Im głośniej Rosja straszy wielką wojną, tym bardziej można mieć pewność, że takiej wojny nie będzie. Jeśli w ogóle dojdzie do zbrojnego konfliktu, to lokalnie. I tylko z Turcją, nie z NATO. Najważniejsze jest jednak to, że Kreml groźbą wojny zablokował w Syrii ruchy międzynarodowej koalicji.
Jeszcze pół roku temu kluczem do relacji Rosji z Zachodem była Ukraina. Dziś jest to Syria – to na Bliski Wschód Kreml przeniósł ciężar konfrontacji z USA i ich sojusznikami, za przysłowiowego potencjalnego chłopca do bicia obierając Turcję. Z dwóch powodów: po pierwsze, to główny rosyjski rywal w Syrii, po drugie – członek NATO.
Wydarzenia z listopada – poczynając od zestrzelenie przez Turków rosyjskiego samolotu – otworzyły przed Rosją nowe możliwości rozegrania syryjskiego konfliktu. Grożenie wojną światową jest kluczowym elementem taktyki, która zrodziła się na Kremlu wcale nie tak dawno temu.
Szczęśliwy traf
Po raz kolejny potwierdza się, że Władimir Putin jest znakomitym taktykiem, ale strategiem nie najlepszym. Tak było na Ukrainie, tak też jest w Syrii. Decydując o bezpośrednim zaangażowaniu militarnym po stronie Baszara el-Asada (zresztą za namową Iranu), Kreml nie myślał, że będzie to można wykorzystać przeciwko NATO. Słabości i błędy rywali, przy jego własnej bezczelności i skłonności do ryzyka, otworzyły nowe możliwości.
Punktem zwrotnym było zestrzelenie przez Turków rosyjskiego Su-24. Od 24 listopada można mówić o głębokim konflikcie Moskwy z Ankarą – politycznym i ekonomicznym – ocierającym się o starcie militarne. Dziś widać, jak bardzo znaczenie tego incydentu wykracza poza dwustronne relacje rosyjsko-tureckie. Pierwsze komentarze mówiły o porażce Rosjan, których bezkarność w Syrii miała właśnie ukrócić Ankara, strącając wojskowy samolot. Ale z czasem okazało się, że to Putin zneutralizował główną przeszkodę w realizacji strategii pomocy Asadowi.
Rosjanie nawet nie prowokowali specjalnie Turków, ale efekt zestrzelenia samolotu był taki, że Moskwa zyskała pretekst, by przerzucić do Syrii dodatkowe samoloty oraz systemy obrony przeciwlotniczej. W ten sposób poważnie ograniczyła możliwości powietrznych działań koalicji, tworząc rodzaj faktycznej strefy zakazu lotów. Jednocześnie Turcy zostali ograniczeni w aktywnej pomocy dla rebeliantów – z jednej strony przez zwiększoną obecność wojskową Rosjan, którzy wprost zagrozili wojną, z drugiej przez zwrócenie większej uwagi światowej opinii na zarzuty o cichej współpracy Ankary z dżihadystami. Wtedy też chyba po raz pierwszy Putin dostrzegł możliwość wbicia klina między Ankarę a Zachód. Reakcje NATO po zestrzeleniu rosyjskiego Su-24 były bowiem dość powściągliwe i widać było obawy przed wciągnięciem się w wojnę.
Od początku grudnia Rosjanie zwiększyli swoje zaangażowanie w Syrii, a jednocześnie ograniczona została pomoc koalicji (Turków, Amerykanów i innych) dla rebeliantów. Na skutki nie trzeba było czekać długo. Lądowa ofensywa sił Asada zepchnęła rebeliantów do defensywy na wszystkich frontach. Apogeum stała się operacja okrążania Aleppo, w efekcie której Asad, Rosja i Iran są o krok od punktu zwrotnego w wojnie domowej, gdyż pokonanie rebeliantów w Aleppo będzie początkiem końca przeciwników reżimu. Zdają sobie z tego sprawę sojusznicy rebelii, z Turcją na czele. Rosja zaś chce to wykorzystać. Jeśli Ankara nie zareaguje, Aleppo może upaść. Jeśli zaś zareaguje… Moskwa zapewnia, że uzna to za casus belli. Ale czy na pewno?
Wojenna groźba
W połowie lutego niemal jednocześnie w zachodnich mediach pojawiły się dwa wywiady z Dmitrijem Miedwiediewem. W rozmowie z amerykańskim tygodnikiem "Time" rosyjski premier podkreślił, że Moskwa nie zamierza wstrzymać bombardowań pozycji rebeliantów w Syrii, dopóki jej sojusznicy w Damaszku nie osiągną pokoju na korzystnych dla siebie warunkach. Z kolei w wywiadzie dla telewizji Euronews ostrzegł, że wprowadzenie przez inne państwa sił lądowych do Syrii doprowadzi do "długiej wojny na pełną skalę".
Kilka dni wcześniej na mocy dekretu prezydenta Władimira Putina w Południowym Okręgu Wojskowym ruszył niezapowiedziany sprawdzian gotowości bojowej z udziałem 8,5 tys. żołnierzy, ok. 900 pojazdów oraz 200 samolotów i śmigłowców. Minister obrony Siergiej Szojgu zameldował Putinowi, że Rosja zwiększyła koncentrację swych sił zbrojnych na Krymie. Wszystko to tuż przy ukraińskiej granicy. Ale na przykład zdaniem analityka Pawła Felgenhauera wcale nie Kijów był adresatem tego pokazu siły. Zresztą sam Szojgu w telewizji oświadczył: – Zaczynamy nasz niezapowiedziany sprawdzian gotowości bojowej na południowo-zachodnim kierunku strategicznym.
Ten kierunek oznacza Turcję. Także udział w ćwiczeniach Flotylli Kaspijskiej, której pociski sterowane mogą sięgnąć Syrii, świadczy, że nie o Ukrainę chodzi.
Felgenhauer wskazuje, że postępy sił Asada w rejonie Aleppo mogą wywołać ostrą reakcję koalicji. – Istnieje możliwość, że siły zachodnie lub tureckie będą chciały odblokować osaczonych powstańców albo przebić ku miastu korytarz humanitarny – przewiduje rosyjski analityk. To zaś może doprowadzić do poważniejszego konfliktu, a nawet ogólnoeuropejskiej wojny. Felgenhauer przekonuje, że Moskwa już się do niej przygotowuje, czego dowodem mają być właśnie ćwiczenia w Południowym Okręgu Wojskowym.
Ostrzeżenia Felgenhauera potraktowano na Zachodzie bardzo poważnie. Przypomina się, że to właśnie on przewidział wybuch wojny Rosji z Gruzją w 2008 r. Trudno temu zaprzeczać, warto jednak pamiętać, że tamtej wojny by nie było, gdyby Rosjanom nie udało się skutecznie sprowokować Micheila Saakaszwilego. Teraz również wojna jest możliwa, ale tylko jeśli Kreml sprowokuje do gwałtownego ruchu Ankarę. Ćwiczenia na Krymie, Morzu Czarnym i Morzu Kaspijskim służyły więc eskalacji napięcia i prowokowaniu Turcji.
Na krawędzi
Asad, szyici i Rosjanie nie będą próbowali wziąć szturmem Aleppo – to byłaby jatka, na dodatek długotrwała. Rebelianci mogą się w poszczególnych dzielnicach bronić nawet miesiącami. Tym bardziej że rząd nie ma silnych jednostek piechoty. Dlatego reżim chce uczynić z Aleppo "syryjski Stalingrad" lub, jak wolą inni, "syryjskie Sarajewo". Trudno wyobrazić sobie, by Turcja bezczynnie przyglądała się upadkowi wielkiego miasta.
Już teraz w tym rejonie widać wzrost aktywności Turków. Ich artyleria zaczęła ostrzeliwać pozycje Kurdów sprzymierzonych z Rosjanami. Jednak oskarżenia ze strony Moskwy, że Ankara planuje wkroczenie sił lądowych do Syrii, nie znajdują – przynajmniej na razie – potwierdzenia w faktach. Turcy szukają wszelkich innych możliwości wsparcia rebeliantów, aby nie dać pretekstu do odwetu Rosji – choćby tworząc specjalny korytarz na swym terytorium, którym w zagrożony rejon Aleppo przechodzą rebelianci z prowincji Idlib.
Nie da się zaprzeczyć, że Rosja i Turcja znajdują się dziś na krawędzi wojny. Jednak trzeba też pamiętać, że to już drugi raz w ciągu paru miesięcy. Poprzednio do wybuchu nie doszło, choć Turcy zestrzelili rosyjski samolot. Teraz także Rosja sama nie rozpocznie tej wojny. Nawet, jeśli będzie pretekst, Moskwa ograniczy się najpewniej do lokalnego starcia w Syrii. Nie będzie ryzykowała wojny z NATO. Powtarzające się groźby wielkiej wojny to blef, mający odstraszać Zachód i Turcję od większego zaangażowania po stronie rebelii.
Problem dla NATO
Groźba wojny rosyjsko-tureckiej może przyprawiać o silny ból głowy zachodnich sojuszników Ankary – wszak w grę w takiej sytuacji może wchodzić słynny Artykuł 5, co by oznaczało wojnę z Rosją całego NATO. A w tureckich bazach są żołnierze USA i innych państw Sojuszu, na Morzu Śródziemnym zaś amerykańska VI Flota, wielokrotnie silniejsza od rosyjskiej Floty Czarnomorskiej. Rosjanie też zdają sobie z tego sprawę i to jest niewątpliwie argument za tym, że tak naprawdę będą unikać konfliktu. Zachód też nie chce takiej wojny. Naciska więc na Ankarę, żeby ta zakończyła bombardowanie kontrolowanych przez kurdyjskich bojowników obszarów Syrii.
Kwestia syryjskich Kurdów dzieli Turcję i USA. Amerykanie dozbrajają kurdyjskie oddziały, które dla Turcji są terrorystami. Na dodatek obecnie współpracują one z Rosjanami. Narastający między Ankarą a Waszyngtonem spór o Kurdów niewątpliwie cieszy Moskwę. Zresztą w ogóle Putin musi być zadowolony z tego, co od lat Barack Obama robi w Syrii, a właściwie czego nie robi. Syryjska wojna obnaża słabości supermocarstwa, które nie potrafi (nie chce?) pomóc sojusznikom. Pozwalając Rosji robić w Syrii, co chce, Obama przyczynił się do obecnej skrajnie niebezpiecznej sytuacji nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale potencjalnie na świecie. Dobrze to ujął były szef CIA gen. David Petraeus: – Obecna militarna eskalacja Rosji w Syrii to kolejne przypomnienie, że kiedy USA nie biorą inicjatywy w swoje ręce, inni wchodzą w tę pustkę często w sposób, który jest szkodliwy dla naszych interesów.
W co gra Putin
"Tylko osoba psychicznie chora i tylko we śnie może sobie wyobrazić, że Rosja nagle atakuje NATO". Kto to powiedział? Władimir Putin. W czerwcu 2015 r. Czy coś się zmieniło przez te pół roku? Raczej nie. Na Kremlu doskonale zdają sobie sprawę, że we frontalnym starciu z NATO Rosja poległaby z kretesem.
Tylko osoba psychicznie chora i tylko we śnie może sobie wyobrazić, że Rosja nagle atakuje NATO
Władimir Putin
Osią polityki Kremla od kilku lat jest nie wojna, ale straszenie wojną. Na interwencji na Ukrainie Putin się sparzył. Nie spodziewał się ostrej reakcji Zachodu po aneksji Krymu. Nie spodziewał się sankcji i tego, że tak długo będą one utrzymywane. Co gorsza dla niego, ukraińską awanturą obudził słabnącego olbrzyma, czyli NATO.
Obraz rosyjskiej armii też nie jest wcale tak imponujący, jak chciałby Kreml. Na pewno od czasów wojny z Gruzją należy mówić o postępie, ale to wcale nie oznacza, że rosyjskie wojsko dorównuje potencjałowi armii nie tylko amerykańskiej, ale choćby brytyjskiej czy tureckiej. Zmieniono strukturę sił zbrojnych, podniesiono poziom gotowości bojowej, rozwiązano problem ukompletowania jednostek (wcześniej bywało tak, że w jakimś pułku czy dywizji było czasem tylko 40 proc. stanu osobowego), ale już na przykład wielki plan modernizacji uzbrojenia idzie jak po grudzie.
Jest tylko jeden sposób, żeby nie przegrać wojny z NATO (co nie znaczy jednak wygrać) – sięgnąć po broń atomową na małą skalę, czyli taktyczne punktowe uderzenia jądrowe, które zatrzymają ofensywę Sojuszu i zmuszą przeciwnika do zawieszenia broni. Putin zdaje sobie jednak sprawę, że sięgając po broń niekonwencjonalną, przekroczy Rubikon. A nie po to od lat wraz z przyjaciółmi wysysa z Rosji miliardy dolarów, by nie móc się z nimi cieszyć. Dlatego nie chce wielkiej wojny z Zachodem. Straszy nią, żeby coś na Zachodzie wymóc. Putin chciałby się z nim dogadać, chciałby porozumienia w stylu Jałta 2. Jeśli ogra Amerykanów i Turków w Syrii, będzie o krok bliżej tego celu.