Dwie dekady temu byliśmy piękni i młodzi. Wszystko wydawało się możliwe, a w XXI wieku miała nastać era powszechnej szczęśliwości. Na tej fali w 1999 roku wypłynął emerytalny sen o wakacjach pod palmami. Pieniądze leżały na ulicach, a gorączka złota opętała Otwarte Fundusze Emerytalne. Dziś wspomnienie tamtych czasów może jednak wywoływać uśmiech politowania, zwłaszcza gdy zestawimy piękne obietnice z obecnymi emeryturami.
20 lat temu nasze życie wywróciły do góry nogami cztery wielkie reformy rządu Jerzego Buzka. Dotyczyły służby zdrowia, szkolnictwa, liczby województw i systemu emerytalnego. Ta ostatnia miała być rewolucją w oszczędzaniu na złotą jesień życia. Przy okazji byliśmy świadkami rewolucji, jeśli nie kulturalnej, to na pewno medialnej. Reklamy zachęcające do inwestowania w OFE na stałe weszły do popkultury i wręcz zawładnęły językiem i umysłami milionów Polaków.
Dzieciaki na podwórku "rzucały się jak Misiek", a dorośli przy kolacji zastanawiali się nad słowami Zbigniewa Zamachowskiego o "wysokiej alokacji składki". Reklamy OFE jak na tamte czasy były telewizyjnymi majstersztykami. Zachwycały nie tylko oprawą wizualną, ale i dowcipnymi dialogami oraz nieszablonowymi scenariuszami. Trudny przecież temat starości i oszczędności emerytalnych często traktowany był ze swadą, rzadko spotykaną wcześniej w posttransformacyjnej rzeczywistości lat 90.
Jaki to był świat?
Zanim jednak przejdziemy do reformy emerytalnej i jej konsekwencji dla wszystkich Polaków, przypomnijmy sobie, jak pod koniec milenium wyglądały świat i Polska.
"Żyłeś w wyśnionym świecie, Neo" – przekonywał nas Morfeusz, a siostry Lana i Lilly Wachowski miały na imię Larry i Andy, i jeszcze jako bracia Wachowski nakręcili kultowy "Matrix", z którego pochodzi to słynne już zdanie.
Brad Pitt i Edward Norton założyli "Fight Club", a "American Beauty" podziwiał, jeszcze wtedy lubiany i szanowany, Kevin Spacey. Wzruszaliśmy się, oglądając miłosne rozterki Julii Roberts i Hugh Granta w "Notting Hill" oraz byliśmy zszokowani finałem "Szóstego zmysłu".
W muzyce był to rok niemniej przełomowy i stał pod znakiem wielkich odkryć. Niczym dżin z lampy (w jej przypadku z butelki) wyskoczyła Christina Aguilera, a Britney Spears po raz pierwszy zaprezentowała się nam w szkolnej ławce.
Z każdym rokiem bite były rekordy liczby ludności Ziemi. W 1999 roku licznik przekroczył 6 miliardów.
Za oceanem z pierwszych stron gazet nie schodziły podboje miłosne ówczesnego prezydenta USA Billa Clintona, którego na początku 1999 roku oszczędził Senat i pozwolił mu dokończyć drugą kadencję. W Rosji sympatycznego Borysa Jelcyna zastąpił bezwzględny Władimir Putin.
Z komputerów i mikrofalówek (przynajmniej niektórych) straszyła nas tzw. pluskwa milenijna, która - jak się okazało - wcale nie uczyniła niepoliczalnych strat w urządzeniach i systemach elektronicznych.
Jaka była Polska?
Na polskim podwórku też byliśmy świadkami niejednej rewolucji. Zamiast 49 województw mieliśmy od 1 stycznia 1999 roku tylko 16. Wszyscy Polacy zapisywali się do kas chorych, a uczniowie zaczęli uczęszczać do gimnazjów.
Polskie telewizje zaczęły emitować nieśmiertelne hity, takie jak "Świat według Kiepskich" czy "Na dobre i na złe", a Hubert Urbański zaczął pomagać w zdobyciu fortuny uczestnikom teleturnieju "Milionerzy".
Wycieczki szkolne tłumnie odwiedzały kina, dzięki czemu "Ogniem i mieczem" oraz "Pan Tadeusz" do tej pory są najpopularniejszymi polskimi filmami od czasów PRL-u. Nuciliśmy "Dumkę na dwa serca", tańczyliśmy do upadłego przy "Prawym do lewego" i w zaciszu domowego ogniska wsłuchiwaliśmy się w "Długość dźwięku samotności".
Na polskich ulicach dominowały Fiat Seicento, Daewoo Matiz i Lanos. Nic dziwnego, skoro ich cena wynosiła niewiele ponad 20 tys. zł, czyli mniej więcej tyle, ile średnio w ciągu roku zarabiali wtedy Polacy. Można było też jeździć do woli - na początku roku litr benzyny kosztował mniej niż dwa złote. Niestety był to ostatni moment, gdy cena paliwa nie przyprawiała nas o ból głowy. Już w grudniu litr benzyny kosztował o złotówkę więcej.
W 1999 roku byliśmy pełni optymizmu. Zapomnieliśmy już o żelaznej kurtynie i o pierwszym konflikcie w Zatoce Perskiej, a wojna z terrorem, a przy okazji o ropę, była dopiero przed nami. Polska wstąpiła do NATO, a na horyzoncie było wejście do Unii Europejskiej. Internet był miejscem, gdzie wymienialiśmy poglądy i informacje na blogach i czatach, nie obrzucaliśmy się inwektywami i nie przekazywaliśmy dalej fake newsów na portalach społecznościowych.
- To było społeczeństwo, co do którego jako reporter, prezenter telewizyjny, dziennikarz, żywiłem ogromne nadzieje. Że ono właśnie się robi tolerancyjne, otwarte. Że wejście do Unii, na które się szykujemy i o którym marzymy, to jest nasze wspólne pragnienie. Że jesteśmy tacy współcześni, nowocześni, realizujemy jakieś zachodnie humanistyczne ideały - wspomina w rozmowie z Magazynem TVN24 reportażysta Mariusz Szczygieł.
- To wrażenie minęło niedługo później, gdy po raz pierwszy PiS doszedł do władzy w 2005 roku. Szybko się zorientowałem, jak łatwo się ujawnia niechęć, ksenofobia i nienawiść – do innej nacji czy orientacji. Wydawało mi się, że ten "płaszcz nowoczesności i tolerancji" jest dosyć gruby i stał się naszą drugą skórą. Okazało się, że to nieprawda, że on jest bardzo cieniutki. A pod powierzchnią wciąż bulgocze między innymi antysemityzm i homofobia. Ten 1999 rok odbieram jako rok takiego złudzenia – podkreśla.
- Rok 1999 nie jest niestety tak dobrze udokumentowany w sieci, bo internet był raczkujący. Pamiętam, że w jednym z programów pytałem pana, który przyniósł laptop o to, co to jest internet. Z tego, co mówił, tak to wtedy zrozumiałem: to jest taka niewidzialna kawiarnia w powietrzu. Taka kawiarnia, w której ludzie się spotykają i rozmawiają. Tak to potem również mojej mamie tłumaczyłem. W ‘99 byliśmy dość czyści i dość niewinni. Rozwój internetu dał możliwości nieskrępowanego mówienia. I okazało się, że można mówić wszystko, puściły wszelkie hamulce - podsumowuje Szczygieł.
Pieniądze na ulicach
Reforma emerytalna była jedną z czterech wielkich reform rządu AWS-UW Jerzego Buzka. Początek OFE to 1999 rok – pierwsze pieniądze z ZUS trafiły do funduszy w maju. Polacy byli bombardowani reklamami - rządowymi i prywatnych towarzystw emerytalnych.
Banki i instytucje finansowe szybko zdały sobie sprawę, jak wielka żyła złota się przed nimi otworzyła. Liczba organizacji, które próbowały przekonać miliony Polaków do wybrania ich funduszu, rosła lawinowo. Często były to nawet firmy niezwiązane bezpośrednio z finansami, jak np. telewizja Polsat czy Poczta Polska. Po 20 latach wiemy, że walka toczyła się o naprawdę niebagatelną kwotę ponad 315 mld zł, która mogła być przecież zdecydowanie większa.
W 1999 roku pieniądze leżały na ulicach. To sformułowanie wcale nie jest dalekie od prawdy. Za zwerbowanie klienta niektórzy akwizytorzy pobierali nawet 1000 zł prowizji, a towarzystwa emerytalne, dzięki opłacie za prowadzenie konta, w najlepszych latach w sumie zarabiały ponad 2 mld zł rocznie.
Polaków namawiano do wyboru OFE nie tylko z ekranów telewizorów. Ulice zaroiły się od akwizytorów, którzy chodząc od drzwi do drzwi namawiali na wybór ich funduszu. Była to jedna z największych grup zawodowych w Polsce, w której szeregi praktycznie z dnia na dzień wstąpiły setki tysięcy ludzi. W sumie ponad 400 tysięcy osób przekonywało Polaków do inwestowania w spokojną starość.
Na każdym kroku natykaliśmy się na billboardy, a w domu z lodówki wyskakiwały gwiazdy zachwalające OFE. Po dwóch dekadach wydatki na kampanie medialne wciąż robią wrażenie.
Na rządowe kampanie telewizyjne informujące o najnowszym systemie emerytalnym w samym 1999 roku wydano 16 mln zł. Dodajmy, że wtedy rząd Jerzego Buzka nie kontrolował publicznej radiofonii i telewizji. Koszt kampanii powszechnych towarzystw emerytalnych (PTE) oszacowano na prawie pół miliarda złotych.
"W polowaniu akwizytorom pomagała reklamowa nagonka" – takich, jakże trafnych, słów użył przed 20 laty reporter Marcin Pawłowski w materiale "Faktów" TVN.
Wakacje pod palmami
Reklamy OFE zapewniały, że po wprowadzeniu nowego systemu emerytalnego na starość będzie nas stać na wakacje pod palmami.
Kilka kampanii reklamowych bez wątpienia odcisnęło piętno na polskiej rzeczywistości, nie tylko dotyczącej oszczędności emerytalnych.
"Proszę Państwa, to już nie jest zabawa" – mówił Mariusz Szczygieł we wstępie do reklamy OFE Polsat. A była to reklama, która już wtedy wzbudzała wiele kontrowersji.
- Pamiętam, że nie zarobiłem na niej wiele i była to taka sytuacja, w której trudno mi było odmówić. Nie były to jakieś gigantyczne pieniądze, jakie dostawali wtedy aktorzy za takie reklamy. To było śmieszne bardzo, bo potem mi ktoś powiedział, że dzwonią ludzie do funduszu na infolinię i mówią, że wiedzą, że Szczygieł jest ubezpieczony w innej firmie. I to była prawda. A mnie do głowy nie przyszło, żeby się przenosić do OFE Polsat. Byłem ubezpieczony w Allianz wtedy - wyjaśnia Szczygieł.
Właśnie ta reklama sprawiła, że ten niezwykle popularny prowadzący, który podobno jako pierwszy w Polsce powiedział na antenie słowo "orgazm", zrezygnował z pracy w telewizji.
- Udział w tej reklamie miał ogromny wpływ na moje życie. Półtora roku później odszedłem z telewizji i przez 18 lat nigdy do niej nie wróciłem pomimo wielu propozycji. Otóż w czasopiśmie "Press" zrobiono profesjonalną ocenę wszystkich reklam. Jednym z oceniających był Mariusz Ziomecki, który pod moim zdjęciem z tej reklamy napisał: "Wybił się przed laty jako reportażysta, ale od lat zarabia na chleb w inny sposób". Na mnie to zrobiło ogromne wrażenie, jakby mi ktoś dał w twarz – podkreśla autor "Gottlandu".
I kontynuuje: - Ten komentarz sprawił, że sobie pomyślałem: Matko, ja już od trzech lat nie napisałem żadnego tekstu, a przecież to jest coś, co ja kocham, a telewizja mnie tak strasznie stresuje. Powoli zacząłem przygotowywać "program wycofywania się".
"Życie to nie film"
Życie reszty Polaków, która oszczędzała w OFE, tudzież je reklamowała, prawdopodobnie nie zmieniło się tak bardzo jak prowadzącego jeden z pierwszych programów typu talk-show w polskiej telewizji. Mimo to nie można nie docenić wpływu OFE i kampanii medialnych.
Wielu z nas pewnie do tej pory pamięta chwytliwe zachęty do inwestowania w fundusze, które płynęły z ust gwiazd małego i dużego ekranu.
W latach 90. pod względem popularności niewielu aktorów mogło równać się z największym polskim macho – Bogusławem Lindą, dlatego jego też nie mogło zabraknąć w reklamie OFE. W klipie funduszu Winterthur nadwiślański James Bond ucieka w sportowym kabriolecie, gra w ruletkę w towarzystwie pięknych pań, a jakby tego było mało, nie ima się go ogień. Po tych kilku widowiskowych ujęciach wypowiada jedną ze swoich najsłynniejszych kwestii: "Życie to nie film". Po czym dodaje, że "każdego czeka emerytura". Na koniec rozczula nas widok budzącego zaufanie bernardyna.
Kolejną gwiazdą, która przekonywała Polaków do zadbania o spokojną starość, był grający Pana Wołodyjowskiego Zbigniew Zamachowski. W reklamie OFE Commercial Union był wspierany przez Kingę Rusin oraz eksperta i przedstawiciela firmy Tomasza Jagodzińskiego.
Prezenterka telewizyjna zadała bardzo ważne pytanie dotyczące OFE: "czy te pieniądze można stracić?".
"Nie. Uniemożliwia to cały system zabezpieczeń z gwarancjami Skarbu Państwa włącznie. Będziemy natomiast dziedziczyć oszczędności, czego do tej pory nie było" – wyjaśnił w reklamie przedstawiciel OFE.
Ta odpowiedź eksperta brzmi dziś odrobinę tragikomicznie. Wielu Polaków w najbliższym czasie może bowiem utracić 15 proc. swoich oszczędności emerytalnych. A przecież już wcześniej ponad połowa pieniędzy z OFE trafiła w ręce ZUS za rządów PO-PSL, nie mówiąc już o opłatach, które pobierały fundusze.
"Trzeba mieć fantazję"
Wyśniony świat "Matrixa" i piękna starość w cieniu palm były naszą codziennością. Każdego dnia byliśmy karmieni iluzjami lepszej przyszłości. "Na emeryturze nie będziesz musiał udawać życia" – przekonywało nas OFE EGO. Z kolei gwiazdy serialu "Złotopolscy" zapewniały, że Pocztylion gwarantuje im bezpieczną przyszłość.
W 1999 roku dowiedzieliśmy się, że fantazję mają nie tylko młodzi, ale też ci ciut starsi. Reklama funduszu Allianz wzięta była niczym z planu filmu o trudnej młodzieży i od razu stała się przebojem. Cytaty z niej są w obiegu do dziś.
"Trzeba mieć fantazję, dziadku" – mówi młody gniewny do wychodzącego ze sklepu na stacji benzynowej przedstawiciela starszego pokolenia. Odpowiedź "dziadka" do dziś wywołuje uśmiech. Starszy pan wjeżdża swoim samochodem w zaparkowanego z tyłu jeepa i zwraca się do oniemiałego młodzieńca: "Trzeba mieć fantazję i pieniądze, synku".
Głosem Cezarego Pazury "Bogdan mówił Bankowy", a kilkuletni chłopiec budował konstrukcję z filarami na pierwszym planie i w myślach zachwalał swoją ulubioną literkę "b".
Setki miliardów złotych ze składek
Wszystkie te reklamy (i wiele innych, których tak dobrze nie pamiętamy) były tak popularne i sugestywne, że przekonały miliony Polaków do zapisania się do drugiego filaru (OFE). Chodzi głównie o obywateli, którzy w momencie wprowadzenia reformy mieli od 30 do 50 lat. Młodsi nie mieli wyboru. Ich składki obowiązkowo trafiały do OFE.
Autorzy reformy nie przewidzieli wielkiej popularności funduszy. W związku z tym kolejne rządy musiały płacić wysoką cenę za sukces OFE i zaciągały kolejne pożyczki na wypłatę emerytur.
- Wtedy, kiedy wprowadzono tę reformę, to przede wszystkim eksponowano to, jak bardzo w jej wyniku wzrosną emerytury. Emerytura pod palmami to jest typowy obrazek z tamtego okresu. Wszędzie były te billboardy, które pokazywały, że emeryt będzie tak zamożny po tej reformie, że będzie go stać na podróże do egzotycznych krajów – przypomina Magazynowi TVN24 prof. Leokadia Oręziak, autorka książki "OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce".
Trudno dziwić się gorączce złota, która ogarnęła instytucje finansowe pod koniec XX wieku. Na stole leżały miliardy złotych. W rzeczywistości było to ponad 315 miliardów. W wyniku reformy, która zaczęła obowiązywać w 2014 roku, ponad połowa środków z OFE (153 mld zł) trafiła do ZUS. W funduszach zostały 144 mld zł – w ciągu ostatnich pięciu lat liczba ta dzięki inwestycjom i wpłatom podskoczyła do 162 mld zł.
- W mediach, i nie tylko, politycy, ekonomiści, dziennikarze zachwalali tę reformę. Pokazywali, jak postępowym krajem jest Polska. Tymczasem ta reforma miała na celu zredukowanie emerytur z systemu powszechnego o połowę. Pamiętam, że wtedy nie powiedziano tego ludziom. Gdyby powiedziano ludziom, że będą mieli emerytury niższe o połowę, to mielibyśmy powszechne protesty i nikt by się na to nie zgodził. Było to oszustwo na wielką skalę – przekonuje Oręziak.
Odwrót od PRL-u
O zdanie na temat reformy i kampanii medialnych zapytaliśmy jednego z autorów nowego systemu emerytalnego prof. Marka Górę.
- OFE to tylko dodatek do zmiany, która w 1999 roku nastąpiła. Są najbardziej widowiskowym elementem reformy, ale dużo mniej znaczącym niż to, co zostało zrobione w ZUS-ie. Stworzono nowy system, który nie miał nic wspólnego z tym, co było przed 1999 rokiem. System przestał tworzyć zobowiązania: my wam obiecamy, a potem ktoś być może te obietnice spełni. Jest to jasne związanie przyszłych świadczeń z przyszłymi dochodami – przekonuje prof. Góra.
Jeden z autorów reformy uważa ponadto, że dzięki nowemu systemowi Polska jest w stanie lepiej poradzić sobie z problemem coraz szybciej starzejącego się polskiego społeczeństwa.
- Paradoksalnie Polska jest w lepszej sytuacji niż inne kraje. Pod względem demograficznym jesteśmy w sytuacji trudnej. To pod względem systemu emerytalnego, który ma sobie z tym poradzić, jesteśmy w sytuacji lepszej. Z punktu widzenia ochrony dochodów pokolenia pracującego, a o to nam wtedy chodziło, jest to rozwiązanie, które się znakomicie sprawdziło. Gdyby pozostawić system repartycyjny, to dochody pokolenia pracującego byłyby netto dużo niższe – podkreśla prof. Góra.
Ryszard Petru, który wtedy był doradcą ministra finansów Leszka Balcerowicza, wyjaśnia dla Magazynu TVN24, dlaczego zdecydowano się na zmiany w systemie emerytalnym.
- W połowie lat 90. prognozy wskazywały na całkowitą niewydolność ZUS. Składka po pierwszym etapie transformacji doszła do 45 procent (od podstawy dla osób zatrudnionych o umowę o pracę – red.). Poza tym Polacy oczekiwali, że emerytury będą zależały od poziomu składek, a nie będą definiowane przez państwo, tak jak to było w PRL-u – mówi Petru.
W wyemitowanym w marcu programie "Czarno na białym" ówczesny premier Jerzy Buzek przekonuje, że "w tym czasie, gdy wprowadzaliśmy reformę emerytalną, to w innych krajach postsowieckich sprawa emerytur wyglądała fatalnie".
- Tam się system rozsypał. Musieliśmy działać szybko, by nasz się nie rozsypał. To była reforma fundamentalna, która przyniosła oddech emerytom – stwierdza Buzek.
Według Petru powstał "system bezpieczny", czego dowodem jest to, że gdy fundusze weszły, to żaden z nich nie padł. Choć, jak sam przyznaje, nie był to od początku system idealny.
- Problemem bez wątpienia była wysokość opłat - zostały więc wprowadzone korekty przez nadzór finansowy, które przyczyniły się do tego, że opłaty były niższe. Proszę przy tym pamiętać, że w tamtych latach nie było konkurencyjnego rynku funduszy inwestycyjnych, a polska giełda rozwinęła się między innymi dzięki OFE. OFE spełniły swój cel, dlatego że to są nasze pieniądze - prywatne i dziedziczone. Głównym błędem było to, że nie przewidzieliśmy tego, iż politycy będą chcieli wydać te pieniądze na bieżące potrzeby – podkreśla poseł Petru.
Przypomnijmy, że na początku funkcjonowania Powszechne Towarzystwa Emerytalne (PTE), czyli instytucje zarządzające OFE, przez długi czas pobierały wynoszącą aż 10 procent tzw. opłatę od otrzymywanych składek emerytalnych. Dopiero od 2004 roku obniżono ją do 7 proc., a potem do 3,5 proc., zaś obecnie wynosi ona 1,75 proc.
Prof. Oręziak przytacza dane mówiące o tym, że "tylko pięć z 28 państw Unii Europejskiej stosuje zasadę zdefiniowanej składki w powszechnym systemie emerytalnym, pozostałe przestrzegają zasady zdefiniowanego świadczenia". Innymi słowy, tylko w pięciu krajach ludzie zbierają na własną emeryturę, a w pozostałych to państwo ustala wysokość świadczenia emerytalnego.
- W odróżnieniu od Polski władze biorą tam odpowiedzialność za zapewnienie akceptowalnego społecznie poziomu emerytur. U nas wprowadzono dziki kapitalizm w systemie emerytalnym, co jest jednym z czynników pogłębiania się nierówności społecznych – uważa prof. Oręziak.
Ekspertka krytykuje również sposób, w jaki została przeprowadzona zmiana systemu emerytalnego.
- Majstersztyk reformy z 1999 roku polegał na tym, że przeprowadzono ją tak, że większość ludzi nie zdawała sobie sprawy z tego, na czym ona polegała. Realizowana na masową skalę propaganda wprowadziła polskie społeczeństwo w błąd. Ludzi przekonywano wtedy, że realizujemy bardzo postępowe zmiany, które zapewnią wysokie emerytury – argumentuje.
Nie zgadza się z tym Ryszard Petru, który uważa, że "Polacy doskonale zrozumieli założenia systemu emerytalnego". - W końcu 2,5 miliona osób wybrało wtedy OFE – podkreśla.
Koniec OFE
Po 20 latach nie możemy ogłosić sukcesu wprowadzenia OFE. Zwłaszcza w świetle najnowszej decyzji rządu, który proponuje obywatelom przerzucenie środków z OFE (162 mld zł) na Indywidualne Konta Emerytalne (IKE). Oszczędności prawie 16 mln Polaków mają być obciążone jednak opłatą przekształceniową w wysokości 15 proc. Alternatywą będzie ulokowanie oszczędności z OFE w ZUS-ie; wtedy nie będzie pobierana z tego tytułu żadna opłata.
Po raz kolejny stoimy przed ważną decyzją – czy przenieść nasze pieniądze do wspólnej puli, czy wybrać IKE. W obu przypadkach od tych środków pobrany będzie podatek. Na nasze emerytury. O które, według prof. Oręziak, już teraz powinniśmy się martwić. Jej zdaniem "emerytury z rynku finansowego wcale nie chronią przyszłych emerytów przed skutkami tendencji demograficznych".
- Są właściwie jedną wielką iluzją. Coraz więcej jest badań pokazujących, że tendencje demograficzne spowodują spadek zysków z inwestycji na rynku finansowym. Może okazać się, że aktywa finansowe (w tym akcje i obligacje) znacząco stracą na wartości. Do tej pory ceny tych aktywów były istotnie napędzane rosnącymi wpłatami ze składek, kierowanymi na rynek przez osoby oszczędzające na emeryturę. W ten sposób przez lata kreowana była bańka spekulacyjna na rynku tych aktywów. Cały ten mechanizm zacznie obracać się w odwrotną stronę, gdy na rynek będzie trafiać mniej składek – przewiduje ekspertka.
Zaznacza, że w obecnym systemie emerytury "nie zawierają żadnych elementów redystrybucyjnych niezbędnych do łagodzenia nierówności dochodowych emerytów, a do tego obciążone są wysokimi opłatami i prowizjami na rzecz prywatnych firm zarządzających".
- Z tego powodu zarówno dotychczasowe OFE, jak OFE przekształcone na IKE, a także PPK (Pracownicze Programy Kapitałowe), to systemy stwarzające wielkiej grupie ludzi złudzenie, że w odległej przyszłości dostaną z nich godziwe emerytury – przekonuje prof. Leokadia Oręziak.
Na co się zatem zdecydować? Jaki wybór mają teraz Polacy? IKE jest dobrowolne, a z PPK każdy może zrezygnować. Można też wybrać drogę, na którą zdecydował się bohater jednej z reklam OFE.
- Dzisiaj nie jestem nigdzie ubezpieczony. ZUS mi czasem przesyła informację, jaką będę miał emeryturę, ale od sześciu lat nie pracuję na etacie i nie płacę żadnych składek emerytalnych. Sam zbieram pieniądze na swoim prywatnym koncie emerytalnym. Jestem bardzo tradycyjny i mam tylko lokaty. Strasznie mnie irytują te wszystkie fundusze typu akcje, obligacje, na których zmienia się wielkość oszczędności. Nie wytrzymałbym tego psychicznie – tłumaczy swoją decyzję Mariusz Szczygieł.
CZYM JEST STOPA ZASTĄPIENIA I DLACZEGO BĘDZIE SPADAĆ >>>
Miliony Polaków wciąż mają pieniądze w OFE. Wielu przez lata zbierało też środki w ZUS-ie i już otrzymuje świadczenia. W 2018 roku średnia emerytura wynosiła 2 257,66 zł miesięcznie, czyli 27 091,92 zł rocznie.
Po 20 latach pewnie z nostalgią i rozrzewnieniem wspominamy reklamy OFE i rzeczywistość roku 1999. Dla niejednego był to piękny okres, gdy żyliśmy marzeniami i z nadzieją patrzyliśmy w przyszłość. Najlepszym dowodem jest to, jak wielu uwierzyło w wakacje pod palmami na emeryturze i w dziadków, którzy oprócz fantazji mają jeszcze pieniądze.