Przed przybyciem ludzi były to ledwo wystające nad wodę małe wysepki, otoczone przez rafę koralową i zamieszkane przez rzesze ptaków. Pocztówkowe rajskie skrawki lądu zagubione na lazurowym Pacyfiku. Potem pojawiło się wojsko USA i atol Johnstona błyskawicznie zmienił się w tajną bazę, która była sceną serii niecodziennych wydarzeń - od katastrofy rakiety z głowicą termojądrową, przez testy broni biologicznej, po przechwytywanie ściśle tajnych przesyłek z kosmosu. Miłośnicy teorii spiskowych widzieli tam nawet UFO i kosmitów.
Dzisiaj po tym wszystkim zostały jedynie ślady. Wojsko USA w 2004 roku opuściło atol, uprzednio burząc wszystko, poza jednym budynkiem oraz kilkoma bunkrami, których drzwi solidnie zablokowano i opatrzono tabliczkami "Własność rządu USA. Zakaz wejścia". Znacznie więcej pozostawiono pod ziemią, w kilku składowiskach skażonych materiałów. Tam leżą pamiątki po broni atomowej, biologicznej i chemicznej gromadzonej oraz testowanej na atolu.
Nikomu niepotrzebny skrawek lądu
Dzisiaj w tym miejscu historia zatoczyła koło i sytuacja wróciła do stanu sprzed pojawienia się ludzi. Królują tam ptaki. Ten skrawek lądu, położony około tysiąca kilometrów na południe od Hawajów, był nieznany do 1796 roku, kiedy przypadkiem trafił tam brytyjski statek. Co znamienne, jego kapitan uznał mały atol za tak nic nie warty, że nawet nie wysilił się, aby mu nadać nazwę. Zrobił to dopiero kapitan brytyjskiego okrętu, który kilkanaście lat później odwiedził to miejsce. Charles Johnston nie był skromny i użyczył atolowi swojego nazwiska.
Pomimo tego żadne państwo nie było zainteresowane objęciem władzy nad tym skrawkiem lądu na środku Pacyfiku. Dopiero w połowie XIX wieku atol Johnstona wzbudził zainteresowanie niedawno powstałego królestwa Hawajów, które jednak przegrało ze znacznie potężniejszymi Stanami Zjednoczonymi właśnie zaczynającymi budować swoją pozycję na Pacyfiku. Zarówno Hawaje, jak i atol Johnstona trafiły w latach 50. XIX pod kontrolę Waszyngtonu, choć tym drugim nadal niespecjalnie się interesowano.
Atol był tak niewiele wart dla wojska i dla biznesu, że nikt nie sprzeciwiał się utworzeniu tam jednego z pierwszych rezerwatów przyrody. W 1926 roku uczynił to specjalnym aktem prezydent Calvin Coolidge. Odwieczny spokój zmąciła dopiero narastająca rywalizacja z Cesarstwem Japonii. W 1936 roku przybyła na atol flota USA, która założyła tam bazę dla wodnosamolotów, wykonujących wielogodzinne misje patrolowe nad centralnym Pacyfikiem.
Wojna ominęła tę część oceanu. Na nowo zbudowanym lotnisku panował jednak wyjątkowy ruch, bo atol leżał w dogodnym miejscu dla samolotów lecących z USA na wyspy położone dalej na zachód. Przez całą wojnę przewinęło się przez nie ponad tysiąc ciężkich bombowców.
Baza wojska USA na środku Pacyfiku - atol Johnstona »
Nadchodzi wojsko
Ciszę i spokój, która zapanowała ponownie po wojnie, zakłócono pod koniec lat 50. Tym razem na dobre. Uznano bowiem, że atol Johnstona idealnie nadaje się do specyficznych testów broni jądrowej - na dużej wysokości i w kosmosie. Oficjalnie motywowano to chęcią uniknięcia oślepienia przypadkowych świadków prób. Atol Johnstona znajduje się ponad tysiąc kilometrów od najbliższego zamieszkanego lądu - Hawajów. Duże znaczenie miała też łatwość ukrycia się przed postronnymi obserwatorami.
W 1958 roku niemal podwojono powierzchnię głównej wyspy, a sześć lat później jeszcze ją potrojono. Dodatkowo dobudowano dwie sztuczne wyspy. Znacznie rozbudowano lotnisko, postawiono wyrzutnie rakiet, schrony do przechowywania broni jądrowej i rozwiniętą infrastrukturę, która musiała podołać napływowi kilkuset nowych stałych mieszkańców. Zrobiono na wielką skalę coś, co teraz Chińczycy robią na Morzu Południowochińskim, budując sztuczne wyspy dla wojska.
Pierwsza seria testów jądrowych została przeprowadzona już w 1958 roku. Od razu doszło do incydentu, choć w porównaniu z późniejszymi niegroźnego. Zawiódł system sterowania rakiety Redstone, która miała wynieść silną głowicę termojądrową na odległość kilkunastu kilometrów od atolu i wysokość kilkudziesięciu. Zamiast tego poleciała prosto w górę i potężna detonacja o mocy 3,8 megatony nastąpiła dokładnie nad główną wyspą, choć na bezpiecznej wysokości.
Na atolu noc na kilka minut zamieniła się w dzień. Choć eksplozja nastąpiła na 76 kilometrach, to znajdujący się dokładnie pod nią ludzie odczuli falę ciepła. Jeden ze 176 żołnierzy pozostawionych na głównej wyspie na czas testu doznał "średnich poparzeń". Najbardziej miały jednak ucierpieć ptaki, które nie dość, że w ciągu kilku lat straciły praktycznie całe swoje środowisko naturalne, to po teście wiele z nich miało latać oszołomionych i prawdopodobnie oślepionych. Nikt dokładnie sprawy jednak nie zbadał, bo priorytety były inne.
Złe początki
Do najpoważniejszych katastrof doszło cztery lata później, podczas drugiej serii testów na dużej wysokości. Do wynoszenia najcięższych głowic używano nowych i ciągle zawodnych rakiet balistycznych Thor. Już podczas pierwszej próby doszło do incydentu. Zawiodły systemy radarowe, które miały śledzić pocisk. Nie wiedząc, jaką trajektorią leci rakieta i czy przypadkiem nie zbacza z kursu w kierunku na przykład Hawajów, wydano nakaz samozniszczenia. Rakieta w tym momencie leciała już od 10 minut, więc resztki jej oraz głowicy spadły do oceanu wiele kilometrów od atolu. Radioaktywny pluton opadł na dno Pacyfiku.
Druga próba zakończyła się bardziej dramatycznie. Silniki rakiety zawiodły 59 sekund po starcie, kiedy znajdowała się jeszcze nad atolem. Sześć sekund później nadano sygnał nakazujący autodestrukcję, która nastąpiła dziesięć kilometrów nad bazą. Na atol opadł deszcz odłamków rakiety i głowicy, która wybuchła, nie rozpoczynając reakcji łańcuchowej. Ponieważ zawarty w niej pluton został rozrzucony na dużym obszarze, skażenie miało być stosunkowo niewielkie.
Trzecia próba przebiegła co do zasady zgodnie z planem, choć jej efekty przekroczyły oczekiwania wojskowych i naukowców. Opisaliśmy to szczegółowo w jednym z poprzednich Magazynów TVN24.
Mały Czarnobyl
Największa katastrofa miała miejsce kilka dni później, podczas próby odpalenia czwartego Thora. Przez uszkodzony zawór rakieta zapaliła się natychmiast po uruchomieniu silników. Już po kilku sekundach na stanowisku startowym szalał potężny pożar podsycany toksycznym paliwem. Po raz kolejny wydano rozkaz autodestrukcji, aby zniszczyć rakietę i głowicę w możliwie kontrolowany sposób. Efektem była wielka eksplozja, która wstrząsnęła atolem. Stanowisko startowe zostało zrujnowane, a pluton z głowicy rozrzucony na znacznej części głównej wyspy.
W swoich oficjalnych relacjach z katastrofy wojsko USA zapewnia, że nikt nie ucierpiał w wyniku promieniowania, a skażenie usunięto w ciągu kilku miesięcy. Zebrano kilkanaście centymetrów piasku z powierzchni całej wyspy i zakopano na jej skraju, przykrywając 60 centymetrami świeżo wydobytego z dna laguny. W sieci istnieją jednak strony i grupy, które gromadzą osoby twierdzące, że służyły na atolu. Oni sami lub ich potomkowie utrzymują, że wielu przedwcześnie zmarło na choroby nowotworowe.
Wojsko USA tego nie komentuje i w odniesieniu do setek tysięcy innych osób, zaangażowanych w cały program amerykańskich prób jądrowych, uchyla się od odpowiedzialności. Wojskowi uważają, że dochowano standardów bezpieczeństwa, a przyjęte dawki promieniowania nie były niebezpieczne dla zdrowia. Wielu weteranów twierdzi jednak, że ówczesne zasady ochrony radiologicznej były fikcją, a ich zdrowia nikt tak naprawdę nie monitorował.
O walce żołnierzy traktowanych jak króliki doświadczalne pisaliśmy szerzej w Magazynie TVN24.
Przesyłki z kosmosu
Po uprzątnięciu skutków katastrofy eksperymenty wznowiono i bez kolejnych niespodzianek udało się je doprowadzić do końca. Niedługo później, w 1963 roku, podpisano porozumienie z ZSRR zakazujące dalszych prób jądrowych w atmosferze i kosmosie, wobec czego atol Johnstona stracił swoją podstawową funkcję. Waszyngton przezornie postanowił jednak zabezpieczyć się na wypadek zerwania umowy. Przyznano pieniądze na utrzymanie infrastruktury na atolu Johnstona, aby w każdej chwili można było wznowić testy. Zrezygnowano z tego dopiero w 1993 roku.
Po zakończeniu testów atol zaczęto wykorzystywać też do innych zadań. Część z nich była tajna do lat 90. Umiejscowiono tam między innymi wyrzutnie rakiet programu 437, czyli pierwszą amerykańską broń przeciwsatelitarną. W gotowości do startu utrzymywano kilka pocisków Thor z silnymi głowicami jądrowymi, które miały na rozkaz polecieć w kosmos i zniszczyć sowieckie satelity.
Stąd startowały też zmodyfikowane samoloty transportowe, których zadaniem było przechwytywać przesyłki z kosmosu. Chodzi o specjalne pojemniki wyrzucane z satelitów szpiegowskich, które zawierały film fotograficzny z ujęciami wykonanymi nad ZSRR. Wszystkie wchodziły w atmosferę w regionie pomiędzy atolem a Hawajami, gdzie były przejmowane, gdy opadały na spadochronie.
W połowie lat 60. rozpoczęto też testy broni biologicznej. Na atolu rozmieszczono odpowiedzialny za nie oddział, ale same eksperymenty przeprowadzano na oceanie, w bezpiecznej odległości od brzegu. Testowano również działanie broni biologicznej na zwierzętach i sprawdzano, jak najlepiej zabezpieczyć przed nią okręty. Nie ma informacji o wypadkach lub skażeniu.
Epizod chemiczny
Drugi kluczowy etap w wojskowej historii atolu zaczął się w 1971 roku, kiedy uznano go za idealne składowisko broni chemicznej - daleko od ludzkich siedzib i niepowołanych obserwatorów postanowiono zgromadzić trujące substancje z całego Pacyfiku i nie tylko.
Zwieziono tam między innymi niemal siedem milionów litrów Agent Orange, silnie trującego defoliantu, który masowo wykorzystywano podczas wojny w Wietnamie do niszczenia wielkich połaci lasów, aby nie mieli gdzie się ukrywać partyzanci. Substancję składowano w beczkach, które rdzewiały i przeciekały, przez co część atolu nasiąkła trującymi substancjami, w tym bardzo szkodliwymi dla zdrowia dioksynami. Całość trucizny zniszczono w 1977 roku na pokładzie sprowadzonego specjalnego holenderskiego statku do utylizacji szkodliwych substancji.
Równocześnie na atol zaczęto zwozić broń chemiczną w postaci sarinu, VX czy gazu musztardowego. W 1971 roku było tam już sześć procent całego amerykańskiego arsenału chemicznego. W 1990 roku przywieziono na atol całą broń chemiczną z RFN, a pod jego koniec na centralnej wyspie składowano już: 250 ton gazu musztardowego, 1200 ton sarinu i 383 ton substancji VX. Zwłaszcza ta ostatnia jest niezwykle groźną bronią. Taka ilość wystarczyłaby do zabicia milionów ludzi.
Już w połowie lat 80. zaczęto myśleć nad tym, jak pozbyć się niebezpiecznego arsenału, ale dopiero w 1990 roku zaczął działać specjalny zakład do utylizacji, który funkcjonował nieprzerwanie do 2000 roku. W tym czasie zniszczono łącznie 412 tysięcy bomb, pocisków i rakiet wypełnionych bronią chemiczną. Doszło do ponad 30 "incydentów", choć według oficjalnych informacji nie było skażenia poza budynkami centrum przetwarzania.
Drugie życie atolu
Po tym, jak w 2000 roku zniszczono resztkę składowanych groźnych substancji, armia USA stwierdziła, że atol nie ma dla niej więcej zastosowań. Postanowiono zamknąć bazę. Wojsko zniknęło równie gwałtownie, jak się pojawiło. Do 2003 roku zburzono niemal wszystkie budynki, a pozostałości po nich zakopano lub wywieziono. Został tylko główny budynek administracyjny, który zbudowano tak, aby był odporny na eksplozje atomowe i najsilniejsze huragany. Pozostawiono też bunkry, w których składowano broń chemiczną. Do ich wnętrza wciśnięto resztki konstrukcji, które były lub mogły być skażone. Wejścia zabarykadowano na stałe.
Po raz kolejny uprzątnięto też skażoną glebę. Wykopano łącznie 45 tysięcy ton piasku, który zakopano w najsilniej skażonej części głównej wyspy, czyli pod wyrzutnią, na której wybuchła w 1962 roku rakieta Thor. Całość ogrodzono i opatrzono ostrzeżeniami o niebezpieczeństwie. Amerykanie przeprowadzili szereg badań i oficjalnie większość atolu jest bezpieczna.
Kontrolę nad zdewastowanym przez wojsko atolem oddano ponownie przyrodnikom. Teraz to rezerwat, którego głównymi mieszkańcami są tysiące ptaków. W ciągu roku bywają tam kilkoosobowe grupy ochotników, którzy przez sześć miesięcy badają życie zwierząt i dbają o ekosystem. Prowadzona jest między innymi ciągła walka z inwazyjnym gatunkiem termitów, przywleczonym na atol przez wojsko, który mógłby zdewastować całą roślinność, gdyby go pozostawić samemu sobie. Atakuje nawet gniazda ptaków.
Rząd USA próbował wydzierżawić atol na kurort, ale nie było zainteresowania. Czasem pojawiają się turyści na jachtach, ale to wielka rzadkość. Na atolu panuje cisza i spokój, tylko pomiędzy krzakami widać resztki jego burzliwej przeszłości w postaci betonowych fundamentów i prowadzących donikąd dróg.