Czułam się upokorzona. Odwoływanie mnie trwało prawie cztery miesiące. I przez ten czas nikt nie chciał wytłumaczyć mi, co się dzieje. Premier Beata Szydło mówiła: wiesz, że polityczne decyzje zapadają gdzie indziej. Prosiłam więc słynną panią Basię, żeby mnie umówiła na spotkanie z prezesem. Ale na spotkanie nie było szans - mówi Anna Streżyńska w wywiadzie dla Magazynu TVN24.
Arleta Zalewska: Cyfrowej rewolucji Anny Streżyńskiej nie będzie. To Pani porażka?
Anna Streżyńska: Przywiązuję się do ludzi, do misji, więc byłam pewna, że po dwóch latach rozstanie z Ministerstwem Cyfryzacji będzie bardzo bolesne. To był jak dotąd najszczęśliwszy czas w moim życiu.
PiS dał Pani w kość, więc może po prostu Pani ulżyło.
To nie jest takie proste. Przeorganizowałam całe swoje życie. Przeprowadziłam się do Warszawy. Rodzinę zostawiłam na wsi. Cały ten czas poświęciłam pracy. To samo moi współpracownicy. Daliśmy temu serce, wiedzę i twarz.
A PiS tego nie docenił?
Kluczowa była moja apartyjność. To nas rozdzieliło. Dziś bym przestrzegała wszystkich fachowców przed wiarą w to, że mogą coś trwale zmienić bez zaplecza politycznego. Mówię to bez goryczy. Po prostu takie są fakty.
Może PiS nie chciał Pani wizji cyfrowej Polski?
Generalnym problemem była odpowiedź na pytanie, jaka ma ona być. Czyli uszczelnienie podatków za pomocą cyfryzacji tak, ale już transparentność tworzenia prawa, kontrola władzy, usprawnianie chorych procedur nie? Państwo imperium, egzekwujące obowiązki czy państwo służebne wobec obywatela, pomagające mu wypełnić obowiązki, ale i dostarczające usługi?
To brzmi naprawdę mało sexy, może to był problem?
Cyfryzacja, jeśli jej się pozwoli, powinna przeorać rzeczywistość. Od instytucji po człowieka. Uważam, że cyfryzatorzy biorą udział w boskim dziele.
O matko, bo tworzą e-dowód?
Tego, co tworzą, jest masa. Drukarka, która drukuje w 3D części zamienne do człowieka, powoduje, że i lekarz, i ten, który obsługuje drukarkę, stają się uczestnikami dzieła boskiego. Człowiek jest zdrowszy, lepiej funkcjonuje. Oni dają mu szanse na dłuższe życie. Ale, jak się okazało, nawet do prawicowego rządu trudno jest dotrzeć z wizją cyfrowych aniołów.
Zejdźmy na ziemię. Co Panią rozczarowało w obozie Zjednoczonej Prawicy?
To jak szybko przestała być drużyną.
A zaczęła walczyć ze sobą?
Raczej straciła cel, którym jest dobro ludzi i otwarcie na innych. Na kongresie w Przysusze prezes mówił, żeby się nie zamykać, żeby pozwolić ludziom, którzy niekoniecznie są zaangażowani politycznie i partyjnie, wykonywać ich dobrą robotę. Nie stawiajcie im barier i nie eliminujcie z życia politycznego - mówił. Aż się wyprostowałam i mówiłam: to o mnie. Teraz cieszę się, że nie muszę już pracować w środowisku, które nie podziela mentalnego założenia, że do rządu poszliśmy po to, żeby służyć.
Nieźle Panią PiS przeczołgał.
Nie tylko mnie, ale cały mój zespół.
Co bolało?
Czułam się upokorzona. Odwoływanie trwało prawie cztery miesiące. I przez ten czas nikt nie chciał i nie czuł się w obowiązku wytłumaczyć mi, co się dzieje, zaprzeczyć lub potwierdzić.
Pytała Pani o to premier Szydło?
Oczywiście, ale moje pytania trafiały w pustkę. Nie wiem, czy sama była pewna, co się wydarzy. Mówiła: nie ma decyzji, a wiesz, że polityczne decyzje zapadają gdzie indziej.
W gabinecie prezesa Jarosława Kaczyńskiego?
Z tego, co słyszałam od ludzi z Nowogrodzkiej, prezes był jedyną osobą, która wspierała moją obecność w rządzie. Do końca. Wbrew temu, co się mówi, prezes nie rządzi w ten sposób, że mówi, jak ma być i reszta kładzie uszy po sobie. W PiS-ie duże znaczenie ma komitet polityczny. A tam są Antoni Macierewicz czy Mariusz Błaszczak.
Pani wewnętrzni rywale?
Dążyli do zmiany podziału kompetencji między naszymi resortami.
Prezes Kaczyński mówił, że siedząc okrakiem na barykadzie, sukcesu Pani nie odniesie?
To były tylko takie kąśliwe uwagi.
A może to było ostrzeżenie?
Może. Ale prezes wiedział, jaka jestem. Od samego początku umawiałam się z nim na apartyjność. Wiedział, że będę ją manifestować. Nie łapię też takich ostrzeżeń, ponieważ o nic się nie ubiegam, nie mam politycznych aspiracji.
Prosiła Pani o spotkanie z prezesem?
Prosiłam słynną i doskonale zorganizowaną panią Basię - zupełnie inną niż w "Uchu prezesa" - żeby mnie umówiła na spotkanie. Chciałam iść do prezesa z moim zespołem. Byłam przekona, że jak ich posłucha i jak zobaczy nasze pomysły, to zrozumie, że nadal warto.
Z Jarosławem Kaczyńskim o cyfryzacji?
Wielokrotnie jak siadaliśmy i mu pokazywałam konkretne rozwiązania, to go autentycznie interesowało. Ja miałam zawsze frajdę z tych rozmów.
Do tej ostatniej, kluczowej rozmowy nie doszło?
Decyzja, że dla mnie drzwi są już zamknięte, zapadła wcześniej. Na spotkanie nie było więc szans.
Dlaczego Pani weszła do rządu PiS-u?
Bo wierzyłam, że kto rano wstaje, ten rządzi, a ja bardzo rano wstaję i od siódmej jestem przy biurku. Chętnie pomagam kolegom i podejmuję porzucone tematy. Taką metodą można kawał świata zagospodarować. Poza tym atmosfera castingu w listopadzie 2015 roku była świetna – to była prośba prezesa, a nie jakieś moje ubieganie się o stołek.
I prezes Panią skusił?
Tak. Pracowałam wtedy dla Koreańczyków, zarabiałam dobre pieniądze i robiłam to, co kocham, czyli budowałam sieci telekomunikacyjne.
To nie brzmi...
Normalnie?
Tak.
Ale to była moja pasja i potem takich ludzi miałam w resorcie. My się fascynowaliśmy cyfryzacją. Na początku nie chciałam tego rzucać, tym bardziej że ja już wcześniej pracowałam dla PiS-u (2005-2007- red.) i wiedziałam, jak to jest być obcym ciałem.
I naiwnie Pani myślała, że coś się tym razem zmieni?
Bywam naiwna i trochę zarozumiała, ale i świadoma swojej wartości. Wiem, ile pracuję i co potrafię. Uznałam, że mimo politycznych przeszkód, dużo rzeczy będzie można zrobić. Dlatego jak usłyszałam od prezesa, że podoba mu się mój plan i prosi mnie, żebym weszła do rządu, to zanim zdążyłam się zastanowić...
Weszła Pani do polityki?
Nie, do apolitycznego ministerstwa.
To dopiero naiwność.
Prezes Kaczyński dał mi możliwość samodzielnej obsady stanowisk, nie dostałam żadnego "oficera politycznego" do ministerstwa. Żaden minister, a szczególnie niepartyjny, nie cieszył się taką samodzielnością jak ja. Wkrótce zresztą zostałam jedynym takim.
Kiedy skończyła się sielanka?
Wraz z akcją "redaktor Konrad Piasecki i moja wypowiedź, że najpierw się zarabia, a potem wydaje".
Dziwi to Panią? Tym zdaniem podważyła Pani fundament rządu PiS.
Na początku nikt tej wypowiedzi nie zauważył. A nie powiedziałam niczego, co byłoby głupie. W domu mnie uczyli, że nie wydaje się, gdy się nie ma. Koledzy z rządu mówili: fajny wywiad, tylko po co ty chodzisz do tej Zetki.
A potem się koledzy na Panią rzucili.
Pierwszy larum podniósł minister Błaszczak, ale ponad dobę po mojej wypowiedzi.
Dostała Pani wtedy lekcję "walki wewnętrzne"?
To mi wtedy pokazało, gdzie przebiega linia sporu (przejęcie kompetencji) i że zamiast debatować, politycy walczą różnymi metodami.
Czyli kto i jakimi?
Antoni Macierewicz walczy z otwartą przyłbicą. Nikt, kto jest na linii jego strzału, nie ma wątpliwości, że tam jest. On staje na wprost, w samo południe, wyciąga kolta i strzał. A minister Błaszczak strzela zza węgła i to jest różnica. Długo nie rozumiałam źródła blokady naszych – wydawałoby się – bardzo korzystnych społecznie ustaw, na przykład o mDokumentach, o krajowym węźle tożsamości elektronicznej i platformie integracji usług i danych.
Kto je blokował?
Resort Mariusza Błaszczaka.
Wasz spór dotyczył tego, kto przejmie cyberbezpieczeństwo. Dlaczego Pani nie chciała tego oddać?
Nie był to jedyny spór, ale w każdym przypadku problem był ten sam: zmiana układu kompetencyjnego. Jestem prawnikiem. Nie zmienia się przydziału kompetencji konstytucyjnego ministra decyzją polityczną, lecz legislacją. Najpierw zmieńmy ustawę działową, a potem dzielmy nadzór. Tego wymaga prawo.
W sprawie Antoniego Macierewicza to pani prowokowała, zatrudniając w resorcie Włodzimierza Nowaka z MON, którego on krytykował.
Nic z tych rzeczy. Włodka, którego znam 15 lat, i właśnie wrócił z NATO, gdzie zajmował się cyberbezpieczeństwem, po prostu zaprosiłam do współpracy.
Ludzie ministra Macierewicza twierdzili, że pokazywali Pani teczki na niego i sugerowali, żeby Pani zerwała tę współpracę.
Faktycznie mówili, że są jakieś dokumenty, ale nie chcieli mi ich pokazać. A potem twierdzili, że je okazali, lecz to nieprawda. Nie widziałam powodu, żeby wierzyć komuś, kto nie rozmawia poważnie, zamiast człowiekowi, którego znam tyle lat.
Nowak i tak musiał odejść.
Dla dobra sprawy. Zablokowano mi jego nominację na wiceministra. Nie potrzebowałam pozorowanego ośrodka koordynacji w kancelarii premiera, co zresztą usiłowano zrobić poza prawem dopiero na jesieni 2017. Potem zablokowano jego pracę w resorcie w ogóle.
Coraz mniej tej niezależności i samodzielności Pani zostawiali?
To się równoważyło. Z jednej strony dostałam do resortu oficera politycznego na stanowisko wiceministra.
Kogo?
Pana Pawła Majewskiego, który – tak to odczuwałam - miał mnie pilnować. Z drugiej jednak pani premier zgodziła się na powołanie pełnomocnika rządu do spraw jednolitego rynku cyfrowego. Był to Krzysztof Szubert, który skutecznie przerzucał mosty nad przepaścią dzielącą nas coraz bardziej od Komisji Europejskiej. Do dzisiaj uważam, że to była jedyna pozytywna agenda rządu w relacjach z KE.
Dlaczego odrzuciła Pani wtedy pomoc Jarosława Gowina?
Nie oferował mi pomocy, tylko wejście do swojej partii.
Co dałoby Pani ochronę polityczną i być może wciąż byłaby Pani w rządzie.
Wiedział, jakie jest moje zdanie: do żadnej partii nie wejdę.
I co było dalej?
Uprzedził, że cofnie mi poparcie, bo potrzebuje ludzi w jego barwach partyjnych.
Czuła się Pani oszukana?
Nie. Rozumiałam, że on potrzebuje ministra, który będzie jeździł po kraju i namawiał ludzi do wstępowania do partii. Wtedy był kryzys Polski Razem.
A żal był?
Był żal, ale osobisty, a nie zawodowy. Przez prawie dwa lata udzielał mi ochrony. Tłumaczył niektóre polityczne kwestie. Była między nami więź. Na końcu jednak podjął decyzję na zimno, bez emocji. To była czysta polityka.
Której Pani się brzydziła?
Do której nie widziałam sensu wchodzić. Wielu znajomych mówiło mi: dla dobra sprawy to się mogłaś trochę sprzedać, wejście do partii Gowina to nie taki wstyd.
Efekt był taki, że została Pani sama?
Tak, tylko wtedy nie byłam jeszcze świadoma konsekwencji.
Że grillowanie będzie aż takie?
Na początku nie rozumiałam tego, jak premier Gowin może pozwalać, żeby nas tak upokarzano i w ogóle nie reagować. Ale dziś wiem, że ja też go zawiodłam, więc nie czuł się zobowiązany, żeby mi pomóc.
Żałuje Pani, że się nie złamała?
Raczej, że nieuważnie słuchałam. Może warto było się zastanowić, co ten polityczny świat do mnie mówi. A nie za każdym razem odpowiadać: partyjna część rzeczywistości nie mieści się w moim kalendarzu dnia.
To taki problem stawić się na jedną czy drugą partyjną imprezę?
To byłby tylko pierwszy krok. Do tego my żyliśmy w kokonie pasji i popularności. Mój zespół był postrzegany jako ten od dobrej roboty. Myślałam, że to wystarczy.
Nie warto było pójść na jakiś kompromis?
Ja większego pola kompromisu już nie widziałam.
A na czym polegał ten dotychczasowy?
Przestałam kwestionować te działania rządu, które mi naprawdę fundamentalnie nie leżały.
Czyli?
Ustawy zwiększające kontrolę nad społeczeństwem, a zarazem obciążenia biznesu. Ustawa antyterrorystyczna, hazardowa, nie zawsze wszystkie rozwiązania były proporcjonalnie do potrzeb i tanio pomyślane. Ale też te socjalne, gdzie było niepokojące rozdawnictwo. Nie kwestionuję potrzeby tych wszystkich zmian, kwestionuję sposoby i wybór chwili.
No i jak oni mieli Panią lubić?
Tylko tu chodzi o elementarny szacunek. Przecież ja miałam ludzi, projekty do dokończenia. Gdy pojawiły się pierwsze medialne doniesienia o moim odwołaniu, moi pracownicy mnie pytali, co będzie. Śmiałam się: kto odwoła ministra z poparciem ponad 80 procent, z największym poparciem w całym rządzie, tylko za to, że jest mało subordynowany. Nie byłam bohaterką skandali, wręcz przeciwnie - miałam niezłą opinię wśród młodych ludzi i wśród polityków opozycji...
Tyle że to problem...
Tyle że my realizowaliśmy 50 strategicznych projektów, a nie jak w poprzednich latach – jeden.
Potem żarty się skończyły?
Plotki narastały i nikt ich w rządzie nie dementował. Każdy wiedział, że rząd w tym składzie już nie przetrwa, mówiło się: Streżyńska - to już na pewno odejdzie, pytanie, kto jeszcze.
Nie chciała Pani tego rzucić wcześniej?
Chciałam. Tylko moi ludzie mówili, żeby jeszcze poczekać. Gdy dojdzie do wymiany premiera, to i dla ciebie może być nowe otwarcie. Mateusz Morawiecki jest probiznesowy, proobywatelski, rozumie przecież cyfryzację i na pewno o nią zadba.
Nowego premiera też nie udało się przekonać?
Nie miałam możliwości. Ustawicznie wypadałam z kalendarza. To był premier, który wiedział, czym jest cyfryzacja, wiedział, że to zmienia i państwo, i ludzkie życie, że to coś więcej niż sprawniejsza administracja. Obiecał, że zrobi przegląd resortów, że spotka się z ministrami i wiceministrami. I wtedy podejmie decyzje w sprawie dymisji.
Spotkał się?
Nie, bo decyzje zapadły wcześniej, gdzie indziej i były głównie polityczne, nie merytoryczne.
Próbowała się Pani spotkać indywidualnie?
Kiedy pytałam o rozmowę na radzie ministrów, odpowiadał: dobra, dobra, skontaktuj się z sekretariatem. A tam wiadomo - skuteczna blokada.
W biznesie też tak to się robi?
W moim świecie tak się nie robi. W normalnym świecie wezwałby mnie i powiedział: Ania, generalnie to, co robisz, jest okej, ale uważamy, że twoja samodzielność jest nie do zaakceptowania. Masz tu dwa tygodnie na dokończenie spraw, spakowanie rzeczy, podsumuj pracę w ministerstwie i się rozstaniemy. Byłam konstytucyjnym ministrem, a nie wrogiem ludu. A tu przez kilka miesięcy trwał festiwal upokarzania.
Paraliżowało to pracę resortu?
Bardzo. Biznes i administracja nie chciały ze mną rozmawiać o przyszłych projektach. Traktowały mnie jak politycznego trupa. Minęło bezsensownie wiele miesięcy.
Co Pani mówiła pracownikom?
Udawałam, bo doprowadziłabym do jeszcze większego rozprężenia i stresu; nie zasługiwali na to. Gdy zbliżały się święta, mówiłam, że im nic nie grozi, żeby się nie martwili, ale sama nie miałam złudzeń.
Jak wyglądało ostatnie spotkanie z premierem?
Powiadomił mnie o decyzji. Ja mu złożyłam raport zamknięcia, bo uważałam, że tak trzeba, mimo że nikt tego nie wymagał. A przecież takie podsumowanie należy się obywatelom.