Korea Północna dopięła swego: ma bomby atomowe i rakiety dalekiego zasięgu. Jest o krok od tego, by posiadać realną zdolność zaatakowania amerykańskich miast i baz wojskowych. Tymczasem prezydent USA wydaje się dolewać oliwy do ognia bez ogródek grożąc Pjongjangowi uderzeniem militarnym. O tym, że "konflikt może wybuchnąć w każdej chwili" mówią już i Chiny, jak i Rosja.
Północnokoreański reżim na przekór całemu światu testuje pociski rakietowe dalekiego zasięgu i ogłasza: całe terytorium Stanów Zjednoczonych jest w naszym zasięgu. Następnie zapowiada wystrzelenie swoich pocisków w kierunku potężnej amerykańskiej bazy morskiej i lotniczej na wyspie Guam i ostrzega: będziemy uważnie obserwować wypowiedzi i działania Amerykanów. Napięcie pomiędzy Koreą Północną i USA po raz kolejny w ostatnich miesiącach sięga zenitu, a wojna wydaje się bliżej niż kiedykolwiek.
Trump wieszczy "ogień i gniew"
Utwierdzać w tym może reakcja Donalda Trumpa, który bynajmniej nie stara się napięcia tego obniżyć. Prezydent USA ostrzegł, że jeśli Pjongjang będzie dalej grozić Stanom Zjednoczonym, to spotka go "ogień i gniew, jakich świat nigdy nie widział". Następnie ogłosił, że amerykańskie siły zbrojne "są gotowe do strzału", północnokoreańskiemu dyktatorowi Kim Dzong Unowi "nie ujdą na sucho pogróżki", a jeśli jeszcze raz pogrozi USA to "bardzo szybko dostanie za swoje". Takie słowa z ust gospodarza Białego Domu nie padają zbyt często.
Amerykanie bez wątpienia mają plan na wypadek wybuchu otwartego konfliktu - ich lotnictwo i wojska rakietowe z wszystkich baz w zachodniej części Pacyfiku mają przydzielone cele na terytorium Korei Północnej, w kierunku Półwyspu Koreańskiego popłynęłyby jednostki US Navy, a przez granicę przedarły się oddziały specjalne. Jednocześnie ludność cywilna Guamotrzymała już instrukcje na wypadek północnokoreańskiego ataku rakietowego, przypominające instrukcje z najgorszych czasów zimnej wojny i widma nieuchronnego wybuchu wojny atomowej.
Ale wojna wcale nie jest dziś nieuchronna - wręcz przeciwnie, jest koszmarem, który śni się nie tylko Donaldowi Trumpowi, ale przede wszystkim przywódcom Korei Północnej, Chin i Korei Południowej. Na wojnie nikt nie zyska, a wszyscy stracą - dlatego od lat napięcie na Półwyspie Koreańskim na zmianę maleje i rośnie, ale nigdy nie przekracza granicy, zza której nie będzie już ucieczki od wybuchu otwartego konfliktu.
Trump jak Nixon?
Już odchodzący prezydent Barack Obama wskazywał swojemu następcy zbrojenia niepokornej Korei Północnej jako najpilniejszy problem do rozwiązania w polityce zagranicznej, a Donald Trump najwyraźniej podzielił tę opinię.
Ale miliarder, który przebojem wdarł się do polityki i wygrał wybory prezydenckie na przekór nie tylko faworyzowanym demokratom, ale też dużej części własnej partii, miał poważny problem z zaakceptowaniem faktu, że niewielkie państwo po drugiej stronie świata śmie rzucać mu wyzwanie.
Od objęcia urzędu w styczniu tego roku Donald Trump buńczucznie podkreślał, że wszystkie "opcje są na stole", również interwencja zbrojna, aby zapobiec osiągnięciu przez Koreę Północną zdolności bojowego wykorzystania głowic nuklearnych i rakiet dalekiego zasięgu. Jednocześnie jego administracja zapowiadała, że nie będzie negocjować z reżimem, dopóki nie powstrzyma się on od prowokacji.
Gdy od marca zaczęły pojawiać się doniesienia o gotowości Pjongjangu do przeprowadzenia kolejnej, szóstej próby atomowej, Amerykanie sami odpowiedzieli prowokacją. Przeprowadzili niespodziewane uderzenie rakietowe na syryjską bazę wojskową, a następnie poinformowali o wysłaniu w kierunku koreańskich wybrzeży lotniskowca USS Carl Vinson w eskorcie niszczycieli rakietowych i krążownika. Sygnał był jasny: bezkarnie uderzyliśmy na Syrię, teraz to samo możemy zrobić w Korei Północnej.
Ale młody i nieobliczalny Kim Dzong Un nie przejął się tą presją, a jego próby rakietowe wręcz stały się częstsze. Skąd więc dalsze zaostrzanie retoryki przez Donalda Trumpa? Czy to oznaka jego braku dyplomatycznego doświadczenia i nieprzygotowania do kierowania polityką zagraniczną największego światowego mocarstwa?
Światełko w tunelu
Niekoniecznie. Zachowanie prezydenta USA zaczęło bowiem nasuwać skojarzenie z czymś, co znane jest jako teoria szalonego człowieka (madman theory). Zasłynął z niej prezydent USA Richard Nixon, który mierząc się z innym niepokornym, komunistycznym państwem - Wietnamem Północnym, postanowił udawać nieobliczalnego antykomunistę trzymającego cały czas palec na guziku atomowym. Po dojściu do władzy w 1969 roku, u szczytu wojny wietnamskiej, zaczął więc w ostrych słowach grozić północnowietnamskiemu reżimowi, a swojemu doradcy ds. bezpieczeństwa kazał rozgłaszać, że Nixon jest szalony, a gdy uniesie się gniewem - nic go nie powstrzyma.
Strategia ta miała jasny cel: wystraszyć przeciwnika, przekonać go, że USA są gotowe użyć broni nuklearnej, i skłonić go do negocjacji pokojowych.
Odniesienie do teorii szalonego człowieka wydaje się więc niezwykle trafne w przypadku Donalda Trumpa. Prezydent USA wielokrotnie powtarzał, że chce być "nieprzewidywalny", a groźby o "ogniu i gniewie" które mają spotkać Pjongjang, idealnie pasują do kreowania takiego właśnie wizerunku.
Logika, że z nieobliczalnym przywódcą porozumie się tylko inny nieobliczalny przywódca, wydaje się więc prawdopodobna. Pośrednio potwierdzał ją z resztą sekretarz stanu Rex Tillerson mówiąc, że trzeba spróbować "języka, który Kim zrozumie".
Niekorzystnym efektem ubocznym przyjęcia tej polityki jest fakt, że w szaleństwo Trumpa mogą zacząć wierzyć również sami Amerykanie. Być może w związku z tym Departament Stanu wziął na siebie odpowiedzialność za uspokajanie nastrojów, podkreślając m.in. że USA nie dążą do atakowania Korei Północnej ani obalenia jej rządu.
Co ciekawe, wracając do skuteczności "udawanego szaleństwa" w odniesieniu do Pjongjangu, eksperci odnotowali już pierwsze "światełko w tunelu". Jak zauważył amerykański ośrodek Stratfor, ostatnie groźby Pjongjangu wobec wyspy Guam były warunkowe - reżim uzależnił je od zachowania Amerykanów. W języku północnokoreańskiej dyplomacji może to oznaczać jej gotowość do rozpoczęcia poważnych negocjacji.
Co więcej, w piątek agencja AP poinformowała, że pomimo kryzysu administracja prezydenta USA Donalda Trumpa już od kilku miesięcy utrzymuje zakulisowymi kanałami dyplomatycznymi kontakty z Koreą Północną. Kontakty te miały dotychczas dotyczyć Amerykanów przebywających w północnokoreańskich więzieniach, stanowią jednak one idealny grunt pod ewentualne rozpoczęcie szerszych rozmów.
Wiarygodność gróźb
Problem z rzucaniem gróźb jest jednak taki, że jeżeli okażą się one bez pokrycia - przestają być traktowane poważnie. Czy więc w razie odmowy negocjacji Stany Zjednoczone rzeczywiście są gotowe do choćby ograniczonego ataku na Koreę Północną, tak jak uderzyły wiosną w Syrii?
Nie jest to takie pewne. Nawet ograniczone uderzenie sił USA na Koreę Północną nie byłoby tak proste i bezkarne, jak miało to miejsce w Syrii. Przede wszystkim Amerykanie wiedzieli, że syryjska armia nie posiada zdolności, by odpowiedzieć na taki atak. Tymczasem Korea Północna posiada znaczący arsenał rakietowy, w którego zasięgu znajdują się azjatyckie bazy wojskowe USA.
Co więcej, inna jest odporność kraju na uderzenia – podczas gdy Syria od sześciu lat wycieńcza się wojną domową, Korea Północna od dekad zbroi się właśnie na ewentualność wrogiego ataku. Północnokoreańskie instalacje nuklearne, rakietowe i artyleryjskie rozsiane są po całym kraju, co praktycznie uniemożliwia ich całkowite wyeliminowanie precyzyjnym uderzeniem wyprzedzającym.
Dlatego sceptyczny wobec możliwości takiego uderzenia pozostaje ekspert ds. koreańskich z Centrum Studiów Polska-Azja Oskar Pietrewicz. - Co by takie uderzenie zmieniło? Moim zdaniem niewiele, nie rozwiązałoby żadnego problemu - oceniał w kwietniowej rozmowie z tvn24.pl.
Jak podkreślał, że rozsianie strategicznych instalacji Korei Północnej po całym kraju to nie jedyny problem. - Do tego dochodzi bardzo trudne do prowadzenia bombardowań ukształtowanie terenu. Korea Północna jest górzysta, a instalacje znajdują się w tunelach i jaskiniach. Z kolei pociski rakietowe stopniowo instalowane są też na mobilnych wyrzutniach, również gąsienicowych, zdolnych do poruszania się po trudnym terenie. W chwili ewentualnego uderzenia mogłyby być praktycznie wszędzie - mówił.
A odpowiedzią na uderzenie USA mogłoby być zmasowane północnokoreańskie uderzenie artyleryjskie na Koreę Południową i w efekcie wybuch wojny na pełną skalę. Scenariusz ten i ogrom wynikających z niego ofiar od dawna odwodzi USA od decyzji o uderzeniu, poważnie rozważanej już przez Billa Clintona w 1994 roku.
Bardziej prawdopodobne i korzystne z punktu widzenia Donalda Trumpa byłoby w związku z tym właśnie ograniczenie się do prowokacji wobec północnokoreańskiego reżimu. Zgodnie z teorią szalonego człowieka, dawałyby one nową nadzieję na powrót do stołu negocjacyjnego.
Jak argumentował jednak dr Nicolas Levi z Instytutu Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych Polskiej Akademii Nauk, działania obliczone na zwiększanie napięcia mogłyby przynieść rezultaty także w sytuacji braku gotowości Pjongjangu do rozmów.
- Rozpoczęcie konfliktu na Półwyspie nie byłoby opłacalne dla USA. Jednak wystarczą prowokacje i może to doprowadzić do paniki wewnątrzsystemowej na Północy, utraty równowagi politycznej i destabilizacji reżimu – oceniał w rozmowie z tvn24.pl po tym, jak w kwietniu po raz pierwszy zaogniły się relacje Korei Północnej z USA.
Wojna, której wszyscy się boją
Należy jednak pamiętać, że nie tylko Stany Zjednoczone boją się otwartej konfrontacji z Koreą Północną. Wizją tą jeszcze bardziej jest przerażona Korea Południowa, kluczowy amerykański sojusznik w regionie, którego stolica znajduje się zaledwie 50 kilometrów od granicy - w zasięgu tysięcy północnokoreańskich pocisków. W ewentualnej wojnie wspierany przez Amerykanów Seul prawdopodobnie osiągnąłby dość szybkie zwycięstwo, ale wcześniej w zniszczonych miastach i infrastrukturze poniósłby o wiele większe straty materialne niż Pjongjang, który - brutalnie mówiąc - ma pod tym względem mniej do stracenia.
Ryzykiem wojny przerażone są wreszcie Chiny, powszechnie uważane za jedynego sojusznika Korei Północnej, który nie tylko chroni reżim przed upadkiem, ale też steruje jego poczynaniami. W rzeczywistości wpływ Pekinu na Pjongjang od lat maleje, co jest źródłem rosnącej frustracji Chińczyków. Istnienie reżimu rodziny Kimów nadal jednak sprawia, że Chiny posiadają znaczące wpływy na strategicznym Półwyspie Koreańskim, będąc jedynym państwem, które utrzymuje bliskie relacje z obiema Koreami i rozgrywa je dla własnych korzyści.
Tymczasem upadek Korei Północnej i wchłonięcie jej przez Koreę Południową przyniosłoby katastrofalne z punktu widzenia Pekinu konsekwencje: do Chin uciekłyby miliony zabiedzonych, niewychowanych w chińskiej propagandzie uchodźców, a jednocześnie w siłę urosłaby Korea Południowa, sojusznik USA, na którego terytorium stacjonują obecnie tysiące amerykańskich żołnierzy. Tym samym zmalałyby chińskie wpływy na strategicznym, oddalonym o zaledwie kilkaset kilometrów od Pekinu Półwyspie Koreańskim. Mówiąc krótko: największym geopolitycznym przegranym niekontrolowanego upadku północnokoreańskiego reżimu – poza rodziną Kimów – byłyby właśnie Chiny.
Konieczna współpraca z Pekinem
Wobec tego powodzenie bardziej zdecydowanych działań USA wymierzonych w Pjongjang zależne jest od współpracy Waszyngtonu z Pekinem. Bez niej, jeżeli Amerykanie będą zwiększali napięcie na Półwyspie Koreańskim, Chiny mogą uznać USA za większe zagrożenie i "zamiast wywierać presję na Pjongjang, zacząć przeciwstawiać się Waszyngtonowi" - zauważał prof. Shi Yinhong z pekińskiego Renmin University na łamach "Washington Post".
O tym, że na współpracy tej zależy Amerykanom, od miesięcy dawał już znać Donald Trump. Posunął się bardzo daleko, otwarcie oferując w zamian za nią Pekinowi ustępstwa na polu relacji handlowych, a gdy ten nadal wspierał gospodarczo Pjongjang, wielokrotnie, cierpliwie upominając go na twitterze.
Jednak Amerykanie mogą liczyć na wsparcie Chin tylko w takim zakresie, jaki nie zagraża dalszemu istnieniu Korei Północnej. Niedawny sukces, gdy Pekin poparł na forum ONZ nowe sankcje przeciwko reżimowi Kim Dzong Una, może więc być maksimum chińskiego wsparcia. Z resztą o niewiadomym znaczeniu, ponieważ problem z sankcjami leży zawsze nie w ich ustanawianiu, ale w rzeczywistym ich przestrzeganiu.
Stany Zjednoczone grożą Korei Północnej »
Reżim patrzy na Południe
Elementem, który może obecnie sprzyjać perspektywom rozpoczęcia poważnych rozmów z Koreą Północną jest natomiast Mun Dze In - nowy południowokoreański prezydent. Doszedł on do władzy deklarują chęć ocieplenia relacji z Północą i poszukiwania dyplomatycznych dróg rozwiązania sporu. Dla Korei Północnej - która w ostatnich latach znacząco zdystansowała się nawet od ostatniego swojego sojusznika, jakim są Chiny - jest to olbrzymia szansa.
Do rozmów może także skłaniać Kim Dzong Una sukces programów atomowego i rakietowego - znacząco wzmocnił on jego pozycję negocjacyjną, a Zachodowi coraz trudniej będzie nalegać na denuklearyzację Korei Północnej. Posiadanie przez nią broni atomowej coraz bardziej wydaje się przesądzone, negocjacje mogłyby jednak poprawić sytuację gospodarczą państwa.
Czy teoria szalonego człowieka zadziała na Koreę Północną? Dla Donalda Trumpa, znanego z wielu kontrowersyjnych poglądów i wypowiedzi, mogłaby być ona dość zręcznym przekuciem swojej słabości w atut.
Na marginesie warto jednak przypomnieć, że udawanie szalonego nie zadziałało w przypadku Richarda Nixona. Wietnam Północny nie uwierzył w tę narrację, a krwawy wietnamski konflikt trwał jeszcze kilka lat, nim zakończył się ostatecznie wielką porażką USA.