Wizerunek Prawa i Sprawiedliwości opiera się na dwóch filarach. Po pierwsze, partii zwykłych ludzi, walczącej z nierównościami społecznymi i przywilejami elit. Po drugie, partii sprawczej, zdolnej fundamentalnie zmieniać otaczającą nas rzeczywistość. Oba te obrazy nie mają nic wspólnego z prawdą. Dla Magazynu TVN24 pisze Łukasz Pawłowski z "Kultury Liberalnej".
Państwo dobrobytu PiS?
"Uważamy, że fundamentem w ogóle naszej polityki jest rozpoczęcie budowy społeczeństwa żyjącego w państwie dobrobytu" - podkreślił w niedawnej rozmowie w radiu RMF FM szef sztabu wyborczego PiS Joachim Brudziński. Jarosław Kaczyński powtórzył niemal dokładnie słowa Brudzińskiego podczas konwencji partyjnej w Lublinie. Stwierdził, że celem Zjednoczonej Prawicy jest "budowa polskiej wersji państwa dobrobytu".
Jeszcze dalej posunął się w swoich diagnozach premier Mateusz Morawiecki, który w jednym z ostatnich wywiadów dla tygodnika "Sieci" powiedział – jakby zapominając, iż bracia Kaczyńscy przez lata zajmowali wysokie stanowiska w instytucjach III RP i mieli wpływ na jej rozwój – że "przez blisko 30 lat wszelkie wielkie reformy odbywały się kosztem ludzi". Wszystkie reformy wprowadzane przez obecne władze, odwrotnie, zdaniem Morawieckiego są "zyskiem, a nie stratą dla ludzi".
Czy PiS rzeczywiście buduje w Polsce "państwo dobrobytu"? To bodaj największy mit stworzony wokół tej partii, którego opozycja nie potrafi rozmontować.
Jak to? Czy to nie Prawo i Sprawiedliwość uruchomiło program Rodzina 500 Plus? Po rozszerzeniu prawa do świadczenia na pierwsze dziecko jego koszty szacuje się na 40 miliardów złotych rocznie. To niemal 10 procent wszystkich przychodów państwa, które w roku 2020 mają wynieść 429 miliardów złotych. A przecież do tego dochodzą jeszcze, wprowadzone w tym roku, trzynaste emerytury (koszt około 10 miliardów) czy tak zwane "piórnikowe", czyli 300 złotych na wyprawkę szkolną dla każdego ucznia (koszt około 1,5 miliarda). Łączne rachunek tylko za te trzy programy jest wyższy niż suma wszystkich naszych wydatków na obronę! Czyż to nie dowód na to, że Polska staje się prawdziwym welfare state w zachodnim stylu?
Niestety, wręcz przeciwnie. Zamiast budowy "Polski solidarnej", co od lat deklarują najważniejsze postacie w PiS, polskie społeczeństwo pod rządami tej partii wydaje się coraz bardziej spolaryzowane i… sprywatyzowane. Zjawisko jest na tyle powszechne, że możemy mówić o "drugiej fali prywatyzacji". O ile ta pierwsza, z początku lat 90. XX wieku, dotyczyła wielkich państwowych zakładów, ta obecna zmienia nasze życie osobiste i rodzinne.
Jak to możliwe? Otóż państwo dobrobytu opiera się nie tyle na prostych transferach gotówkowych (choć i one mogą być potrzebne), ale na sprawnie działających usługach publicznych – jak edukacja, szkolnictwo wyższe, ochrona zdrowia, transport publiczny – z których mogą korzystać wszyscy, niezależnie od dochodów. Tymczasem PiS-owskie programy z plusem są realizowane kosztem właśnie jakości najważniejszych usług publicznych.
Oto istota wspomnianej już "drugiej fali prywatyzacji", o której pisałem także na łamach "Kultury Liberalnej" – rząd zamiast poprawiać jakość usług publicznych wprowadza indywidualne transfery pieniężne. A obywatele, zniecierpliwieni pogarszającą się jakością systemów publicznych, kupują potrzebne im usługi na rynku prywatnym.
Tu słowo wyjaśnienia – w tym miejscu nie jest moim celem krytykowanie wyżej wymienionych programów. Chodzi raczej o zwrócenie uwagi na to, jak - w połączeniu z zaniedbaniami w wielu innych sferach - zmieniają polskie społeczeństwo.
Prywatyzacja szkół
O sytuacji w wielu polskich szkołach po tak zwanej "reformie" edukacji i kumulacji roczników napisano i powiedziano już wiele. Chaos, przepełnione klasy, niedobór nauczycieli, duża rotacja personelu, zajęcia w nietypowych godzinach, nierzadko rozbite na dosłownie cały dzień. To doświadczenie tysięcy polskich uczniów nie jest oczywiście spowodowane programem Rodzina 500 Plus, lecz nieprzemyślanymi zmianami w systemie edukacji. Skutek tego stanu rzeczy jest jednak wyraźnie widoczny – w ostatnim czasie szybko rośnie w Polsce liczba szkół prywatnych, ponieważ wielu rodziców traci zaufanie do państwowych placówek.
Portal ciekaweliczby.pl wyliczył na podstawie danych z września 2017 toku, które udostępniło Ministerstwo Edukacji Narodowej, że ostatniej reformie edukacji i związanej z nią likwidacji gimnazjów, które zostały zastąpione 8-klasowymi szkołami podstawowymi, towarzyszył jedynie "6-procentowy wzrost liczby publicznych szkół podstawowych". W tym samy czasie liczba prywatnych podstawówek zwiększyła się o 20 procent. Liczba uczniów w tych placówkach wzrosła w tym czasie o 48 procent z 96 tysięcy do 142 tysięcy uczniów!
W Warszawie w roku szkolnym 2018/19 do szkół prywatnych chodziło 30 tysięcy dzieci. Można powiedzieć, że to wciąż niewiele, ale tendencja jest wyraźnie wzrostowa. Jak pisała w "Gazecie Wyborczej" Małgorzata Zubik, "we wrześniu 2015 r. w niepublicznych podstawówkach, gimnazjach i szkołach ponadgimnazjalnych w Warszawie było blisko 24,5 tys. uczniów. Rok później, gdy już wiadomo było, że szóstoklasiści nie pójdą do gimnazjów, bo te zostaną zlikwidowane, w niepublicznych szkołach było już 26 tys. uczniów. Wrzesień tego roku [czyli 2018 - przyp. red.] to już 30 tys. dzieci i nastolatków, 13,6 proc. wszystkich uczniów”. W tym roku będzie ich najpewniej jeszcze więcej, bo do liceów właśnie powędrował wspomniany już "podwójny rocznik".
Jeśli doliczyć do tego dynamiczny rozwój prywatnych żłobków i przedszkoli, okaże się, że coraz większa liczba dzieci będzie znać szkołę publiczną jedynie z opowieści. Nie wiemy, ilu rodziców wydaje programowe 500 złotych na prywatną edukację. Ale dodatkowa gotówka z pewnością pomaga w podjęciu decyzji o wyjściu z systemu publicznego.
Oczywiście, nie każdy – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – ma dostęp do placówek prywatnych. Nie każdego też na prywatną edukację stać. Decydują się na nią albo rodzice najbardziej zamożni, albo tacy, którzy dla wydatków na edukację dzieci są w stanie poświęcić inne. Jest to jednak grupa społeczna przeważnie o dużym kapitale kulturowym, która rezygnuje z jednej z najważniejszych usług publicznych, jakie powinno świadczyć państwo. A za nimi i ich pieniędzmi do rosnącego sektora prywatnego przechodzą nauczyciele.
Kto na tym traci? Wszyscy. Ci, którzy płacą, bo koszty prywatnej szkoły daleko przekraczają 500 złotych miesięcznie. I ci, którzy zostają w szkołach publicznych, bo coraz trudniej w wielu miejscach znaleźć dobrych (lub wręcz jakichkolwiek) nauczycieli.
Nie inaczej jest w przypadku innej ważnej usługi publicznej, jaką jest opieka zdrowotna. I tu liczba klientów prywatnych przychodni medycznych rośnie wprost proporcjonalnie do wydłużających się kolejek w placówkach publicznych.
W zeszłorocznych badaniach CBOS-u czytamy, że "od roku 2014 sukcesywnie przybywa osób objętych dodatkowym, dobrowolnym ubezpieczeniem zdrowotnym. W ciągu ostatnich dwóch lat ich odsetek zwiększył się o 5 punktów procentowych (z 23 do 28 proc.)".
Można powiedzieć, że to niewiele, ale co istotne, "posiadaczami dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego stosunkowo najczęściej są osoby w wieku 25–44 lata, badani legitymujący się dyplomem wyższej uczelni (46 proc.), osoby dobrze oceniające własną sytuację materialną, w tym przede wszystkim deklarujące dochody per capita 2500 zł i więcej (43 proc.)". Najmniej dodatkowo ubezpieczonych jest wśród osób starszych, biedniejszych i gorzej wykształconych.
A zatem ci, na których z konieczności ma opierać się system, jeśli tylko mogą, z owego systemu uciekają. Takie zjawisko z pozoru "odciąża" system publiczny – bo pacjenci idą do lekarza prywatnie. Problem w tym, że Polska cierpi na dramatyczny niedobór lekarzy i personelu medycznego. Na 1000 mieszkańców przypada u nas zaledwie 2,3 lekarza, najmniej w Unii Europejskiej.
Tu zaznaczmy, że w Polsce masowo korzysta się z pracy lekarzy emerytów, bez których ten wynik byłby jeszcze gorszy. To prawdziwa zmora naszego systemu opieki zdrowotnej. Według Naczelnej Izby Lekarskiej już prawie co trzeci aktywny zawodowo lekarz w Polsce jest po sześćdziesiątce
- W całej Polsce dzięki emerytom służba zdrowia w ogóle funkcjonuje - mówił na antenie TVN24 Krzysztof Rusin, lekarz ginekolog, pracujący emeryt.
W sytuacji, gdy rosnąca liczba lekarzy będzie wypychana do sektora prywatnego, doprawdy nie wiadomo, kto ma pracować w systemie publicznym. A przecież publiczna opieka zdrowotna to jeden z filarów zachodnich państw dobrobytu.
Obywatele porzuceni przez państwo
A zatem, jeśli "państwo dobrobytu" zdefiniujemy jako takie, którego zadaniem jest nie tyle przekazywanie obywatelom gotówki, ale przede wszystkim wyrównywanie szans osób z różnych środowisk i tworzenie siatki bezpieczeństwa socjalnego dla tych, którym powinie się noga, to polityka PiS tych celów absolutnie nie realizuje.
Owszem, transfery gotówkowe to niebagatelne wsparcie dla wielu, zwłaszcza mniej zamożnych rodaków. Ale przy jednoczesnej zapaści usług publicznych nie zmienią polskiego społeczeństwa na równiejsze. Dzieci bardziej zamożnych Polaków nadal będą trafiały do lepszych (nierzadko prywatnych) szkół, a ich rodzice będą się leczyli w prywatnych przychodniach, omijając rosnące kolejki. Biedniejsi z kolei mogą zostać w pogrążonych w chaosie szkołach publicznych i niedofinansowanych placówkach ochrony zdrowia. Mogą też wydać swoje 500 plus na dodatkowe korepetycje dla dzieci czy usługi medyczne, na które w systemie publicznym nie mogą się doczekać.
Socjolożka, dr hab. Małgorzata Jacyno oceniła w rozmowie z "Kulturą Liberalną", że "w 500 plus można widzieć coś w rodzaju powszechnej rekompensaty za porzucenie obywateli przez państwo". To także, jej zdaniem, charakterystyczny dla polskiego państwa typ interwencji "na końcu", sposób na delikatne złagodzenie negatywnych skutków działania naszego systemu polityczno-gospodarczego. O zmianie samego systemu – by negatywnych skutków w postaci biedy czy nierówności produkował mniej – nikt jednak nie myśli.
Innymi słowy, to trochę tak jakbyśmy z plagą wypadków na drogach chcieli walczyć tylko i wyłącznie wypłacając ofiarom miesięczną rentę. A jednocześnie całkowicie ignorowali takie kwestie, jak jakość dróg, stan techniczny aut czy kodeks drogowy i jego egzekwowanie.
PiS to partia niemocy
Zaraz, zaraz, powie ktoś, ale czy PiS nie zmienia właśnie całego systemu politycznego i gospodarczego, jaki w Polsce panuje? Przecież to Jarosław Kaczyński zarzucał swoim przeciwnikom "imposybilizm", czyli niezdolność do faktycznego zmieniania rzeczywistości. Rządy Prawa i Sprawiedliwości miały być przezwyciężeniem tego zjawiska.
Nic takie się nie stało. Właściwie każda wielka reforma lub inicjatywa zapowiadana przez partię rządzącą została albo całkowicie zarzucona, albo jest kontynuowana jedynie w teorii, w praktyce zaś nie ma właściwie żadnych szans na realizację. Do tej drugiej kategorii zaliczyłbym między innymi zapowiedzi odrodzenia polskiego przemysłu stoczniowego poprzez budowę wielkich statków wycieczkowych lub słynny pomysł stworzenia "polskiego samochodu elektrycznego". Chociaż według pierwotnych zapowiedzi jego pierwsze, prototypowe egzemplarze miały powstać już w zeszłym roku, to do dziś nie zobaczyliśmy nawet projektu auta. O stworzeniu linii produkcyjnej, sieci dystrybucyjnej czy wyborze wykonawcy nie ma sensu nawet wspominać. Mimo to firma ElectroMobility Poland, która miała nadzorować produkcję, nadal działa.
Są jednak przykłady jeszcze bardziej spektakularne, jak choćby wielka reforma wymiaru sprawiedliwości. Premier Mateusz Morawiecki wielokrotnie mówił o nagminnych patologiach występujących w polskich sądach i przestępstwach w nich popełnianych. Tymczasem po czterech latach rządów Zjednoczonej Prawicy okazuje się, że zamiast wyłapywać – rzekomo wszechobecnych – kryminalistów w togach, grupa ludzi w Ministerstwie Sprawiedliwości zajmowała się wyszukiwaniem "haków" na sędziów, bo najwyraźniej realnych przestępstw nie potrafili znaleźć. Co gorsza, sprawność działania sądów – mierzona czasem oczekiwania na wyrok – także się w ostatnim czasie pogorszyła.
Jeszcze inny przykład to polityka migracyjna. Partia, która od dawna straszy Polaków "obcymi" i opowiada o ochronie polskiej tożsamości, na potęgę wpuszcza do kraju imigrantów już nie tylko z Ukrainy, ale i z Dalekiego Wschodu. Buńczuczne zapowiedzi przegrywają z prostymi wymaganiami rynku pracy.
Ale bodaj najbardziej szokującym pokazem niemocy PiS-u – na co zwróciła im uwagę wspomniana już Małgorzata Jacyno – była porażka we wprowadzeniu zakazu hodowli zwierząt futerkowych. Nawet w tej prostej sprawie, w którą osobiście bardzo angażował się Jarosław Kaczyński, partia musiała zrobić krok wstecz. Nie uległa przy tym żadnemu wielkiemu mocarstwu, ale… lobby futrzarskiemu.
Państwo "bez żadnego trybu"
Najnowszym pomysłem partii, który ma rzekomo zrewolucjonizować stan polskiej gospodarki i poziom życia społeczeństwa, jest szybki wzrost narzuconej przez państwo płacy minimalnej. Pomysł ten, przedstawiony przez Jarosława Kaczyńskiego na konwencji PiS w Lublinie, spełnił swoje zadanie kampanijne – wzbudził zainteresowanie mediów, a także został podchwycony i skrytykowany przez przeciwników politycznych. PiS ustawił z kolei po raz kolejny w roli budowniczych sprawiedliwego państwa i obrońców uciśnionych. Znów niesłusznie. Dlaczego?
Po pierwsze, po raz kolejny widać, że prezes wprowadza nowe regulacje "bez żadnego trybu". Pomysłem podniesienia płacy minimalnej zaskoczona była nawet Jadwiga Emilewicz, minister przedsiębiorczości i technologii. Jest to tym bardziej zaskakujące, że koszty podwyżki siłą rzeczy poniosą przedsiębiorcy. O konsultacjach w ramach Rady Dialogu Społecznego nawet nie było mowy.
Po drugie, jak zwracała uwagę przewodnicząca Rady Dialogu Społecznego Dorota Gardias, podwyżka płacy minimalnej nie obejmie m.in. pielęgniarek i położnych, pracowników medycznych czy pracowników oświaty. Ich pensje regulują bowiem inne ustawy. I nie przypadkiem wypłacane są one bezpośrednio z budżetu państwa. A zatem w wyniku arbitralnej decyzji prezesa PiS może dojść do sytuacji, w której szeregowy pracownik marketu będzie zarabiał więcej niż początkujący nauczyciel czy pielęgniarka. Nietrudno sobie wyobrazić, jakie będzie to miało skutki – odpływ ludzi z tych zawodów albo do sfery prywatnej, albo do innych zawodów, już widoczny, jedynie przyspieszy.
Po trzecie, obietnice Kaczyńskiego w połączeniu z szeregiem innych zapowiedzi – na przykład zmiany sposobów naliczania ZUS – po raz kolejny wywołuje poczucie niepewności w dużej grupie społecznej. A tak trudno budować jakiekolwiek zaufanie wobec państwa, które jest przecież konieczne do tworzenia sprawnych instytucji państwowych.
Po czwarte, zamiast poprowadzić poważną dyskusję na temat istotnego problemu, jakim są niskie płace, PiS po raz kolejny wykorzystuje poważny problem wyłącznie w celach kampanijnych. Kiedy opozycja protestuje, politycy ugrupowania rządzącego pytają: "Nie chcecie, żeby Polacy zarabiali więcej?". Owszem, chyba wszyscy chcemy, żeby Polacy mogli zarobić więcej, ale oprócz celu równie ważna jest metoda jego osiągnięcia.
Zakładam, że wszyscy chcemy też, aby mniej ludzi ginęło na polskich drogach. I jesteśmy w stanie łatwo ten cel osiągnąć – wystarczy, że całkowicie zakażemy korzystania z aut i motocykli, a drogi zamkniemy. Koszty tego rozwiązania będą jednak ogromne. Z propozycją Kaczyńskiego może być podobnie. Ale o tym prezes już rozmawiać nie chce. Znalezienie lepszego, bardziej złożonego rozwiązania wymagałoby bowiem czasu, rozmów, kompromisów i metodycznej implementacji uzgodnionych rozwiązań. Z tym zaś PiS radzi sobie słabo. Kiedy więc dziś w planach budżetowych PiS słyszymy o wielkich inwestycjach i projektach infrastrukturalnych, a w przemówieniach prezesa i premiera o przebudowie społeczeństwa, to powinniśmy traktować te zapowiedzi z dużym dystansem. Owszem, ludzie władzy mogą złamać kariery wielu swoim przeciwnikom, mogą też skompromitować cały szereg instytucji publicznych. Ale – mimo że PiS dysponuje od czterech lat niemal pełnią władzy – to w miejscu tych zniszczeń nie powstaje żadna nowa, przemyślana jakość. A już z pewnością nie państwo dobrobytu. To raczej państwo "bez żadnego trybu".
Tytuł: Wielki Wódz, Budowniczy i Wskrzesiciel Niepodległości Ojczyzny, Wychowawca i Opiekun Narodu – tak wychwalano Józefa Piłsudskiego w literaturze i poezji
Źródło: NAC