Dwa miliony ludzi w USA może umrzeć, a kilkadziesiąt milionów zostać bez pracy. Ani wojna w Wietnamie, ani zamach na World Trade Center tak nie przeorały Ameryki. To może być katastrofa, jakiej Stany nie doświadczyły nigdy. Dla Magazynu TVN24 pisze Piotr Kraśko.
Wojna w Wietnamie zakończyła się 30 kwietnia 1975 roku i do tej pory oznacza traumę dla milionów Amerykanów, którzy stracili wtedy swoich ojców, braci czy synów. 45 lat temu ofiar było 60 tysięcy. Nawet jeśli spełni się najbardziej optymistyczny rozważany teraz scenariusz, do końca maja umrze w USA z powodu koronowrusa więcej ludzi niż zginęło w Wietnamie. Ale prawdopodobnie będzie jeszcze gorzej. W USA umrze teraz więcej ludzi niż podczas wojen w Korei i Wietnamie razem wziętych. A mowa o czasach prezydentury Trumana, Eisenhowera, Kennedy’ego, Johnsona i Nixona razem wziętych. Kilkadziesiąt razy więcej niż przez 19 lat na wojnie w Afganistanie i Iraku za czasów Busha i Obamy. Jest bardzo daleko do szczytu zachorowań, a już teraz koronawirus zabił w USA więcej ludzi niż zamachowcy z 11 września 2001 roku, którzy na dziesiątki lat zmienili sposób myślenia i życia całego kraju.
Gdy amerykańscy prezydenci chcą się wydać wyjątkowo stanowczy, lubią używać zaczerpniętego z marynarki wojennej cytatu: "na mojej wachcie (on my watch) do tego nie dopuszczę". Na "swojej wachcie" Kennedy musiał poradzić sobie z sowieckimi rakietami płynącymi w stronę Kuby, Carter uwolnić amerykańskich zakładników z ambasady w Teheranie, Reagan pocieszyć pogrążony w żałobie naród po katastrofie promu kosmicznego Challenger, Bush, stojąc w gruzach WTC, dać wiarę, że choć w USA można uderzyć, to nie można ich pokonać. Wyzwanie, przed jakim stoi teraz Donald Trump, jest o wiele większe. Dla wszystkich stało się to jasne 31 marca, gdy jego konferencja prasowa trwała 131 minut. Najdłużej w czasie całej jego dotychczasowej prezydentury. Cała Ameryka zna Trumpa od co najmniej 40 lat, ale takiego nie widziała go jeszcze nigdy. Był poważny, skupiony i nie mówił o swoich sukcesach. W ogóle nie mówił o sobie. To stan, który musiał wydać się widzom bliski doniesieniom o zbliżającym się końcu świata.
Gorzej niż grypa hiszpanka?
Anglosasi mają dość wyjątkową słabość do mówienia prawdy, która dla innych może być czasem szokująca. Dotyczy to zarówno danych dotyczących skali epidemii i jej ofiar, jak i życia codziennego. Co najmniej 250 razy leciałem samolotem na wewnętrznych trasach w USA i zawsze mnie zaskakiwała szczerość, z jaką służby lotniskowe informują o przyczynach opóźnienia startu. W Europie wytłumaczenia nie usłyszymy albo w ogóle, albo dowiemy się, że samolot, którym mamy odlecieć, nie przyleciał jeszcze z innego lotniska. Na lotnisku w Cedar Rapids w stanie Iowa oznajmiono nam natomiast kiedyś: "Nie lecimy jeszcze, bo coś jest nie tak z lewym silnikiem, ale Joe wziął już narzędzia i zaraz wszystko ogarnie". Po czym kilkadziesiąt osób zobaczyło, jak Joe z wielką skórzaną torbą, pełną śrubokrętów, udaje się w stronę samolotu. W Europie mogłoby to zniechęcić część pasażerów do podróży, ale żadnemu z obecnych tam Amerykanów nie przeszło to nawet przez myśl, gdy Joe z uśmiechem oznajmił nam, że już wszystko w porządku. Szczerze mówią, że jest OK i tak samo szczerze o tym, że ludzie będą umierać.
Trudno sobie wyobrazić, żeby polski rząd nie dysponował modelami matematycznymi, które przewidują liczbę chorych i zgonów zależnie od podjętych metod działania i czasu, kiedy to się może stać. Jednak nigdy nie poznaliśmy tak dokładnych danych jak te, o których usłyszeli Amerykanie. Ten najbardziej optymistyczny scenariusz dla USA zakłada śmierć od 100 do 200 tysięcy ludzi. Najgorszy mówi o śmierci ponad dwóch milionów. Tego, jak krytyczna jest sytuacja, dowodzi fakt, że mówiąc o tych liczbach, Trump stwierdził, że "jeśli to będzie 100-200 tysięcy, to tragedia, ale to będzie też oznaczać, że dobrze sobie poradziliśmy". Dla porównania poprzednie wielkie epidemia zabiły w USA 116 tysięcy ludzi w latach 1957-58 i 100 tysięcy w 1968 roku. Podczas kampanii wyborczej w 2015 roku Trump wielokrotnie krytykował Obamę za niewłaściwą reakcję w czasie epidemii grypy H1N1 w 2009 roku. Zmarło wtedy 12 tysięcy osób. W latach 2010-2019 sezonowa grypa odpowiadała w Stanach Zjednoczonych za śmierć od 12 tysięcy do 60 tysięcy osób rocznie.
200 tysięcy osób, które może umrzeć teraz, to wciąż jest najbardziej "optymistyczny" scenariusz. Nie ma ekspertów, którzy polemizowaliby za oceanem z tezą, że wariant krytyczny oznacza śmierć ponad dwóch milionów. A to sprawia, że dopiero przerażające wspomnienie grypy hiszpanki sprzed 102 lat dowodzi, z jaką katastrofalną sytuacją mierzy się teraz Ameryka.
Wtedy wszystko zaczęło się 11 sierpnia 1918 roku, gdy do nabrzeża portu dzielnicy Brooklyn przybił norweski statek Bergensfjord. Na jego pokładzie było 21 osób chorych na tak śmiercionośną wtedy grypę. Zabrano je szybko do szpitala, a nabrzeże objęte zostało kwarantanną. Zgodnie z posiadaną wtedy wiedzą medyczną zrobiono wszystko jak należy, ale epidemia była już nie do zatrzymania, mimo że pierwsze wypadki śmiertelne zanotowano dopiero miesiąc później. Ich przebieg był inny niż teraz. Bardzo ostre objawy pojawiały się niemal od razu albo nie było ich w ogóle. Ludzie zaczęli umierać na początku września. W połowie października umierało 500 osób dziennie, a pod koniec listopada to były pojedyncze przypadki. Ale Nowy Jork był wtedy zupełnie innym miastem i inne podjęto działania.
Ograniczono czas działania sklepów i firm, ale nie zamknięto ich zupełnie. Co więcej, nie zamknięto szkół i nawet dziś większość ekspertów uważa, że to była dobra decyzja. Jeśli dziś mieszkańcy wielkich blokowisk na Brooklynie, w Queens czy w Bronksie uważają, że mieszkają w fatalnych warunkach, to jednak nic w porównaniu z rzeczywistością Nowego Jorku z 1918 roku. Dziesiątki tysięcy dzieci mieszkały w koszmarnie zatłoczonych kamienicach, wychodziły na brudne, pełne ludzi ulice, a o zachowaniu najbardziej podstawowych zasad higieny w ogóle nie było mowy. W szkołach natomiast była przestrzeń, łazienki i pielęgniarki. To były jedyne miejsca, gdzie tymi dziećmi można się było zaopiekować. Mimo takiej gęstości zaludnienia Nowy Jork poradził sobie wtedy lepiej niż wiele innych amerykańskich miast. W całym kraju zmarło wtedy 675 tysięcy ludzi, z czego 20 tysięcy to nowojorczycy. Jednym z nich był dziadek obecnego prezydenta Frederick Trump – imigrant z Niemiec, który w Ameryce dorobił się fortuny i dał początek jednemu z najsłynniejszych klanów USA. Teraz jego wnuk, jako prezydent musi uratować swoją ojczyznę przed kolejnym kataklizmem.
Wybierzcie, kto ma umrzeć
Tymczasem 102 lata później i całe lata świetlne dalej, gdy myślimy o postępie medycyny, nauki i techniki, może być znacznie gorzej. Scenariusz, który zakłada śmierć "tylko" 100-200 tysięcy chorych, obliczony jest na sytuację, w której w całym kraju obowiązywałyby bardzo ścisłe restrykcje. A nie obowiązywały one ani w chwili, gdy obliczenia wykonywano, ani nawet teraz. Na początku tygodnia wezwanie "zostań w domu" wybrzmiewało w tylko nieco ponad połowie stanów. Kłopot w tym, że choć nam z Europy wydaje się, że Ameryka to jeden kraj – w rzeczywistości oznacza to jedną walutę i jednego głównodowodzącego sił zbrojnych. Nad wieloma amerykańskimi domami może powiewać ta sama amerykańska flaga, ale każdy stan ma też swoją. Ma też swój system edukacji, system podatkowy, prawo budowlane, zasady ochrony środowiska i oczywiście system opieki zdrowotnej. Gdy najsłynniejszy teraz lekarz USA dr Anthony Fauci, dyrektor Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych zapytany został, jak Ameryka przygotowana jest na epidemię, odpowiedział: - Przypominam, że mieszkamy w Stanach Zjednoczonych. To oznacza, że mamy 50 różnych systemów opieki zdrowotnej.
Sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo niezależnie od gubernatorów burmistrzowie miast mogą wprowadzić swoje własne zalecenia.
Od dwóch tygodni wszystkie największe amerykańskie stacje telewizyjne transmitują konferencje prasowe Andrew Cuomo, gubernatora stanu Nowy Jork. To o tyle wyjątkowe, że Cuomo może decydować tylko o tym, co dzieje się w jego stanie, a jednak to, jak mówi i o czym mówi, jest tak dramatyczne, że oglądają go Amerykanie w całym kraju. Zanim Donald Trump podał liczby, które wstrząsnęły Ameryką, swoje dane przedstawił Cuomo. Według obliczeń pracujących dla niego ekspertów w całym stanie potrzebnych będzie w połowie kwietnia około 30 tysięcy respiratorów, a posiada raptem trzy tysiące.
Kilkadziesiąt godzin później FEMA, czyli Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego, przesłała do Nowego Jorku 400 respiratorów. Na konferencji następnego dnia wściekły Cuomo wzywał FEMA, żeby przesłała mu też listę 29600 osób, które mają w takim razie umrzeć, bo dla nich respiratorów zabraknie. To Cuomo podał też wstrząsające dane dotyczące szans na przeżycie tych, którzy są w tak złym stanie, że muszą być do nich podłączeni. Wynoszą one zaledwie 20 procent. 80 procent umiera.
To gubernator stanu Nowy Jork uświadomił Ameryce, jak krytyczna jest sytuacja. Na konferencji prasowej 2 kwietnia ogłosił, że za sześć dni nie będzie już miał do dyspozycji żadnych "wolnych" respiratorów. Opisał rozmowę telefoniczną, jaką odbył w tej sprawie z prezydentem (który obiecał mu pomoc), ale przyznał, że nie wierzy, iż rząd federalny będzie w stanie udzielić pomocy ani jemu, ani innym stanom. - Wyjdźmy z założenia, że jesteśmy teraz w życiu zdani sami na siebie – podsumował. Nie wiem, czy którykolwiek polityk w Europie zdobyłby się na taką szczerość.
Co stan, to obyczaj
Kiedy myślimy o tym dzisiaj, jest jasne, że Europa mogła zacząć działać, gdy z Wuhanu docierały pierwsze zdjęcia odciętego od świata miasta. Ale wtedy wydawało nam się, że to odległy kraj, inny kontynent i jeśli epidemia nie ogarnęła całych Chin, to może w ogóle nie opuści ich granic. Kiedy wszyscy byli już świadomi dramatu Włoch, można było jednak założyć, że i Atlantyk nie będzie dla wirusa barierą nie do pokonania, ale jeszcze wtedy Ameryka jak zawsze wierzyła, że dwa oceany chronią ją od złego.
Trudno natomiast zrozumieć, że kiedy ludzie umierali już i w Nowym Jorku, i w Seattle, czyli po dwóch stronach kraju, wielu gubernatorów nadal wciąż zachowywało się tak, jakby problem ich nie dotyczył. Gdy w Central Parku stanął szpital polowy przeznaczony tylko dla zakażonych koronawirusem, a u wybrzeży Manhattanu zacumował statek szpitalny US Navy, na Florydzie życie wciąż wyglądało względnie normalnie. Gdy gubernator Luizjany wystosował apel o pomoc, bo jeszcze przed Świętami Wielkanocnymi w jego stanie może zabraknąć łóżek na oddziałach zakaźnych, we wszystkich stanach dookoła, czyli w Arkansas, Missisipi i Teksasie nie wprowadzono żadnych restrykcji dotyczących wychodzenia z domów, przemieszczania się i pracy.
Gdy George W. Bush został prezydentem i wprowadził się do Białego Domu, przez długi czas nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że chwilami jego władza jest mniejsza niż gubernatora stanu. To prezydent może wydać decyzje o zakazie lotów do USA z Europy i Azji, ale może mieć o wiele mniejszy niż władze lokalne wpływ na tysiące ludzi bawiących się na plaży w Miami albo Santa Monica. A to wszystko sprawia, że "optymistyczne" scenariusze dotyczące ofiar epidemii, są coraz mniej prawdopodobne.
Kostnice przepełnione, krematoria nie nadążają
"New York Times" opublikował wstrząsający artykuł opisujący to, co dzieje się ze zmarłymi. Jak z brutalną szczerością powiedział właściciel jednego z największych w Nowym Jorku domów pogrzebowych, "kiedy system ochrony zdrowia staje się niewydolny, niewydolna staje się też moja branża". W jednym ze szpitali na Brooklynie kostnica zapełniła się do ostatniego miejsca w ostatni wtorek, a w środę zabrakło worków na ciała. Miejsca, w którym zwłoki poddaje się kremacji, dostały zgodę na pracę przez całą dobę, ale gdyby nawet mogło pracować tam tyle osób, ile było zatrudnionych przed epidemią, to i tak nie podołałyby zadaniu. To samo dotyczy cmentarzy i domów pogrzebowych.
By ratować sytuację, miasto wydało polecenie przebudowania 45 ciężarówek chłodni i wysłania ich do wszystkich dzielnic w charakterze tymczasowych kostnic. A mówimy o mieście, które uważa samo siebie za najwspanialsze i najbogatsze na świecie. Już teraz w Nowym Jorku umiera ponad 400 osób dziennie. Mieszka tam niemal jedna czwarta wszystkich zakażonych, 13 tysięcy z nich musiało być hospitalizowanych, a ponad trzy tysiące znalazło się na oddziałach intensywnej terapii.
W środę okazało się, że chory jest też Chris Cuomo, gwiazdor stacji CNN, do tej pory informujący miliony Amerykanów o postępach epidemii w kraju i na świecie, a teraz opisujący, jak sam czuje się, walcząc z wirusem. Chris to brat Andrew, gubernatora stanu. Nie ma powodu wątpić w to, że w stacji dołożono wszelkich starań, by uniknąć jakichkolwiek niepotrzebnych kontaktów i zakażeń, a poza nią Chris doskonale wiedział, jak postępować. Jeśli mógł się zarazić on, to może to spotkać każdego. Dość przerażające wydają się słowa, w które do tej pory wierzył każdy nowojorczyk: "jeśli uda ci się tutaj, to uda ci się wszędzie na świecie", bo tym razem jest niebezpiecznie blisko do stwierdzenia: "jeśli nie uda się tutaj, to nie uda się nigdzie".
Ale walka z koronawirusem to tylko jeden z powodów, dla których Trump mierzy się z wyzwaniem większym niż którykolwiek z jego poprzedników od czasów Franklina Delano Roosevelta. Gdy 15 września 2008 roku upadł bank Lehman Brothers, oznaczało to natychmiastowe zwolnienie ponad 26 tysięcy jego pracowników i początek kryzysu finansowego, jaki wkrótce ogarnął cały świat. Wydawało się, że na wiele lat to będzie najgorsze wspomnienie.
Od tego tygodnia słowo "najgorszy" znaczy w gospodarce amerykańskiej jednak coś innego. Tylko w ciągu ostatnich pięciu dni o zasiłek dla bezrobotnych wystąpiło 6,6 miliona Amerykanów. Do tej pory najgorszy taki tydzień na amerykańskim rynku pracy odnotowano 38 lat temu, gdy o zasiłek wystąpiło 695 tysięcy obywateli USA, a więc niemal dziesięciokrotnie mniej. Zgodnie z danymi Departamentu Pracy w ciągu ostatnich dwóch tygodni pracę straciło 10 milionów osób. Według analiz Biura Budżetu Kongresu USA do końca maja bez pracy może być w sumie 40 milionów ludzi, a to oznacza bezrobocie na poziomie ponad 10 procent. I to nie są te najbardziej pesymistyczne prognozy. Dla Ameryki to katastrofa, jakiej nie doświadczyła od kilkudziesięciu lat. Dotychczasowy rekord to 24,9 procent bezrobotnych w roku 1933. W biurze Fed-u (banku centralnego USA) w Saint Louis są analitycy, którzy dopuszczają możliwość, że teraz będzie nawet gorzej.
Dwa tygodnie temu, gdy Donald Trump przekonywał, że po kłopotach z wirusem gospodarka odrodzi się z typową dla Ameryki witalnością, część brała to za propagandę sukcesu. Ale bez wątpienia wielu uważało, że będzie dokładnie tak, jak mówi. Teraz nikt już nie ma wątpliwości, że tym razem nic nie jest typowe. Według cytowanego przez "New York Times" Kennetha Rogoffa, autora fundamentalnej pracy o kryzysach finansowych ostatnich ośmiu stuleci, może się okazać, że z takim kryzysem jak teraz świat nie zmagał się na przestrzeni ostatnich stu lat, a jeśli pandemia potrwa dłużej, to będziemy mieli do czynienia z "matką wszystkich kryzysów".
W kolejce po broń
Problem w tym, że przez wiele lat globalna gospodarka dawała nadzieję, że gdy jakaś część świata wpadnie w tarapaty – reszta działać będzie normalnie i uda się jakoś wyjść z kłopotów. To, że nadzieje okazały się płonne, stało się jasne już 12 lat temu, ale tym razem może być jeszcze trudniej. Nawet jeśli Chiny wkrótce wrócą do poziomu produkcji z zeszłego roku, to mogą mieć duże problemy ze sprzedażą reszcie świata swoich wyrobów, a na pewno nie uratują łatwo miejsc pracy w Illinois albo Pensylwanii.
Zniesienie ograniczeń w poruszaniu się i w pracy nie oznacza też, że wszystko wróci do normy. Trudno sobie wyobrazić tłumy w Disneylandzie, kinach i galeriach handlowych, dopóki Ameryka nie będzie pewna, że ma już odpowiednią szczepionkę i jest ona dla każdego dostępna, a to przy nadzwyczajnych funduszach i złagodzeniu bardzo surowych w USA restrykcji dotyczących wprowadzania nowych leków na rynek może potrwać nawet rok.
Do niedawna Ameryka żyła wyścigiem pomiędzy Jeffem Bezosem a Elonem Muskiem o to, który z nich jako pierwszy podbije kosmos, kto wybuduje bazę na Księżycu i kto w końcu poleci na Marsa, by go zdobyć dla ludzkości. Na razie Tesla głowi się nad tym, jak przestawić produkcję z samochodów elektrycznych na respiratory, a lekarze proszą inżynierów, by znaleźli sposób na to, by z jednego respiratora mogło korzystać dwóch chorych. Urządzenie będzie miało być może mniejszą moc, ale da szansę na uratowanie nie 100 tysięcy, a 200 tysięcy ludzi. Gdy skończył się program Apollo, Ameryka przestała z taką nadzieją patrzeć w gwiazdy. Wydawało się, że ostatnie lata wiele zmieniły, ale nagle najpotężniejszy kraj świata uświadomił sobie, że jest w kłopotach z powodu czegoś, czego nie można zobaczyć nawet gołym okiem i nie ma co myśleć o pionowo startujących rakietach, kiedy bezdomnych w Los Angeles trzeba było kłaść na betonie na parkingu przed supermarketem i wyznaczać im tylko odpowiedni dystans od siebie, by nie mogli się nawzajem zarażać.
I to nie jest koniec kłopotów. W niemal każdym amerykańskim filmie katastroficznym pojawia się scena, w której przerażeni ludzie - przekonani, że władze nie przyjdą im z pomocą - rzucają się na sklepy, by zdobyć to, co jest potrzebne do przeżycia. Potem rzucają się na siebie nawzajem. To wizja trudniejsza do wyobrażenia w Europie, ale w USA tak może wyglądać rzeczywistość. Gdy 24 godziny po przejściu huraganu Katrina w 2005 roku wjeżdżaliśmy do Nowego Orleanu, w ogromnym mieście nie widziałem ani jednego sklepu, który nie byłby rozkradziony. Co dość symboliczne, a może okrutnie logiczne, najpierw rzucono się na sklepy z bronią, a potem na pozostałe. Gdy na stacjach benzynowych po wielu dniach zaczęło się pojawiać paliwo, cysternom towarzyszyły hummery z bronią maszynową na dachu, bo obawiano się, że inaczej dojdzie do krwawych zamieszek wśród ludzi, którzy stali w kilometrowych kolejkach.
Gdy 16 marca Kalifornia jako pierwszy stan zapowiedziała restrykcje w przemieszczaniu się, ludzie ustawili się w długich kolejkach do sklepów z bronią. Rekord padł 20 marca – w tym dniu sklepy z bronią wystosowały do FBI zapytania dotyczące weryfikacji 210 tysięcy klientów. W sumie w marcu takich weryfikacji przeprowadzono ponad 3,7 miliona.
To jedyny, ale nie do końca miarodajny pomiar sprzedaży broni. Po pierwsze, pytanie dotyczące jednego klienta, mogło oznaczać sprzedanie mu nie jednej, a wielu sztuk broni, a po drugie, są stany, których obywatele zupełnie legalnie mogą kupować broń od siebie i nie wymaga to żadnej kontroli, zgody ani nie będzie ujęte w żadnych statystykach.
Są sytuacje, w których może się okazać, że od chaosu i bezprawia dzieli nas nie dekalog, prawo i policja, a prąd. Gdy 15 lat temu w Nowym Orleanie zabrakło prądu, nikt nie miał też dostępu do telewizji, radia ani telefonów komórkowych. Pozbawieni informacji ludzie wierzyli, że teraz sami muszą o siebie zadbać. Europejczykom może się wydawać, że broń chcą kupować tylko gangsterzy, ale miliony Amerykanów myślą zupełnie inaczej. Gdzieś pomiędzy Nowym Jorkiem, Chicago i Los Angeles to jest wciąż kraj potomków pionierów, imigrantów i zdobywców, którzy sami musieli dbać o siebie, wybudować swoje miasta i farmy i bronić ich, nie mając nadziei, że kawaleria przyjdzie im z pomocą.
Poprzedni tak wielki, choć nie aż tak wielki skok sprzedaży broni miał miejsce w grudniu 2012 roku, gdy po strzelaninie w szkole Sandy Hook, w której zginęło dwadzieścioro dzieci, obawiano się, że Barack Obama drastycznie ograniczy prawo do posiadania broni. Co ciekawe, w wielu stanach, w których wprowadzono już ograniczenia w funkcjonowaniu sklepów, restauracji i hoteli – uznano, że restrykcjami nie można objąć sprzedaży broni palnej i amunicji, bo tak jak żywność to produkt pierwszej potrzeby. Zamieszki i starcia wywołane brakiem żywności czy leków nie widnieją na pierwszych miejscach listy zmartwień w Waszyngtonie, ale na pewno na niej są.
Ameryka była w szoku w 1812 roku, gdy wojska brytyjskie spaliły Biały Dom, w 1941 roku po Pearl Harbour i w 2001 po ataku na dwie wieże World Trade Center, ale za każdym razem praktycznie cała potęga tego niezwykłego kraju była nietknięta. Jeszcze 10 dni temu Donald Trump przekonywał, że Ameryki nie stworzono po to, by była zamknięta i po Świętach Wielkanocnych trzeba będzie przemyśleć, jak wracać powoli do pracy. 1 kwietnia prezydent nie miał już wątpliwości, że jego kraj "nie wróci do pracy" nawet do końca miesiąca. Pierwszy raz w swojej historii cała Ameryka w ciągu najbliższych dni rzeczywiście zostanie "zamknięta". I nikt nie ma nadziei, że wraz z Wielkanocą nadejdzie odrodzenie. W kraju największych optymistów świata nie było jeszcze takich świąt.
Można mieć tylko nadzieję, że w jakiś sposób po raz kolejny spełni się proroctwo jednego z japońskich dowódców, który 79 lat temu studził entuzjazm swoich oficerów po uderzeniu na Pearl Harbour słowami: "Tak, atak nam się udał, ale obawiam się, że obudziliśmy śpiącego giganta". I jak się szybko okazało, to on miał rację. Ameryka miała swoje problemy jeszcze przed koronawirusem, ale to wciąż jest najpotężniejsza gospodarka świata i kraj, w którym ludzie zawsze ufali, że dla ich ojczyzny nie ma rzeczy niemożliwych. Oby gigant nie stracił wiary w siebie, bo jak rzadko kiedy potrzebujemy superbohaterów.