Jeden strzał to ponad dwadzieścia milionów złotych. A nie strzela się pojedynczo, tylko salwami. W ciągu kilku sekund w powietrze może polecieć nawet sto milionów złotych. Polskie wojsko zakupiło właśnie najdroższą broń w swojej historii i nie może się już zatrzymać. Musi jej kupić jeszcze więcej, bo inaczej zmarnowane zostaną miliardy złotych.
Jeden strzał to ponad dwadzieścia milionów złotych. A nie strzela się pojedynczo, tylko salwami. W ciągu kilku sekund w powietrze może polecieć nawet sto milionów złotych. Polskie wojsko zakupiło właśnie najdroższą broń w swojej historii i nie może się już zatrzymać. Musi jej kupić jeszcze więcej, bo inaczej zmarnuje to, co właśnie kupiło - za miliardy złotych.
Zakup amerykańskich systemów Patriot jest horrendalnie drogi, jednak MON od lat traktuje go priorytetowo, a konieczność wydania olbrzymich sum jest akceptowana. Dzieje się tak, ponieważ obecnie polskiej obrony przeciwlotniczej praktycznie nie ma. A to co jest, stanowi przegląd starych radzieckich technologii.
- Dla użytkowników smartfonów to rzecz trudna do wyobrażenia. Lampy próżniowe, kineskopy - sprzęt archaiczny. W najlepszym wypadku technologia radziecka z lat 80., później trochę zmodernizowana - mówi Marcin Niedbała, dziennikarz miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa".
Z tego skansenu chcemy przeskoczyć w kilka lat do nowoczesności. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to za dekadę będzie mogła nam zazdrościć większość NATO. Oznacza to jednak koszty. Bardzo duże. Wszystko razem może kosztować nawet 50 miliardów złotych.
Tak gwałtowny skok istotnie zmieni potencjał polskiego wojska, co od razu wywołało reakcję na Kremlu. Rzeczniczka rosyjskiego MSZ stwierdziła dzień po podpisaniu umowy na patrioty, że Rosja jest "zaniepokojona militaryzacją" Polski. - Oceniamy podejmowane kroki jako element destabilizacji sytuacji wojskowo-politycznej w Europie i zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Federacji Rosyjskiej - oświadczyła Maria Zacharowa.
System Patriot dla polskiego wojska »
Początek wielkich wydatków
Na razie ta modernizacja jest jednak na papierze. W najbliższych dniach mamy zapłacić Amerykanom 500 milionów złotych. Taka kwota ma służyć formalnemu uruchomieniu realizacji kontraktu, który w środę podpisał minister Mariusz Błaszczak. Wszystko ma zostać zapłacone do końca 2022 roku, kiedy też ma trafić do Polski kupiony sprzęt. Rok później ma być wstępnie gotowy do użycia.
Przed złożeniem swojego podpisu na umowie minister oznajmił, że jej wartość to 4,75 miliarda dolarów. Biorąc pod uwagę dzisiejszy kurs dolara, oznacza to więc 16,2 miliarda złotych. Kwota może się jednak z czasem zmieniać, bo dużo zależy od kursu. Gdyby wrócił do poziomu około czterech złotych, to automatycznie koszt zakupu patriotów podskoczy o nawet dwa miliardy złotych.
Dodatkowo ministerstwo prawdopodobnie posługuje się kwotami netto. Wynika tak z informacji nieoficjalnych podanych między innymi przez portal "Dziennik Zbrojny". Oficjalnie MON nie poruszyło tej kwestii. Jak tłumaczy generał Adam Duda, były szef Inspektoratu Uzbrojenia, a obecnie ekspert fundacji Stratpoints, MON będzie musiał się "samoopodatkować" i odprowadzić 23 procent wartości zakupionego od Amerykanów sprzętu do Ministerstwa Finansów.
- Przy braku dokładnych oficjalnych informacji nie da się obliczyć precyzyjnie, jednak wszystko wskazuje na to, iż na zakup patriotów MON będzie musiało przeznaczyć ze swojego budżetu modernizacyjnego do 2022 roku sumę bliższą 20 miliardów złotych, a nie 16 - stwierdza Tomasz Dmitruk, dziennikarz miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa".
Podpis złożony przez Błaszczaka nie był jedynym potrzebnym do uruchomienia dostaw. Do końca tego roku zostanie jeszcze zawartych dziewięć innych umów: cztery z Amerykanami i pięć z polskim przemysłem. Każda ma dotyczyć innych elementów programu, na przykład szkoleń w USA, specjalistycznego sprzętu do szyfrowanej łączności czy produkcji różnych elementów patriotów w Polsce.
Broń na grubego zwierza
Co dostaniemy w ramach tych umów za 4,75 miliarda dolarów, które stanowią pierwszą fazę programu określanego przez wojsko mianem "Wisła"? Dwie z ośmiu baterii patriotów, które chce docelowo mieć Polska. Będą to jednak dwie baterie w drogiej wersji, droższej od tych kolejnych. Dodatkowo kupujemy teraz wiele dodatków, za które mamy już nie płacić w kolejnych umowach na patrioty.
Każda bateria ma się składać z ośmiu wyrzutni M903, na których mieści się do 12 rakiet PAC-3 MSE. To najdroższy element pierwszej fazy programu Wisła. Kupujemy 208 rakiet plus 11 specjalnie zmodyfikowanych do ćwiczeń. Te 208 sztuk wystarczy do jednorazowego pełnego załadowania wyrzutni, co stanowi tak zwaną jednostkę ognia. To absolutne minimum. Cena pojedynczego pocisku nie jest podawana. Pentagon kupuje je dla siebie po około 4,7 miliona dolarów. W eksporcie, według nieoficjalnych doniesień, ta kwota rośnie do około sześciu milionów. Zapłacimy więc za nie mniej więcej 1,2 miliarda dolarów.
Dokładne osiągi PAC-3 MSE nie są znane. Wiadomo, że są specjalnie zaprojektowane do przechwytywania rakiet balistycznych krótkiego zasięgu, takich jak rozmieszczone w obwodzie kaliningradzkim rosyjskie iskandery. Maksymalnie na dystansie do 35 kilometrów. Mogą też niszczyć w większej odległości samoloty, śmigłowce czy drony, ale to tak, jakby strzelać z armaty do muchy. Da się, ale relacja koszt - efekt będzie bardzo niekorzystna. - W ogólnym założeniu PAC-3 MSE to taka broń na grubego zwierza - mówi Niedbała.
Przeciwlotnicy w erze smartfonów
Drugim kluczowym elementem pierwszej fazy programu Wisła jest system dowodzenia IBCS, który też znacząco wpłynął na wysoką cenę. Nieoficjalnie ma być wart około miliarda dolarów. To oprogramowanie i elektronika, które pozwolą znacznie sprawniej zarządzać całym systemem patriotów. Dodatkowo można podłączać do niego inne układy i przekazywać informacje na przykład z samolotów zwiadowczych. Może się to wydawać czymś oczywistym, ale w świecie broni przeciwlotniczej to zupełnie nowa jakość - zaawansowany, otwarty i modułowy system przystający do standardów XXI wieku. Coś, co użytkownikowi smartfonów wydawałoby się oczywiste i intuicyjne. Jak mówi Niedbała, w porównaniu z obecnymi standardami polskiej obrony przeciwlotniczej jest to "kosmos".
Polska od początku nalegała na zakup IBCS. Jednak problem w tym, że sami Amerykanie jeszcze go nie mają. Prace nad systemem już wielokrotnie się opóźniły i obecny harmonogram zakłada ich finał w 2022 roku. Stąd więc ten rok jako data dostarczenia patriotów do Polski. Zdaniem Niedbały, warto jednak poczekać. - To będzie skok liczony już w latach świetlnych - mówi. Dodatkowo to, co kupujemy teraz, ma starczyć już na cały program Wisła.
Reszta elementów jest mniej kosztowna. To między innymi cztery radary w najlepszej obecnie dostępnej wersji AN/MPQ-65, różne systemy łączności, które umożliwią wszystkim elementom systemu porozumiewanie się i dodatkowy sprzęt w rodzaju generatorów i naczep, na których wszystko będzie zamontowane. Naczepy mają być dostosowane do holowania przez polskie ciężarówki Jelcz.
Jednocześnie zakupiliśmy też rozbudowany pakiet szkoleniowy, który ma wystarczyć na wiele lat. Włącznie z ćwiczeniami na amerykańskich poligonach, ponieważ te polskie są za małe, aby w pełni sprawdzić możliwości patriotów. W pakiecie ma być też szereg dodatkowych usług oraz pomoc przy wdrażaniu systemu do użycia i włączeniu do niego sprzętu produkowanego w Polsce. To niepozorne elementy kontraktów zbrojeniowych, ale ważne i często niemało kosztujące. Na razie MON nie ujawnił jednak konkretów.
To był dopiero początek
Po dostarczeniu całego wyżej wymienionego sprzętu Polska uzyska nowoczesny, drogi i ograniczony system, nadający się najlepiej do obrony przed iskanderami. Konieczna jest więc druga faza programu Wisła, aby stworzyć uniwersalny system przeciwlotniczy i przeciwrakietowy. Według deklaracji MON, te negocjacje rozpoczną się w kwietniu. To, co kupimy, ma sprawić, że cały wielki program nabycia patriotów będzie miał sens.
Chodzi głównie o sześć kolejnych baterii (48 wyrzutni) ze znacznie tańszymi pociskami SkyCeptor. Nie wiadomo jeszcze, ile będą kosztować ani jak będą dokładnie wyglądać, bo dopiero mają zostać stworzone na bazie amerykańsko-izraelskiej rakiety Stunner systemu Proca Dawida. Amerykanie deklarują jednak, że cena będzie wynosić około 20 procent ceny PAC-3 MSE, czyli "zaledwie" około 1,2 miliona dolarów za pocisk. Ma to być podstawowa broń systemu Wisła do strącania samolotów, śmigłowców, dronów czy mniej wymagających rakiet na dystansach do stu kilometrów. Trzeba ich będzie kupić kilkaset, nawet do tysiąca.
Drugim kluczowym elementem będzie zakupienie nowszych radarów. Polskie wojsko nalega na posiadanie takich, które będą mogły obserwować przestrzeń powietrzną w zakresie 360 stopni. Te, które Amerykanie mają obecnie i właśnie nam sprzedają, obserwują przestrzeń jedynie w jednym kierunku, w zakresie do 120 stopni. Te lepsze jeszcze nie istnieją. Amerykanie chcą je mieć dla swojego wojska około 2025 roku i są na etapie wyboru firmy, która miałaby je stworzyć. - W tej kwestii niewiele wiadomo. Ryzyko, że harmonogram amerykańskiego programu LTAMDS (którego celem jest stworzenie radaru 360 stopni - red.) nie będzie zbieżny z oczekiwaniami naszego MON, jest bardzo duże - mówi Niedbała.
Polski udział znacznie zmalał
Trzecim kluczowym elementem drugiej fazy będzie zakup różnych technologii dla polskiego przemysłu. To może stanowić znaczną część kosztów. Ministerstwu obrony zależy zwłaszcza na maksymalnym przeniesieniu produkcji skyceptorów do Polski. W grę ma wchodzić też nowa technologa produkcji radarów w oparciu o azotek galu. Te dwie rzeczy mają znacznie podnieść możliwości polskiego przemysłu zbrojeniowego.
Jest to bardzo istotne w kontekście programu Narew, w ramach którego wojsko chce kupić dużą liczbę systemów przeciwlotniczych krótkiego zasięgu. Jego wartość szacuje się na około 20 miliardów złotych. Idea jest taka, aby system Narew produkować w jak największej części w Polsce i połączyć go z systemem Wisła przez IBCS, aby stworzyć współgrającą całość. - To byłoby logiczne, ale jest wiele możliwości. Nie jesteśmy tutaj ograniczeni do Amerykanów. Wiele się okaże w przyszłych miesiącach, kiedy dowiemy się, na co możemy liczyć w ramach drugiej fazy programu Wisła - mówi Niedbała.
Na razie takiego transferu nie ma. W pierwszej fazie offset, który w praktyce oznacza zakup technologii, jest skromny i opiewa na 950 milionów złotych. Zawierają się w nim głównie dość proste kwestie, takie jak produkowanie elementów wyrzutni i ich serwisowanie oraz niesprecyzowane przez MON możliwości serwisowania rakiet PAC-3 MSE i prac przy systemie IBCS. Dodatkowo kupiono licencję na armatę 30 mm (wykorzystywaną między innymi w transporterach Rosomak), ma także powstać centrum zarządzania całym procesem tworzenia nowej polskiej obrony przeciwlotniczej.
Choć jeszcze w 2017 roku Antoni Macierewicz i jego współpracownicy deklarowali, że w ramach programu Wisła "polonizacja" ma sięgać 50 procent (czyli polski przemysł wytworzy połowę systemu), to teraz MON ujawnił, iż w ramach pierwszej fazy do polskich firm trafi "ponad" 700 milionów złotych. Oznacza to niecałe pięć procent. Wynegocjowanie istotnego zwiększenia tego współczynnika będzie dużym wyzwaniem dla negocjatorów MON.
Bardzo trudne rozmowy
- Niestety mamy teraz słabą pozycję negocjacyjną. Rozbijanie całego zamówienia na dwie fazy od początku było bardzo kontrowersyjne. Rozumiem jednak, że dla MON był to pewien kompromis. Zgniły, ale konieczny dla przyśpieszenia realizacji programu - mówi Niedbała. Gdyby chcieć kupić od razu całość programu Wisła, trzeba by poczekać jeszcze kilka lat, a polska obrona przeciwlotnicza potrzebuje nowego sprzętu na wczoraj. Podpisując teraz umowę na pierwszą fazę, Polska kupiła sobie fundament, niekompletny system. Żeby tak droga inwestycja miała sens, trzeba ją dokończyć.
- Prawie na sto procent druga faza będzie droższa. Wydaje się, że realna jest kwota 50 miliardów za całość programu Wisła - mówi Niedbała. Podobnego zdania jest Dmitruk. Dla porównania w 2018 roku na program 500+ w budżecie zarezerwowano 24,5 miliarda złotych. Finansowanie wielkiego programu Wisła w ciągu najbliższej dekady pochłonie niemal połowę całego budżetu MON na modernizację, a jest jeszcze wiele innych pilnych wydatków. Żołnierze jeżdżą zabytkowymi transporterami opancerzonymi, pod polską banderą pływają archaiczne okręty podwodne, a połowa samolotów potrzebuje wymiany.
Pole manewru jest jednak niewielkie. - Gdyby teraz zrezygnować z drugiej fazy, to by była kompletna katastrofa. Ona musi być, bo inaczej zmarnowalibyśmy miliardy. Tylko z drugą fazą to będzie miało sens - mówi Niedbała. Amerykanie o tym wiedzą. Sprzedali nam już bardzo drogą połówkę całości, a dopiero teraz będziemy z nimi negocjować warunki zakupu drugiej.