Na rozmowę czekam od ponad miesiąca, z doktorem Mustafą Al-Huseinem trudno się skontaktować, a później trudno się umówić. Bombardowany szpital, latające bomby i nieskończona liczba małych pacjentów potrzebujących pomocy. W końcu się udaje. Jest we wschodnim Aleppo ważną i wyjątkowo potrzebną osobą – jednym z trzech lekarzy pediatrów na 100 tys. dzieci. Opowiada o życiu w piekle. Tak źle jak teraz jeszcze nie było.
Choć nie chce rozmawiać z nami na Skype'ie, nie chce pokazać swojej twarzy, mam pewność, że jest na miejscu – zna go dobrze szef przedstawicielstwa UNICEF w Aleppo. W końcu, po wielu próbach, umawiamy się na rozmowę o świcie – dzień po nalotach na szpital, w którym pracuje. Tak wybrany czas daje nadzieję, że będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Udaje się, doktor zamyka się w niewielkim pomieszczeniu, gdzie nie słychać bomb. Mamy 20 minut…
KAROLINA NOWAK: Płaczesz czasem?
DR MUSTAFA AL-HUSEIN: Płaczę bardzo często, ponieważ moje państwo jest zniszczone, setki tysięcy osób zostały zabite, młode pokolenie jest pozbawione przyszłości, odcięte od edukacji. Ale ten płacz powoduje zawsze, że jeszcze bardziej chcę służyć mojemu krajowi i go ratować.
I nigdy się nie bałeś? Na tyle, by myśleć o ucieczce z Aleppo?
Nie, tutaj się o tym nie myśli. Jesteśmy tutaj z Allahem. JeśliBóg tak chce, nie opuścimy naszego miasta, tutaj są setki dzieci, pacjentów, którzy bez naszej pomocy mogliby umrzeć. Nie mogę stąd uciec, tutaj jest 100 tys. dzieci poniżej 13. roku życia, w tym 30 tys. poniżej 5. roku życia, a z lekarzy pediatrów – ja i dwóch kolegów. Gdybyśmy uciekli albo zostali zabici, nie byłoby już nikogo, kto mógłby się zająć małymi pacjentami. Nigdy nie zapomnę jednej 9-miesięcznej dziewczynki. Miała na imię Maryam. Jej ojciec został zabity, matka została z nią sama. Nie miały co jeść. Mała ważyła 3,8 kg (średnia waga zdrowego dziecka w tym wieku to 6,6–10,4 kg – red.), to było skrajne niedożywienie. Miała obrzęki, zapalenie płuc i anemię, a wskaźnik MUAC na poziomie 91 mm (MUAC to specjalny wskaźnik WHO do określenia stanu zdrowia dziecka. Osiąga alarmowy czerwony kolor, jeśli jest poniżej 110 mm. Wtedy dziecko musi być natychmiast poddane leczeniu – red.). Opiekowaliśmy się nią intensywnie przez 21 dni, aż osiągnęła 6,3 kg. Teraz jest zdrowa, wychowuje ją nowa rodzina, bo jej matka nie była w stanie się nią zająć.
W szpitalu opiekuję się teraz 70 dzieci na dwóch oddziałach. Na jednym mamy inkubatory, w których jest 20 noworodków. Przyszły na świat w czasie ostatnich nalotów, opiekujemy się nimi pod ziemią. Leczymy je z zatruć chemicznych, zapalenia płuc, sepsy czy chronicznego niedotlenienia… Na drugim oddziale mamy białaczki, odwodnienia, zatrucia gazem. No i naprawdę wiele przypadków skrajnego niedożywienia.
Brakuje wam jedzenia?
Oczywiście. Mamy niewiele: ryż, chleb, czasem jakąś zupę, mujaddarę (ryż z soczewicą – red.), wodę. Mamy też plumpy'nuty (żywność terapeutyczna w postaci pasty z orzeszków ziemnych z dodatkiem oleju roślinnego, mleka w proszku, witamin i składników mineralnych, zamknięta w małych saszetkach, porcja dostarcza 500 kcal – red.), ale tylko dla ciężko niedożywionych dzieci oraz dla matek w ciąży i matek karmiących.
Gdzie właściwie pracujesz? WHO informuje, że we wschodnim Aleppo nie ma już w pełni funkcjonujących szpitali.
To prawda. Szpital dziecięcy, w którym pracuję, został zbombardowany już siedem razy, ostatnio tydzień temu. Dlatego musieliśmy się przenieść w inne, bezpieczne miejsce. Przygotowywaliśmy je od miesiąca, jest pod ziemią, bardzo trudno było je znaleźć. Teraz tutaj staramy się pomagać pacjentom. W ostatnim tygodniu rannych zostało tutaj 1200 osób, kobiet i dzieci, 370 zostało zabitych. A lekarzy jest tu niewielu, tylko 30. Jestem jednym z ostatnich. Dlatego pracujemy przez 48 godzin bez przerwy, później śpimy 4 godziny i znów pracujemy 48 godzin.
To jest w ogóle możliwe, żeby tam pomagać?
Wiesz, brakuje w zasadzie wszystkiego, przede wszystkim leków. Nie mamy kroplówek dla wcześniaków, leków do leczenia górnych dróg oddechowych, leków odtruwających, leków, które pomagają w zakażeniach skóry, ale też nie mamy leków do leczenia nerek czy padaczki. Często nie mamy gdzie i jak zrobić operacji, nie mamy generatorów tlenu, wentylatorów, inkubatorów, łóżek. Przed ostatnim atakiem dostaliśmy jakiś zapas leków, ale to nie wystarczy na dłużej niż trzy miesiące.
Cały świat obiegły zdjęcia noworodków wyciąganych w pośpiechu z inkubatorów, bo szpital, w którym były, właśnie został zbombardowany. To było w twoim szpitalu?
Tak, byłem jednym z tych, którzy przenosili te dzieci.
Co się stało, że trafiły do szpitala? Czy ich rodzice żyją?
To normalni pacjenci. Jedno jest wcześniakiem, drugie ma sepsę, trzecie zapalenie opon mózgowych, czwarte żółtaczkę, a piąte hipotermię. Ich rodzice żyją. Przenosiliśmy je, bo musieliśmy je ratować przed bombardowaniem.
Co wtedy czułeś?
Najpierw czułem smutek, ale chwilę później wiedziałem, że muszę działać, zapewnić im jak najlepszą opiekę i miałem nadzieję, że im pomogę.
Co się teraz dzieje z tymi maluchami?
Udało się przenieść je w nowe miejsce. Już leżą w inkubatorach, ale te nie działają w stu procentach, bo częściowo zostały uszkodzone w czasie bombardowania.
Masz rodzinę i dzieci?
Tak, mam żonę i czwórkę dzieci: dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Najstarsze ma 6 lat, najmłodsze rok. Większość z nich urodziła się w czasie wojny. Są tutaj ze mną.
Jak twoja rodzina radzi sobie z tą sytuacją?
To jest bardzo ciężkie… Życie tutaj jest w zasadzie niemożliwe, ale moja żona też uważa, że nie powinniśmy stąd uciekać.
Więc jak wygląda normalny dzień twoich dzieci?
Bardzo smutno, bardzo… i jest pełen trosk, ponieważ moje dzieci, jak każde dziecko tutaj, nie mogą chodzić do szkoły, bo ich tutaj nie ma. Nie ma też ogrodów czy jakiegokolwiek miejsca, gdzie mogłyby się bawić.
Kogo obwiniasz za wojnę?
Cały świat, który milczy. Oni akceptują zabijanie nas. Świat na to patrzy i siedzi cicho.
Co możemy zrobić dla Syrii? Jak możemy wam pomóc?
Powiedzcie światu, by zatrzymał naloty na wschodnie Aleppo. My nie akceptujemy aktualnej sytuacji, chcemy mieć jedno miasto, nie miasto podzielone. Nie chcemy go opuszczać, chcemy tu razem żyć. Potrzebujemy mostu humanitarnego i tego, żeby do Aleppo wrócili lekarze i personel medyczny. Ale też żeby wróciły np. stacje benzynowe, po prostu normalne życie.
Co ci pomaga, żeby zostać w Aleppo, w najbardziej niebezpiecznym miejscu na świecie?
Allah, Bóg, mówi nam, że to nasza powinność nieść pomoc. On nas do tego zobowiązał i daje nam cierpliwość.
Szpital dziecięcy doktora Mustafy al-Huseina był jednym z wielu celów nalotów wojsk Baszszara el-Asada, które próbują odzyskać wschodnią część miasta. Według Światowej Organizacji Zdrowia po ostatnich dniach ciężkich ataków lotniczych nie działa już żaden szpital w tej rebelianckiej części miasta. Szacuje, że we wschodnim Aleppo uwięzionych jest 100 tys. dzieci, wśród nich 30 tys. poniżej 5. roku życia i około 60 tys. poniżej 13. roku życia. Nie mają co jeść, nie chodzą do szkoły. Nie znają rzeczywistości bez wojny.
Jak można pomóc
– Wypełniając specjalny formularz na stronie UNICEF i przekazując pieniądze:
– Wspierając organizację White Helmets – wolontariuszy, którzy uratowali w Syrii już ponad 70 tys. osób, a za swoją działalność są nominowani do pokojowej Nagrody Nobla.
– Wspierając komitet Rescue:
– Wspierając organizację Save the Children:
– Adopcja z Syrii jest dziś niemożliwa, ale możemy pomóc całym rodzinom lub pojedynczym osobom. UNHCR uruchomił program Refugees Welcome Polska, w ramach którego można zarejestrować swoje mieszkanie lub jego część i kiedy będzie taka potrzeba, oddać je uchodźcom: