W dniu prawyborów w Nevadzie sześcioro kandydatów ma realne szanse, by zostać kandydatem Partii Demokratycznej na prezydenta USA. Każde z nich to zupełnie inny pomysł na to, jak wygrać z Donaldem Trumpem.
W sobotę 22 lutego 2020 roku oczy całej Ameryki zwrócone są na stan Nevada i trzecie z kolei prawybory w wyścigu Partii Demokratycznej o nominację na kandydata na prezydenta. Do tej pory dwa wcześniejsze stany były jak kryształowa kula. Od 2000 roku ten, kto wygrywał w Iowa w lutym, latem dostawał nominację. Czasem wydawało się niemożliwe, że to właśnie on (2008: czarnoskóry senator o imieniu Barack Hussein, serio? - mówiono), ale zawsze się sprawdzało. A ten, kto wygrywał w New Hampshire, najczęściej później przegrywał, jak Hillary Clinton w 2008.
W tym roku może być inaczej. Kryształowej kuli brak. Demokraci z Iowa skompromitowali się, nawaliła organizacja i aplikacja do głosowania, wyniki podano dopiero po sześciu dniach. Kilkoro kandydatów idzie łeb w łeb, a zawodnik wagi ciężkiej, Michael Bloomberg, dopiero przy trzecich z kolei prawyborach włącza się do gry. Tu nic nie jest jeszcze przesądzone.
Dwóch burmistrzów, dwie kobiety, socjalista i wiceprezydent
Jest ich sześcioro. Stawka kandydatów na nich się nie kończy, ale to z tej szóstki każde ma szansę zostać kandydatem Partii Demokratycznej na prezydenta.
Bernie Sanders (78 lat) – najdłużej urzędujący amerykański senator. Kiedy w 2015 roku wystartował przeciwko Hillary Clinton, wydawało się, że ktoś, kto mówi o sobie "demokratyczny socjalista", nie ma szans na dobry wynik. Po raz pierwszy zrobiło się o nim naprawdę głośno już w 2010 roku. To wtedy przez osiem godzin wygłaszał mowę przeciwko reformie podatkowej. Sam słyszał na żywo słynną mowę Martina Luthera Kinga, bo w 1963 roku brał udział w "marszu na Waszyngton". "Głosi to, co głosił, zanim się urodziłam" – mówi niezwykle popularna, charyzmatyczna demokratyczna reprezentantka Alexandria Ocasio-Cortez, która wspiera Sandersa w kampanii. Chyba żaden z kandydatów nie jest bohaterem tylu memów co Sanders. Oczywiście z wyjątkiem Donalda Trumpa.
Pete Buttigieg (38 lat) – były burmistrz "dziury" w "sercu kraju". Miasto South Bend w Indianie ma 100 tysięcy mieszkańców i kojarzyło się dotąd głównie z uniwersytetem Notre Dame. Od niedawna kojarzy się również z kandydatem na prezydenta: pierwszym w historii USA gejem, który ma realną szansę na elekcję. Buttigieg marzył podobno o prezydenturze od szkoły średniej. Dziennikarz "New York Timesa" dopytywał, czy to właśnie dlatego pojechał służyć w Afganistanie – w Stanach służba w wojsku jest jasnym punktem biografii politycznej. Pierwsze doświadczenia zdobywał podczas kampanii Baracka Obamy. Wyborcy zwykle nie zawracają sobie głowy wymową jego nazwiska (po polsku: "butedżedż"), mówią o nim: "burmistrz Pete".
Michael Bloomberg (78 lat) – jeszcze nigdy tak bogaty człowiek nie kandydował na prezydenta USA. Trump w porównaniu z nim to płotka. Bloomberg jest 12. najbogatszą osobą na świecie, jego majątek szacuje się na 62 miliardy dolarów, Trumpa – na "zaledwie" trzy miliardy. Przez ponad dekadę, do 2013 roku, rządził Nowym Jorkiem jako burmistrz. Jest właścicielem imperium medialnego i znanym filantropem.
Elizabeth Warren (71 lat) – jeszcze latem to ona była faworytką demokratów. "Trochę uczona, trochę populistka, trochę moralistka" – jak piszą o niej media. Szeroka opinia publiczna poznała ją w trakcie kryzysu ekonomicznego 2007–2008 jako ekspertkę od bankructw z pasją krytykującą Wall Street. W 2013 roku wystartowała w wyborach do Senatu, gdzie zasiada do tej pory. Wcześniej doradzała Obamie. Zarówno Warren, jak i Amy Klobuchar dostały oficjalne poparcie od dziennika "New York Times".
Amy Klobuchar (60 lat) – w 2006 roku jako pierwsza w historii stanu Minnesota kobieta została wybrana do Senatu USA. Niezwykle pracowita: wygrywa rankingi reprezentantów, którym udało się przeprowadzić najwięcej ustaw. W Partii Demokratycznej zaliczana do centrystów. Kiedy w lutym 2019 roku wśród zamieci śnieżnej ogłaszała swoją kandydaturę, Donald Trump nazwał ją "śnieżynką". Odpowiedziała: "Ciekawa jestem, jak wyglądałyby twoje włosy w trakcie śnieżycy".
Joe Biden (77 lat) – wiceprezydent za czasów Baracka Obamy. Kandydat establishmentu Partii Demokratycznej. Podobnie jak Hillary Clinton w 2016 roku twierdzi, że powinien zostać prezydentem, bo ma kompetencje w tej dziedzinie. Wiele wskazuje na to, że podobnie jak Clinton nie będzie miał szansy popisać się swoim doświadczeniem w Białym Domu: poparcie dla niego systematycznie spada.
Każde z tych nazwisk to nie tylko inna osobowość i biografia, ale też inna strategia. Bo Partia Demokratyczna, tak zaskoczona zwycięstwem Donalda Trumpa w 2016 roku, stoi dziś przed poważnymi dylematami: czy faktyczną stawką jest pokonanie Trumpa, czy może odnowa całego systemu demokratycznego i czy jedno z drugim się wyklucza? Czy pójść bardziej na lewo czy do centrum? Postawić na język rewolucji czy porozumienia? Na tych, którzy dotąd nie głosowali czy na twardy elektorat? Przekonywać nieprzekonanych, czy wyrwać wyborców republikanom? Uwierzyć w idee czy w pieniądze? W doświadczenie czy w świeżość? A może przeciwstawić Trumpowi kobietę?
Stan gry
Stan gry wygląda w tej chwili następująco: Pete Buttigieg zdobył poparcie 22 delegatów, Bernie Sanders 21, reszta (z wyjątkiem Bloomberga, który dopiero rusza z kampanią) po kilku. O co chodzi z tymi delegatami? W trakcie prawyborów w kolejnych stanach tak naprawdę nie wybiera się kandydatów, tylko delegatów partyjnych. Na krajowej konwencji w połowie lipca to oni zdecydują, kto zostanie kandydatem demokratów na prezydenta. W trakcie prawyborów zobowiązują się, że na konwencji poprą daną osobę. Jednak oprócz nich są jeszcze tzw. superdelegaci – oni nie są związani głosami wyborców stanowych. Prawybory potrwają do 6 czerwca. A przełomem będzie zapewne 3 marca, kiedy głosuje aż 16 stanów. Chyba że głosy podzielą się w miarę równo i nawet wtedy nie wyłoni się faworyt lub faworytka.
W coraz większej liczbie ogólnokrajowych sondaży prowadzi Bernie Sanders. A przecież miał się skończyć. Niektórzy traktowali go jak przejściową gorączkę, która objawiła się w 2016 roku, gdy wystartował jako konkurent Hillary Clinton. "Chorobę wieku młodzieńczego", bo bazował na poparciu młodych wyborców. Tymczasem okazało się, że poparcie dla niego nie spada, a ruch, który wokół siebie zbudował, nie rozpierzchł się.
Młodzi jak mu wierzyli, tak wierzą. Na tego 78-letniego polityka chce głosować aż 40–50 proc. osób w wieku 18—29 lat, w zależności od stanu. Wiece Sandersa wciąż gromadzą tłumy, mobilizacja zwolenników w mediach społecznościowych nie słabnie. A zwolenników przybywa mu w najróżniejszych grupach: przez ostatni miesiąc poparcie dla niego wzrosło o kilkanaście punktów procentowych wśród osób poniżej pięćdziesiątki (z 34 procent do 50 procent), białych (z 19 do 30 procent) i czarnoskórych (z 12 do 28 procent), osób z centrum i prawicy Partii Demokratycznej (z 19 do 28 procent) oraz wśród słabiej wykształconych (z 20 do 35 procent). Tak wynika z sondażu dla "Washington Post" i telewizji ABC.
Jego język - ostrego konfliktu między biednymi a bogatymi, który tak irytuje liberalnych komentatorów - trafia do wielu grup zawodowych: nauczycieli, pracowników fizycznych, pielęgniarek. - Mamy skorumpowany system polityczny, który pozwala, by miliarderzy kupowali poparcie. Mamy gospodarkę, której kluczowe elementy są ustawione pod bogatych. Trzech Amerykanów posiada więcej bogactwa niż biedniejsza połowa amerykańskiego społeczeństwa – grzmi Sanders, a do ludzi to trafia. Przeciwstawienie kilku bogatych rodzin milionom ciężko pracujących Amerykanów, którzy żyją od wypłaty do wypłaty, działa na wyobraźnię.
Sanders obiecuje powszechne ubezpieczenie zdrowotne (Medicare for All) i umorzenie studenckich długów — w Polsce trudno sobie wyobrazić, jak mocno te obietnice przemawiają do ludzi, którzy nie zarabiają milionów. Podobnie jak 15-dolarowa minimalna stawka godzinowa i większe opodatkowania nieruchomości bogaczy (niektóre nawet podatkiem w wysokości 70 procent). Ktokolwiek ostatecznie zdobędzie nominację, będzie musiał część z tych obietnic przekopiować do swojego programu. Inaczej ryzykuje rozczarowaniem potężnej grupy wyborców.
Fundamentalna zmiana, jaką obiecuje Sanders, dotyczy nie tylko gospodarki, ale też tego, kto będzie tworzył amerykańską demokrację. Bernie chce, by ze swego głosu zaczęli korzystać Latynosi. To prawie 13 procent uprawnionych do głosowania. A ostatnio (w midterms) głosowała około jedna czwarta z nich. W Iowa Sanders prowadził dwujęzyczną kampanię, a w jego sztabie Latynosi stanowią aż 20 procent.
Wbrew zaklęciom centrowych komentatorów Sanders, nazywający siebie "demokratycznym socjalistą", ma realną szansę zostać kandydatem demokratów. Pytanie, czy budując kampanię na ostrych podziałach, nie zniechęci zbyt wielu osób. "Kampania Sandersa zakłada, że w 2020 roku można wygrać, mobilizując Amerykanów w najmniejszym stopniu zaangażowanych w politykę, a odcinając się lub nawet obrażając tych, którzy są w nią najbardziej zaangażowani” — komentuje dla magazynu "The Atlantic" David Frum, były autor przemówień prezydenta George’a W. Busha. Czy młodzi albo Latynosi w ogóle pójdą zagłosować, gdyby Sanders nie wygrał prawyborów? Być może nie, bo większość ludzi nie jest przywiązana do idei demokracji jako takiej, tylko do tego konkretnego polityka, któremu ufają.
Dwóch burmistrzów bije się o centrum
A jeśli jednak nie Sanders? Gdyby zsumować wyniki wszystkich pozostałych umiarkowanych kandydatów, lewicowy Sanders przegrywa — tłumaczą niektórzy komentatorzy. Demokraci są dziś bowiem głęboko podzieleni na lewicę i centrum, postępowców (progressives) i umiarkowanych (moderates). Jedno z podstawowych pytań kampanii brzmi dziś: stawiać na jedno ze skrzydeł, czy szukać kogoś, kto sklei oba?
Nadzieję na zostanie liderem centrum ma dziś dwóch byłych burmistrzów: jeden dwukrotnie rządził w 100-tysięcznym mieście na Środkowym Zachodzie, w "sercu Ameryki", drugi — trzykrotnie Nowym Jorkiem. Jeden ma lat 38, drugi — 78.
Pete Buttigieg, sympatyczny były burmistrz South Bend w Indianie zapowiada ogólną zmianę w polityce. "Czy jesteście gotowi na nowy słoneczny dzień? Czy jesteście gotowi zostawić za sobą chaos?" – pyta. Gdyby millennialsi stanęli naprzeciwko 74-letniego Trumpa, zmiana byłaby widoczna gołym okiem. Pete powtarza, że demokraci nie są skazani na wybór między "rewolucją" (Sanders) a "status quo" (Biden).
Buttigieg przekonuje, że rozumie pojedynczych ludzi. Jego atutem jest to, że rządził w mieście, które leży w tzw. pasie rdzy. Te wyludniające się, postindustrialne tereny, leżące w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, ostatnio dały zwycięstwo Trumpowi, choć tradycyjnie głosowano tam na demokratów. "Mayor Pete" mówi do mieszkańców jak do swoich, jego strategia to być sympatycznym i nie zawstydzać. "Każdy jest mile widziany" - powtarza na swoich wiecach. Podobno jedna trzecia ich uczestników to republikanie.
Spośród wszystkich kandydatów ma najmniejszy osobisty majątek, ledwie 167 tys. dolarów, co lubi podkreślać w trakcie debat. Nawet Berniemu Sandersowi zarzucił, że ten dorobił się trzech mieszkań.
Majątek to tylko jedna z różnic między burmistrzem Buttigiegiem a burmistrzem Bloombergiem. "Jestem ikoną Nowego Jorku. A ty tylko udajesz w telewizji" — mówi Bloomberg do Donalda Trumpa. Bloomberg był w styczniu gościem satyrycznego programu "Tonight Show", w którym zarzekał się, że do wszystkiego doszedł własną pracą i to on jest prawdziwym liderem. Przekonywał: to ja mam największą szansę wygrać z Trumpem. Skąd ta pewność? Z pieniędzy. Bloomberg na same reklamy wydał już 300 milionów dolarów, choć prawdziwa walka jeszcze się nawet nie zaczęła.
- Może milionera trzeba pokonać miliarderem? — zastanawiają się jedni. - To kupowanie głosów i psucie demokracji — odpowiadają inni, wśród nich Bernie Sanders i Elizabeth Warren.
W ostatniej debacie telewizyjnej, 19 lutego 2020 w Las Vegas, Elizabeth Warren wypomniała Bloombergowi jego seksistowskie uwagi. Przypomniała, że kobiety podpisywały z nim umowy, w których zobowiązywały się, że nie ujawnią szczegółów swoich oskarżeń o molestowanie i dyskryminację w jego firmie. Na przykład była pracownica Bloomberga Sekiko Sakai Garrison twierdzi, że kiedy poinformowała go, że jest w ciąży, odpowiedział: "zabij". Podobno swoje pracownice nazywał "kawałkami mięsa". Bloomberg zaprzecza zarzutom, a jego rzecznik mówi, że w każdej dużej organizacji pojawiają się narzekania, w tym zarzuty o molestowanie. Na swoją obronę Bloomberg ma też to, że wspiera demokratyczne polityczki — język może ma niewyparzony, ale to również dzięki jego pieniądzom w Kongresie znalazło się w 2018 roku więcej kobiet. Spośród 21 nowych reprezentantów, których Bloomberg wsparł finansowo, 15 to panie.
Gdzie trzech się bije, tam czwarta korzysta?
O nominację demokratów walczyło w tych wyborach aż sześć kobiet, dziś w ścisłej czołówce są dwie: Amy Klobuchar i Elizabeth Warren. Obie mają inne osobowości i programy polityczne, ale podobny przekaz: "ja was pogodzę".
60-letnia Amy Klobuchar jest pierwszą kobietą wybraną do amerykańskiego Senatu ze stanu Minnesota i często używa "kobiecej" karty w kampanii. Przypomina kobiety, które pokonały ostatnio republikanów w wyborach stanowych lub ogólnokrajowych. "Prezydentem musi być ktoś, kto będzie w stanie wejść w buty zwykłych Amerykanów" — przekonuje. A Trump jest jej zdaniem "odklejony" i myśli tylko o sobie. Amy świetnie wypada w debatach i programach typu talk show. Mówi, że wygrać może tylko ktoś obdarzony poczuciem humoru, które ona ma. Przypomina też, że wszyscy republikanie, z którymi wygrywała w wyborach, odchodzili potem z polityki.
Jest dowcipna, wyluzowana, nie daje się zbić z tropu. Na swoich wiecach powtarza, że pieniądze na pierwsze kampanie do Senatu zbierała wśród swoich byłych chłopaków. Oglądając Klobuchar, niespecjalnie wiele dowiadujemy się na temat jej programu, ale łatwo ją polubić.
Zupełnie inna jest Elizabeth Warren, kandydatka, która "ma plan na wszystko", tj. na każdy segment polityki państwa. Najbardziej kojarzona z walką z wielkimi korporacjami, z bankami, z Wall Street. Wczesną jesienią była faworytką prezydenckiego wyścigu. Dziś w sondażach zajmuje trzecie-czwarte miejsce. Jej zwolennicy narzekają, że media ją pomijają, skupiając się na nowych gwiazdach, jak Buttigieg czy Klobuchar. Dla wielu demokratów jest kandydatką drugiego wyboru. Warren przekonuje, że to ona ma najlepsze papiery, by pogodzić lewicową i centrową frakcję. Powtarza, że demokraci nie mogą spalić się w walkach wewnętrznych, a ona może zbudować koalicję łączącą wszystkich. Gdyby demokraci postawili na kobietę, mogliby pomóc amerykańskiej demokracji: badanie dla "Washington Post" pokazało bowiem, że młode kobiety (18—21 lat), odzyskują zaufanie do demokracji, widząc panie w polityce.
Jest jeszcze jeden dylemat: komu wierzyć?
Amerykańskie prawybory uczą sceptycyzmu wobec sondaży. Na przykład sondaż dla telewizji CBS dzień przed prawyborami w Iowa zapowiadał, że wygrają tam Biden i Sanders (po 25 proc. wskazań).
W przypadku Sandersa prawie się sprawdziło (26,5 proc.). Biden mieszkańców Iowa jednak nie zachwycił (uzyskał 13,7 proc.), inaczej niż "burmistrz Pete", czyli Buttigieg (25,1 proc.).
Takich wpadek jest wiele. CNN dzień przed prawyborami w New Hampshire pokazywała, że Sandersa i Buttigiega dzieli 7 punktów procentowych, Biden miał być trzeci, a Klobuchar — piąta. Było inaczej: różnica między Sandersem a Buttigiegiem okazała się znikoma, Klobuchar wyprzedziła zarówno Elizabeth Warren, jak i Joe Bidena, który zajął piąte miejsce.
Trudno obwiniać sondażownie — ludzie często podejmują decyzje w ostatniej chwili, a w prawyborach najwięcej zależy od ich osobistych spotkań z kandydatami. Dziwi raczej nieustające przywiązanie komentatorów do sondażowych proroctw. "Dziennikarze obstawiają kandydatów jak konie na wyścigach" — ubolewa w "Guardianie" brytyjski dziennikarz Jon Allsop. Jego zdaniem nie ma co się skupiać na tym, kto może wygrać z Trumpem. Kandydatów jest wielu, a droga do nominacji i wyborów - daleka.
W 2016 roku "New York Times" był o krok od kompromitacji, bo dopiero w ostatniej chwili przygotował czołówkę na wypadek zwycięstwa Trumpa. Redaktor naczelny dziennika Dean Baquet zlecił napisanie kilku akapitów bez przekonania, bo przecież zwycięstwo Hillary Clinton miało być nieuchronne, a Trump — niewybieralny. Opowiada o tym w rozmowie z reporterem własnej gazety. "Dziś złagodziłbym ton, unikałbym wrażenia, że wybór Hillary Clinton jest nieunikniony” - przyznaje. "Rozmawiać z ludźmi, słuchać ich z empatią. Wykonywać naszą pracę, ale tak, by nie kierowały nami założenia” - na tym jego zdaniem polega lekcja z 2016 roku dla dziennikarzy.