W 2019 roku w polskiej polityce liczyć się będzie tak naprawdę tylko jedno pytanie: czy czeka nas druga kadencja rządów PiS?. Jeśli partia rządząca nie zdecyduje się na bardzo ryzykowny i trudny do wytłumaczenia elektoratowi manewr z nieuchwaleniem budżetu, rozwiązaniem Sejmu i wcześniejszymi wyborami na wiosnę, odpowiedź poznamy dopiero jesienią.
Trzy czwarte roku w polityce to dużo. Kolejne afery w typie KNF i NBP, spowolnienie gospodarcze czy obnażająca niekompetencję rządu katastrofa naturalna – na przykład letnie nawałnice z 2017 roku - wszystko to radykalnie może zmienić sytuację polityczną. Nie wiemy też tak naprawdę, kto właściwie stanie do wyborów parlamentarnych jesienią. Nie można dziś powiedzieć, czy powstanie jedna lista demokratycznej opozycji, czy dwie – centrowa i lewicowa. Nie wiadomo, co zrobi Włodzimierz Czarzasty, co Kosiniak-Kamysz, a na co ostatecznie zdecyduje się Robert Biedroń.
Mając w pamięci wszystkie te niewiadome, prognozowałbym jednak, że choć opozycja ma szanse na zwycięstwo w wiosennych wyborach do europarlamentu, to wybory powszechne wygra na jesieni PiS. Co niekoniecznie oznaczać musi drugą kadencję ich rządów.
Wierni przy PiS
Dlaczego PiS jest na najlepszej drodze do wygranej jesienią? Partia utrzymuje stałą przewagę nad opozycją w sondażach. Koalicji Obywatelskiej ciągle nie udaje się skrócić dystansu, mimo kolejnych afer i porażek rządu. Jak pokazały wybory samorządowe, przewaga PiS w sondażach może być przeszacowana – wątpliwe jednak, żeby na tyle, by odebrać tej partii pierwsze miejsce w wyborczym wyścigu.
Wydaje się, że PiS udało się utrzymać poparcie kluczowych grup, jakie zapewniły mu zwycięstwo w 2015 roku. A elektorat tej partii daleki jest od jednorodności, składa się z różnych grup, które dzielą status społeczny, wynikające z zasobów materialnych i pozycji społecznych interesy, stosunek do ideologii rządzącej partii i przemian ostatnich trzech lat.
Z jednej strony partia ma swój twardy, betonowy elektorat, odrzucający całą III RP jako państwo nie w pełni wolne i suwerenne. Elektorat ten pragnął radykalnych rozliczeń z Polską po roku ’89 i prawdziwej rewolucji, wywracającej ustrój do góry nogami. Jego pragnienia z pewnością nie zostały spełnione w takim stopniu, w jakim by sobie życzył. Z kluczowej reformy sądów PiS musiał się w końcu wycofać, plany rewizji konstytucji odłożono na święte nigdy, "repolonizację mediów" - najwcześniej na następną kadencję. Ze znienawidzonych instytucji III RP udało się jedynie podporządkować partii Trybunał Konstytucyjny. Jakiego niedosytu nie czułby jednak ten elektorat, to do żadnej innej partii nie pójdzie – wierność projektowi Kaczyńskiego wyznacza jego egzystencjalną tożsamość.
Równie ważni dla PiS byli wyborcy, którzy w 2015 roku głosowali za socjalną korektą III RP. Ten elektorat otrzymał od PiS niemało: 500 plus, wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej, obniżenie wieku emerytalnego. W połączeniu ze świetną koniunkturą i dobrą sytuacją na rynku pracy pomogło to wyjść z biedy wielu gospodarstwom domowym. Ten elektorat nie powodu, by porzucić PiS. Komunikat lewicy słabo do niego dociera. Opozycję spod znaku KO postrzega jako siłę, która może odwrócić prospołeczne posunięcia "dobrej zmiany". Z sondażu IBRiS dla "Rzeczpospolitej", opublikowanego w tę środę, wynika, że ponad połowa ankietowanych obawia się, że opozycja po zwycięstwie zlikwiduje świadczenie 500 plus i podwyższy wiek emerytalny. Prawie dwie trzecie uważa, że podwyższy też ceny energii. Jakich zarobków asystentek prezesa NBP media jeszcze nie ujawnią, te obawy będą trzymać socjalny elektorat przy PiS.
PiS jest też na dobrej pozycji, by związać ze sobą różne radykalne prawice: fundamentalistów katolickich, elektorat eurosceptyczny i ogólnie "antysystemowy". W 2015 roku jego część zagospodarował Kukiz, ale dziś jest w rozsypce. Kaczyński zrobi wiele, by do jesieni na prawej stronie nie wyrosła mu konkurencja – czy to w postaci "partii Rydzyka", czy narodowców.
Opozycyjny pasjans
Kruszyć się za to pewnie będzie elektorat, który głosował na PiS jako na partię bardziej uczciwą niż PO, zdolną "przeciąć układy" i przynieść odnowę życia publicznego. Trudno przekonująco występować w tej roli, gdy pamięta się o "nagrodach, które się należały", przyznanych przez Szydło, Misiewiczu czy aferze KNF.
Mimo wszystko na dowiezienie pierwszego miejsca do wyborów parlamentarnych powinno starczyć. Gorzej z utrzymaniem samodzielnej większości. Już w 2015 roku PiS zdobył ją dość przypadkowo. Partia nie zwyciężyła przygniatająco – uzyskała trochę ponad 5,7 miliona głosów. To mniej niż jedna piąta uprawnionych do głosowania. W 2007 PO zdobyła około miliona więcej. Samodzielne rządy dało PiS to, że oba komitety lewicy – Razem i Zjednoczona Lewica – nie przekroczyły progu wyborczego.
Wynik opozycji ponownie zadecyduje, czy PiS uzyska samodzielną większość – a bez niej trudno mu będzie utrzymać władzę. Liderzy PO będą nas więc przekonywać przez najbliższe miesiące, że tylko wspólna lista opozycji może powstrzymać PiS.
Do samodzielnego startu – przynajmniej w eurowyborach - najbardziej zdeterminowany wydaje się dziś chyba Robert Biedroń. Konsekwentnie wysyła komunikat: nie chcę zasilać chadeckiej PO, Polki i Polacy zasługują na bardziej progresywną alternatywę. Biedroń wydaje się liczyć na to, że ewentualny dobry wynik w eurowyborach uczyni z niego najpotężniejszego gracza na lewo od PO. A o dobry wynik nie będzie Biedroniowi w walce o europejski parlament trudno: przy niskiej frekwencji może zmobilizować dostateczną liczbę niechętnych zarówno PiS, jak i PO wyborców, i liczyć nawet na dwucyfrowy wynik.
Biedroń skupiłby wtedy wokół siebie wszystko, co zostało z lewicy. Partia Razem jest zbyt słaba, by stać się ośrodkiem zjednoczenia, ostatnio partia ogłosiła porozumienie z politycznym planktonem, z którym nie ma szans na poważną polityczną grę. SLD z kolei może porozumieć się z Koalicją Obywatelską. Nawet jeśli przewodniczący Czarzasty wydaje się dość sceptyczny co do tego pomysłu, to chce tego wielu działaczy partii, na czele z licznym i wpływowym okręgiem warszawskim. W takim scenariuszu Biedroniowi nie będzie opłacała się wspólna lista ze Schetyną. Jako lider własnej formacji będzie miał w przyszłym Sejmie nieporównanie większą siłę przetargową niż jako jeden z podmiotów KO.
Opozycja może więc teoretycznie przegrać, ale jednocześnie wygrać, czyli zająć kolejne miejsca na podium za PiS (które wygra bez samodzielnej większości), ale przejąć władzę. W takim scenariuszu prezydent Duda powierza z pewnością misję sformowania rządu komuś z PiS, a partia szuka w Sejmie kolejnych odpowiedników radnego Kałuży, który tuż przed wyborem nowego zarządu województwa śląskiego przeszedł z szeregów KO do PiS, dając partii władzę w województwie. Jeśli jednak nie uda się jej wyciągnąć posłów i posłanek z ław opozycji, nowego premiera zgodnie z konstytucją desygnuje Sejm i może być nim ktoś z antypisowskiej większości.
Taka większość nie byłaby politycznie szczególnie silna. Ograniczałby ją prezydent Duda z prawem weta. Wewnętrzne podziały tworzyłyby ciągłe ryzyko rozpadu. Nie sądzę, by okazała się zdolna nawet nie do tego, by "rozliczyć PiS" czy skutecznie odwrócić kontestowane jako niekonstytucyjne zmiany ostatnich lat – na przykład w Trybunale Konstytucyjnym.
Czy PiS przykręci śrubę?
W trakcie całego roku wyborczego ze strony PiS czeka nas pewnie – jak w 2015 roku – bombardowanie miłością. Skrzydła zbytnio harcujące i generujące zbyt wiele kontrowersji będą bezlitośnie cięte – jak wiceministra pracy Elżbieta Bojanowska, obarczona winą za kontrowersyjny projekt zmiany ustawy o przemocy domowej. Opozycja będzie jednocześnie przekonywać, że to tylko maski, a po wyborach PiS przykręci śrubę: zabierze się za niezależne media, wróci do sprawy sądów albo projektów całkowitego zakazu aborcji.
Na pewno w PiS jest pragnienie, by sprawę sądów i mediów "dokończyć". Jeśli wybory do parlamentu europejskiego wzmocnią eurosceptyczną prawicę i osłabią blok stojący dziś za Komisją Junckera, Bruksela będzie mniej skłonna oponować przeciw działaniom polskiego rządu, zajęta swoimi własnymi problemami.
Jednocześnie czeka nas jeszcze ostatni akt wyborczego wieloboju: wybory prezydenckie wiosną 2020. Stawiałbym, że z sądami czy mediami PiS poczeka do wyborów prezydenckich. Jeśli będzie oczywiste, że Duda – czy inny kandydat partii – ich nie wygra, to Sejm i Senat przegłosuje stosowne ustawy tak, by jeszcze obecna głowa państwa zdążyła je podpisać. Jeśli kandydat PiS będzie miał realną szansę na pałac przy Krakowskim Przedmieściu, rozsądek nakazywałby poczekanie z "dokręcaniem śruby" do rozpoczęcia jego drugiej kadencji.
Jesień to jeszcze nie koniec
Warto, by także opozycja, lewicowa i liberalna opinia publiczna pamiętały o perspektywie wyborów roku 2020. Nawet jeśli PiS wygra jesienią, nie oznacza to jeszcze końca demokratycznej polityki w Polsce i budowy z dnia na dzień "Budapesztu w Warszawie". Obecny pisowski układ władzy jest zabójczo efektywny, dlatego że partia kontroluje cały legislacyjny "ciąg technologiczny": Sejm, Senat, prezydenta i Trybunał Konstytucyjny (który gdyby zachował niezależność, mógłby uznać za niekonstytucyjne niektóre przepisy).
Widzieliśmy w 2017 roku, jak ta pozornie bezbłędnie działająca maszynka całkowicie zacięła się, gdy w sprawie reformy sądów Andrzej Duda wymówił na chwilę posłuszeństwo partii. Zobaczyliśmy wtedy, że opozycyjny prezydent bardzo radykalnie utrudniłby PiS realizację własnych politycznych planów. Na wynik, pozwalający PiS liczyć na większość trzech piątych w Sejmie (konieczną do odrzucenia weta), partia nie ma żadnych szans. Andrzej Duda nie jest na zupełnie straconej pozycji w 2020 roku – z kim się nie zmierzy, będzie trudnym przeciwnikiem. Ale może być mu trudniej wygrać niż jego dawnej partii jesienią. Zwłaszcza jeśli do wiosny 2020 zacznie być odczuwalne gospodarcze spowolnienie albo podwyżki cen energii i wywoływany przez nie inflacyjny impuls.
Warto też pamiętać, jak bardzo skłóconą partią jest dziś PiS. Całość trzyma się tylko dzięki niekwestionowanemu przywództwu Jarosława Kaczyńskiego, polityka, który w czerwcu skończy 70 lat. Słyszymy od kilku miesięcy o zaplanowanej przez Kaczyńskiego operacji przekazania przywództwa Morawieckiemu. Czy jeśli jednak nagle zabraknie przywództwa prezesa, szef Rady Ministrów będzie w stanie realnie utrzymać partię w kupie?
PiS spaja dziś też wysokie poparcie, poczucie wygranej, całkowitej dominacji nad opozycją. To się może zmienić. Wyborcy popierają PiS, bo pod jego rządami – nawet jeśli nie za sprawą polityki pisowskich gabinetów – realnie poprawiała się ich sytuacja. Drożyzna i zmiany w globalnej koniunkturze mogą z tym skończyć. Nie wiadomo, jak obecny PiS zachowa się w naprawdę kryzysowej sytuacji – na przykład dużych protestów na tle społecznym, połączonych z realnymi tąpnięciami w sondażach.
Choć PiS jest w tych wyborach faworytem, to wcale nie rysuje się przed nim jasna polityczna przyszłość. Może wybory wygrać, ale niekoniecznie zapewnić sobie władzę na drugą kadencję. Jeśli nawet drugą kadencję zacznie, wcale nie musi jej dokończyć.