Andy ma 12 lat, pochodzi z Rwandy, mieszka w Polsce. Mówi o sobie, że jest uchodźcą, od kiedy skończył trzy lata, wcześniej jego tymczasowymi domami były Uganda i Norwegia. Ludzi takich jak Andy może być wkrótce w naszym kraju tysiące. Co ich czeka, kiedy tu dotrą? Czy będą mogli tu żyć? Czy jesteśmy na nich gotowi?
Andy to jedno z 28 dzieci, głównie z ośrodka dla samotnej matki na Targówku, które wzięły udział w półkoloniach, jakie zorganizowałam w Warszawie. W głowie miałam tysiące ludzi, w tym dzieciaki, które próbują z narażeniem życia dostać się do Europy, a potem egzystują w obozach dla uchodźców lub pod jakimś granicznym płotem. Tym nie potrafiłam pomóc, więc postanowiłam zrobić coś małego dla tych dzieci, które już do Polski dotarły. Plan był prosty: sprawić, żeby w upalne lato wyrwały się z ośrodka dla cudzoziemców i miały trochę frajdy, bo gdy nie ma szkoły, bardzo ciężko w nim wysiedzieć. Myślałam o Warszawie kulturalnej, naukowej, historycznej – stanęło na sporcie, bo to dzieci po prostu lubią. Urząd ds. Cudzoziemców wsparł pomysł półkolonii, stworzył listę dzieci, przekonał rodziców, przetłumaczył ofertę, zaprzyjaźniony menedżer klubu sportowego ułożył i wdrożył plan zajęć, ONZ Global Compact znalazł firmę, która wzięła na siebie koszty, a ja połączyłam wszystkie strony.
Lila z Ukrainy, Olfat z Egiptu, Rayana z Groznego
Kim byli nasi tygodniowi podopieczni? Lila z Ukrainy trafiła do Polski z mamą i siostrą, mieszka u nas już rok. Mama pracuje, ona chodzi na zajęcia, a siostra realizuje się na warsztatach teatralnych. Rayana z mamą i siostrą uciekły z Groznego, Olfat jest z Egiptu. Od naszych dzieciaków różnią się może tym, że jedzą dużo i z apetytem. W prostych testach sprawnościowo-szybkościowych biją mocno skomputeryzowane polskie dzieciaki o kilka długości. Nie trzeba ich przekonywać do nauki języków, prawie wszyscy świetnie mówią po polsku. W swojej różnorodności są jednak trudniejsi do opanowania niż polska młodzież, a instruktorzy mieli trudności z zaszczepieniem im idei chodzenia w parach. Poza tym bawią się tak samo jak nasze dzieci i kipią energią. Na pytanie, co jest najważniejsze w życiu, odpowiadają: pokój i miłość.
Długa droga po status uchodźcy
Polska nie jest rajem dla imigrantów. Podczas gdy do naszego sąsiada – Niemiec każdego dnia trafia kilka tysięcy ludzi, do nas z obecnej fali uciekinierów nie puka prawie nikt, a i my nikogo do tego nie zachęcamy. Polski rząd najpierw opierał się określeniu jakichkolwiek kwot osób, które mógłby przyjąć. Ostatecznie zgodził się przyjąć 7 tys. cudzoziemców w latach 2016-2017, ale uległ raczej międzynarodowej presji, popartej sugestiami zachodnich polityków o ograniczeniu środków strukturalnych dla Polski. Koszty relokacji i tak w znacznej części zostaną przeniesione na unijny budżet. Program nie wystartuje wcześniej niż w styczniu, a ta gra na czas wydaje się dyskusyjna w momencie, gdy rządy Niemiec, Austrii, a wcześniej Węgier, Włoch (one przyjęły najwięcej emigrantów spośród krajów UE) i Grecji alarmują, że są już na granicy swoich możliwości. Angela Merkel przyznaje, że uchodźców będzie milion, łącznie może przybyć 3 miliony, a już teraz na rejestrację w Berlinie trzeba czekać w kolejce nie godzinami, lecz dniami.
A jednak ludzie wolą stać w Berlinie pod dwoma już (do niedawna jeden) punktami rejestracyjnymi, niż 150 km dalej w Szczecinie wejść bez kolejki. Wszystko dlatego, że niemiecki system azylowy czyni Niemcy najatrakcyjniejszym krajem docelowym. Procedura rozpatrywania wniosków jest szybka (trzy miesiące), a późniejszy program adaptacyjny skuteczniejszy. U nas na rozpatrzenie wniosku o przyznanie statusu uchodźcy oczekuje się minimum pół roku, podczas oczekiwania cudzoziemiec zostaje zakwaterowany w ośrodku dla cudzoziemców, w którym przysługują mu trzy posiłki dziennie (na dziecko 9 złotych na jego dziennie posiłki), 50 złotych kieszonkowego miesięcznie i 20 złotych miesięcznie na środki czystości. Może też próbować samodzielności, co jednak przy wsparciu dziennym w kwocie od 12,5 do 25 złotych (miesięcznie 375-750 złotych) jest niewykonalne. Koszt mieszkania w mieście to minimum tysiąc złotych miesięcznie, a przecież jeszcze trzeba chociażby jeść. Po otrzymaniu statusu uchodźca może liczyć na dodatkowy rok wsparcia w maksymalnej kwocie 1260 złotych miesięcznie przez pół roku i 1134 złotych przez kolejne sześć miesięcy (przy liczniejszej rodzinie wsparcie liczone na osobę spada). W Niemczech samo jego kieszonkowe w oczekiwaniu na status uchodźcy to od 143 do 113 euro miesięcznie, czyli w wersji dla singla ponad 600 złotych, po krótkim pobycie w ośrodku może zaś liczyć na zakwaterowanie w mieszkaniu. Jednak wybór pada na Niemcy nie tylko z tego powodu.
Samodzielność, ale jak?
Wparcie w Polsce po półtora roku się kończy, więc kluczowa jest odpowiedź na pytanie, czy potem będzie praca. Teoretycznie tej u nas nie brakuje – bezrobocie w końcu spadło do najniższego poziomu od początku kryzysu. Dr hab. Katarzyna Górak-Sosnowska, znawczyni Bliskiego Wschodu, nie ma jednak złudzeń. – Nie jesteśmy gotowi na przyjęcie obcokrajowców, bo co ma tu robić dziewczyna po doktoracie pochodząca z Iranu? Jedyne miejsce, które mamy jej do zaoferowania, to praca w kebabie – odpowiada na moje pytanie, dlaczego uchodźcy nie chcą u nas zostać. Piotr Bystianin, prezes fundacji Ocalenie, która wspiera cudzoziemców, idzie jeszcze dalej. – Obcokrajowcy nie mają szans się tu zaadaptować, system integracji nie działa, jest nieprzemyślany i nieskuteczny, czas adaptacji jest za krótki, a oczekiwanie na decyzję za długie [czasami nie pół roku, lecz nawet dwa lata – red.] – wylicza.
– Dodatkowo jeden pracownik socjalny przypada na 30 rodzin, podczas gdy brytyjski standard to 3-5 rodzin. W ostatnim czasie lawinowo też wzrosła liczba wrogich incydentów wobec cudzoziemców i społeczna akceptacja dla aktów nienawiści. W świat idzie przekaz o nietolerancyjnym, ksenofobicznym kraju i może się skończyć tak, iż mimo że rząd zdeklarował się przyjąć uchodźców, nikt nie będzie chciał do nas przyjeżdżać – kontynuuje.
Uchodźca na swoim
Kolejna sprawa to brak tanich mieszkań socjalnych, czyli coś, co większość z nas uważa za wielkie zaniedbanie młodego polskiego kapitalizmu. Polaków na listach oczekujących na mieszkania socjalne w każdym mieście są tysiące, więc oczywiste jest to, że nie ma ich także dla uchodźców. Dochodzi jeszcze bariera językowa. – Polska, w przeciwieństwie do krajów Zachodu, nie prowadzi kursów językowych dla cudzoziemców, muszą oni sami takie znaleźć i za nie zapłacić. W dużym mieście może jeszcze się udać, w małym pozostają prywatne lekcje i może na nie nie starczyć.
Brak mieszkania, brak pracy, brak znajomości polskiego, naród obcym niechętny. Trzeba dużo samozaparcia, żeby chcieć budować życie od nowa właśnie w naszym kraju.
Oni już tu są! Są?
Jednak Polska "swoich" uchodźców ma. Najwięcej mających status uchodźcy jest obywateli Czeczenii, a właściwie Federacji Rosyjskiej (720), Syryjczyków (210 osób), Białorusinów (141 osób), a potem Afgańczyków, Irakijczyków i kilkadziesiąt innych narodowości mniej licznie reprezentowanych. Łącznie to 1545 osób. Dodatkowo 5862 osoby objęte są ochroną uzupełniającą (różni się od statusu uchodźcy przede wszystkim umocowaniem prawnym, nie jest przyznawana na mocy Konwencji Genewskiej, lecz unijnych dyrektyw), a także pobytem humanitarnym i pobytem tolerowanym (to formy wsparcia stosowane tylko w Polsce, wykorzystywane wtedy, gdy pomoc jest konieczna ze względów humanitarnych, a danej osobie nie przysługują dwie pierwsze formy wsparcia).
Czym chata bogata
W latach 2016-2017 przyjmiemy łącznie 7082 osoby (głównie relokacja z Grecji i Włoch), co będzie nas kosztować 150 mln złotych (46 mln dostaniemy z powrotem z unijnego budżetu). Czy damy sobie radę? Polska od czasów II wojny światowej jest krajem wyjątkowo jednorodnym, 90 proc. z nas to katolicy, 98 proc. obywateli ma narodowość polską. Do obcych przyzwyczajeni jesteśmy w niewielkim stopniu albo wcale, a przygotowani przez władze do ugoszczenia uchodźców – w ogóle. Z badań CBOS wynika, że jedynie 12 proc. Polaków poznało jakiegokolwiek muzułmanina. Dla wielu z nas jedyną okazja do rozmowy z obcokrajowcami są wakacje, ale niestety tak lubiany przez nas wariant "all inclusive" sprzyja raczej budowaniu dystansu niż wzajemnemu poznaniu. Polak podchodzi do obsługujących go na wakacjach w Egipcie z wyższością, do zachodnich Europejczyków z kompleksem niższości, rzadko kiedy chce z ciekawością poznawać inne kultury. Niesprawiedliwe stwierdzenie? Oby, tylko skąd się w takim razie bierze się fakt, że polityk na czele największej partii opozycyjnej, ostatecznie wygrywającej wybory, straszy epidemiami i pasożytami które rzekomo mogą przywieść imigranci? Słowa Jarosława Kaczyńskiego przez niemiecką prasę porównano do goebbelsowskiej propagandy antyżydowskiej Trzeciej Rzeszy, a to już bardzo mocny zarzut wobec jakiegokolwiek europejskiego polityka.
Dzieciaki przodem
Jednak nie jest tylko źle. Podczas gdy jeszcze 10 lat temu zaledwie co dziewiąte dziecko trafiające do Polski i starające się o status uchodźcy chodziło do szkoły, to teraz uczęszczają do niej prawie wszystkie (97 proc). Jeszcze dekadę temu nie było gdzie ich przyjąć, szkoły były niechętne i nieprzygotowane. Teraz proporcja jest odwrotna. – Lubię chodzić do szkoły, bo tam jest biblioteka, świetlica, są gry, ja gram w gry – mówi Zuchra z Czeczenii, uczestniczka półkolonii. Niż demograficzny sprawił, że dla kilku szkół w Polsce to właśnie takie dzieciaki jak ona stanowiły być albo nie być i uzupełniły składy klas, gdy polskich dzieciaków było za mało. Dziś z kolegą w ławce z Czeczenii, Egiptu czy Ugandy w tych wyjątkowych szkołach nikt nie ma problemu. Dostosowały one program dla przybyszów, a oni sami mówią po polsku tak, że często tylko kolor skóry lub miękki akcent pozwala się domyślić, że nie wychowały się na warszawskim Ursynowie czy poznańskich Jeżycach. Czy tu zostaną? W większości nie. Same mówią, że zależy im (czytaj rodzicom) tylko na dokumentach, ale nawet jeśli w końcu wyjadą, to jest szansa, że będą Polskę dobrze wspominać, a nas Polaków rozumieć i tłumaczyć, że nie wszyscy tu myślą tak jak ksenofobiczni politycy. Upowszechnienie szkoły dla dzieci ma jeszcze jeden dobry efekt. Urząd ds. Cudzoziemców, chcąc zmotywować rodziców do posyłania dzieci do szkół, wprowadził możliwość, by w uznaniu wysokiej frekwencji dać matkom możliwość otrzymania środków na jedzenie. Koszty utrzymania takich rodzin nie rosną, a matki mają co robić, przejmują władzę nad rodzinnymi brzuchami i dają im posmak domu, a tego na wygnaniu przecenić się nie da.
Gdy poznałam Andy'ego z Ruandy, stał w kolejce na Górce Szczęśliwickiej do jednej z atrakcji podczas półkolonii. Usłyszał moje nie dość dyskretnie zadane opiekunowi pytanie: skąd pochodzi ten chłopiec? Odwrócił się i z szerokim uśmiechem powiedział: - Z Polski.