniu specjalizacji, nie sposób utrzymać rodzinę. W zawód lekarza wpisany jest obowiązek samokształcenia: lekarz musi inwestować pieniądze (i czas) w kursy, konferencje, specjalistyczną literaturę. To kosztuje.
- Są takimi samymi ludźmi, jak my. Chcieliby normalnie żyć, normalnie zarabiać. Zamiast tego zostają wkręceni w jakąś absurdalną spiralę – mówi Paweł Reszka, dziennikarz i autor książki "Mali bogowie". - Pracując normalnie, powiedzmy nawet nie osiem, ale 10 godzin dziennie, pięć razy w tygodniu, nie byliby w stanie się utrzymać, założyć rodziny.
Reszka opowiada, że młodzi lekarze chcą w życiu zachować równowagę między pracą a czasem dla siebie, dla rodziny. - Starsi patrzą na nich ze zgorszeniem, z oburzeniem wręcz. Komentują: - My mieliśmy jeszcze gorzej, lekarze zawsze tak pracowali. Tak, czyli po osiemdziesiąt, po sto godzin tygodniowo. Etat w szpitalu, własny gabinet, praca w przychodni sieciowej, dyżur w przychodni nocnej pomocy lekarskiej albo karetce. Dwa dni bez dyżuru – to już luksus.
Ale to nie wszystko. Lekarze w Polsce dobrze zarabiają – jednak przede wszystkim specjaliści. I nie we wszystkich specjalizacjach. Są tacy, którzy miesięcznie, po zliczeniu wszystkich dochodów zarabiają kilkadziesiąt tysięcy złotych. Nieliczni, ale są. Takie sumy są osiągalne dla wąskich specjalizacji – kardiochirurgia, neurochirurgia. Choć oczywiście nie każdy kardiochirurg czy neurochirurg to krezus.
Dziesięć, nawet dwadzieścia tysięcy złotych, przy dużym nakładzie pracy, we własnym gabinecie lub prywatnej przychodni to pieniądze, które jest w stanie zarobić niemal każdy lekarz specjalista. Rezydenci takich możliwości nie mają – im zostają całodobowe dyżury w izbach przyjęć, SOR-ach, w nocnej pomocy lekarskiej. Tam, gdzie jest najciężej.
Część tych dyżurów jest zresztą przymusowa. O problemie rezydentów zrobiło się głośno kilka lat temu, gdy jedna z lekarek w Gorzowie Wielkopolskim ujawniła, jak szpital zmusza młodych, niegotowych jeszcze lekarzy do pracy w szpitalnym oddziale ratunkowym. Eksperci nie mają wątpliwości: obecny system pracy i wynagradzania lekarzy wprost opiera się na skrajnym wyzysku (niektórzy mówią nawet – niewolnictwie) tych młodych. I dlatego duże podwyżki są niemożliwe: gdyby rezydenci zrezygnowali choćby z części dyżurów, system by się zawalił.
Niech jadą! Sprowadzimy lekarzy z Ukrainy! Fałsz
- Niech jadą! – krzyknęła z ław poselskich posłanka PiS podczas debaty o proteście rezydentów. Prof. Józefa Hrynkiewicz, specjalistka od polityki społecznej (!), nie darzy lekarzy (w tym młodych lekarzy) sympatią. Nieraz narzekała na poziom leczenia w polskich szpitalach. Nieraz żądała od ministra zdrowia zmian w systemie egzaminowania młodych medyków, wprost twierdząc, że w tej chwili prawo wykonywania zawodu często trafia w ręce niedouczonych adeptów medycyny.
Niech jadą? Już w tej chwili Polska, według danych OECD, ma najniższy wskaźnik liczby lekarzy w przeliczeniu na liczbę mieszkańców: 2,2 na 1000 mieszkańców. W dodatku lekarze – jako grupa zawodowa – starzeją się w zastraszającym tempie. Powód? W latach 90. radykalnie zmniejszono liczbę miejsc na bezpłatnych studiach medycznych. Dopiero od niedawna sytuacja się zmieniła, ale przez niemal dwie dekady wytworzyła się nie tylko dziura, ale wręcz wyrwa pokoleniowa. I choć lekarze zwykle pracują nawet na emeryturze, problem braku kadr medycznych narasta.
Zwłaszcza że na polskich lekarzy – również tych młodych, przed specjalizacją – czekają Niemcy, Brytyjczycy, Szwedzi, Norwegowie. To główne kierunki emigracji. Po pierwszej fali, z lat 2004-2006, wyjazdy wyhamowały, ale nowe pokolenie medyków w zasadzie siedzi na walizkach. Sami deklarują, że nie chodzi tylko o zarobki – już na starcie kilka razy wyższe niż te, które mogą osiągnąć w Polsce – ale przede wszystkim o warunki pracy.
Zamiast myśleć nad taką zmianą systemu, by lekarze mogli pracować, a nie zaharowywać się, politycy wolą dywagować o innych rozwiązaniach. Pojawiają się pomysły, by chcący wyjechać za granicę lekarz musiał oddać państwu całość lub część kosztów swojego wykształcenia (od 300 tysięcy do nawet pół miliona złotych).
Niektórzy twierdzą, że odpływ polskich lekarzy jest w stanie zneutralizować sprowadzenie do Polski lekarzy zza wschodniej granicy – z Białorusi i Ukrainy. Ministerstwo Zdrowia już od dawna zapowiada nowelizację przepisów tak, by możliwe było zatrudnianie lekarza z ograniczonym prawem wykonywania zawodu – wyłącznie w placówce, która go zatrudni. Tymczasem otwarcie polskiego rynku pracy dla lekarzy (i innych specjalistów) ze Wschodu to dobry pomysł, który prędzej czy później stanie się koniecznością. Ale oni powinni być uzupełnieniem, nie zastępstwem dla polskich lekarzy
Małgorzata Solecka, dziennikarka portalu Medycyna Praktyczna i miesięcznika "Służba Zdrowia", autorka książki "Służba zdrowia? Jak pokonać chory system"